Artur Boruc
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Dlaczego Mistrzostwa wygrają Niemcy?
Niemcy?! W życiu. Czarnym koniem będzie Belgia.
Belgia?!
Bardzo młody, świetny skład. Ich sukcesy w światowej piłce skończyły się mniej więcej w tym samym czasie co nasze. A zobaczmy gdzie dzisiaj są…
W grupie z Algierią, Rosją i Koreą. Jak wyjdą z 2. miejsca to pewnie w 1/8 spotkają się z Niemcami.
Wtedy zobaczymy, kto miał rację (śmiech). Chciałbym też, żeby Hiszpanie po raz kolejny pokazali, co potrafią. Grają piękny futbol. Finał Hiszpania – Belgia byłby idealny. Choć nie wiem, jak układa się drabinka i czy taki mecz jest możliwy.
A ty będziesz w ogóle oglądał te Mistrzostwa? Bo podobno oglądanie piłki potrafi cię nudzić.
Jeśli mi to nie będzie akurat przeszkadzało, to pewnie tak. Jest dużo fajniejszych rzeczy do zrobienia w życiu, niż oglądanie piłki nożnej.
Na przykład można wziąć ślub w trakcie Mundialu.
(Śmiech) Można.
I zamiast oglądać Belgów, będziesz spędzał romantyczne chwile poślubne z Sarą.
Nie przesadzajmy z tymi Belgami. Aż takim ich fanem to nie jestem. Solidnie grają w tym roku, to wszystko. Nigdy nie nastawiam się na jakieś wielkie oglądanie piłki. Poza finałem Ligii Mistrzów.
Sprytnie omijasz temat ślubu. Podobno w Grecji…
W Grecji? Bo teraz tam taniej, po kryzysie? (Śmiech).
Bo Sara mówiła, że wesele będzie w kraju, który bardzo lubicie. A często wyjeżdżacie do Grecji.
No to niech będzie, że na jednej z greckich wysp.
Powiedziałeś „nie zagram na Euro, zagram na Mistrzostwach w 2014 roku”. Obiecanki cacanki.
Ja też się czasem mylę (śmiech).
Któremu bramkarzowi będziesz kibicował na tym Mundialu?
Nie ma Czechów, więc Cech odpada. Pozostaje mi tylko Buffon.
Buffon jest lepszy od ciebie?
(Dłuższe milczenie). No… jest. Może nie łatwo to przełknąć, ale wypada przyznać. Najbardziej imponuje mi nie tyle skutecznością, co stylem. Nie wiem czy zauważyliście, że on nigdy nie robi niczego pod publiczkę. Tylko to, co do niego należy. Jeśli rzeczywiście ma się do czegoś rzucić, to się rzuca. Jeśli nie, to łapie piłkę tak, jak powinien złapać. Nie lubię bramkarzy, którzy robią z igły widły. Łapią łatwą piłkę i rzucają się pod niebiosa. Tego nienawidzę. Dlatego nie jestem fanem na przykład hiszpańskich bramkarzy.
Czyli uwielbiasz całą ich reprezentację poza Casillasem?
Trochę już mu się nie chce tak wygłupiać jak kiedyś. Postarzał się (śmiech).
Ponoć nie cierpisz rozmawiać o piłce. A już trochę gadamy i nie wydajesz się specjalnie poirytowany.
Nie chciałbym wyjść na jakiegoś idiotę. Przyjechaliście taki kawał drogi, chcecie porozmawiać. Co mam powiedzieć? „Słuchajcie, nie mam ochoty z wami gadać”. Zadajecie pytania, to odpowiadam.
Kiedyś często odpowiadałeś dziennikarzom na pytania „pomidor”.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tego użyłem. Najwidoczniej wydoroślałem. Albo nie chcę się powtarzać. Taka ucieczka przed nudą.
Nas akurat bardzo bawił twój „pomidor”. Inteligenta odpowiedź na wciąż te same pytania. „Dlaczego pan nie obronił?”, albo „Jak się panu udało obronić?”.
Zawsze rozśmieszały mnie takie sytuacje. Jesteśmy na przykład na zgrupowaniu kadry i mamy codziennie wywiady. Dzień w dzień o tym samym. Bez żadnych szans na kreatywne pytanie. Tym bardziej, że nawet nie rozegraliśmy jeszcze meczu. O czym tu gadać. Zresztą – umówmy się – ilu piłkarzy ma coś ciekawego do powiedzenia? Ale niektórzy nawijają godzinami. Cholerna strata czasu. Jak się w internecie otworzy wywiad sprzed tygodnia, to się okaże, że nie rożni się niczym od tego z dzisiaj. Po prostu bezsens. Pomyślałem więc, że nie będę w tym uczestniczył. Od ponad dwóch lat nie rozmawiam z prasą.
Tym bardziej nam miło… Jakieś wywiady się jednak ukazywały przez ten czas.
Ukazywały się, ale nigdy do nich nie doszło. Niektórzy mają bardzo bujną wyobraźnię.
To musi być fascynująca praca – wymyślanie wywiadów. Nie walczysz z tym?
Jeśli nie rzucą w moją stronę jakimś epitetem, odpuszczam. Skoro ludzie mają ochotę przeczytać, że Boruc zjadł na śniadanie pomidora, to niech sobie czytają.
Wytoczyłeś jednak sprawę tabloidowi „The Sun”.
I wygrałem całkiem dobrą kasę. Nawet dwukrotnie. Raz opublikowali zdjęcie, na którym rzekomo prostuję prostownicą włosy mojej kochance. Zdjęcie było skopiowane z facebooka mojej najmłodszej siostry, a „kochanką” była właśnie ona. Dziennikarze przyszli do mnie, by zapowiedzieć, że będzie taki materiał, i że mają moje „pikantne, kompromitujące zdjęcie”. Parsknąłem śmiechem i uprzedziłem ich, że muszą się liczyć z interwencją w sądzie. Mimo tego, wydrukowali historyjkę o zdradzie Boruca. Drugim razem rzecz dotyczyła rzekomo wysyłanych przeze mnie MMS-ów ze zdjęciami fujarki do kolejnej kochanki. Na sali sądowej te MMS-y były analizowane. Ludzie je oglądali. Było naprawdę zabawnie.
Nie sądzisz, że to bardzo dziwne. Bramkarz zespołu z Southampton jest tutaj aż takim celebrytą, że opłaca się wymyślać o nim jakieś kompromitujące historie…
Status piłkarza na Wyspach jest zupełnie inny niż w Polsce. Piłkarz jest tu kimś naprawdę bardzo ważnym. Właściwie niemal jak polityk. Ja nie mówię, że tak powinno być. Po prostu stwierdzam fakt. Tutaj dzieci od najmłodszych lat zdają sobie sprawę, że jeśli będą grały w piłkę i coś osiągną, to zdobędą majątek, a ponadto będą celebrowane przez społeczeństwo. Zresztą w Polsce też zmienia się świadomość sukcesu. A za sukcesem idzie popularność, bo takie są czasy.
Twoja popularność zaskoczyła nawet nas. Okazuje się, że nazwisko „Boruc” bardzo często pojawia się w naszych wywiadach. Jesteś rekordzistą wśród sportowców.
To dobrze?
Chyba tak. Głównie wspominają o tobie kobiety. To zaskoczyło nas jeszcze bardziej. Bo jakoś nie wydajesz nam się szczególnym przystojniakiem.
Jak patrzę w lustro, mam tak samo.
Tymczasem fakty temu przeczą. Agnieszka Rylik: „…Boruc jest taki słodziutki, takie ciacho, fajna buźka, po prostu przytulanka”.
Ojej.
Anita Werner: „Boruc ujął mnie, kiedy się przyznał, że jak nie grałby w piłkę, to by tańczył”.
Chyba czegoś nie doczytała.
Maryla Rodowicz: „Rasiak – panienka. Za to Boruc jest niezły…”.
OK.
Anita Lipnica: „Boruc jest najfajniejszym polskim bramkarzem, ale na bezrybiu i rak ryba. I tak żadnej konkurencji na całym świecie nie ma Buffon”.
Żel do włosów.
(Śmiech). Powiedz nam, po co zmieniać Florencję na Soton? Słońce na mgłę, wino na piwo?
Z powodów czysto sportowych. Przyznaję, że podejmując decyzję, że przenoszę się z Celticu do Fiorentiny, kierowałem się tym, żeby zmienić pogodę. Wiem, że to brzmi abstrakcyjnie w ustach piłkarza. Ale po pięciu latach „szkockiej depresji”, naprawdę potrzebowałem słońca. Z kolei wracając na Wyspy myślałem wyłącznie o tym, że zmieniam ligę na najlepszą na świecie. Tylko w Anglii może się zdarzyć, że Chelsea przegrywa u siebie z drużyną, która walczyła o utrzymanie. Zresztą trochę się już znudziłem Włochami.
Jak można się znudzić Italią?
Znudziłem się piłkarsko, nie życiowo. Może tego nie pamiętacie, ale tam był wówczas kryzys, wprowadzono też karty kibica i w rezultacie na trybunach było o wiele mniej ludzi. Atmosfera gasła. Oprócz kilku meczów, było totalnie bez emocji. Przynajmniej dla mnie.
A ty potrzebujesz wrażeń.
Dlatego zmieniłem klub. W Southampton tak samo jak w całej angielskiej lidze na każdym meczu są pełne trybuny. To motywuje. W ogóle mam taką teorię, że w życiu bramkarza coś się musi dziać. Przynajmniej w moim. A włoskie wino smakuje tutaj tak samo dobrze… (które to słowa przypieczętowaliśmy wyśmienitym Brunello di Montalcino – przyp. aut).
To prawda, że we włoskim futbolu świat kręci się wokół tego, jak kto wygląda?
Jak wszedłem do szatni we Florencji i zobaczyłem wydepilowanych, wymuskanych chłopców, którzy non stop przeglądali się w lustrze, myślałem, że zwariuję. Więcej czasu spędzali skubiąc się i czesząc, niż grając na boisku. W Szkocji albo w Polsce, jak chciałeś po treningu iść na piwo, to się przebierałeś i szedłeś. A we Włoszech najważniejsza była godzina przed lusterkiem – faceci zachowywali się jak baby. Zupełnie inny świat. Skoro oni o siebie tak dbają, to nawet nie chce mi się wyobrażać, jakie cuda wyczyniają kobiety.
Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. Jak szybko zacząłeś się skubać?
Momentalnie poddałem się depilacji brazylijskiej (śmiech). Wiadomo, że otoczenie ma na nas wpływ. Więc i mnie Włochy oczywiście zmieniły. Nauczyłem się na przykład pić wino (śmiech). Zaakceptowałem też fakt, że golenie pod pachami to również kwestia estetyczna. Bo dla mnie to zawsze była tylko sprawa higieny – mniej się pocisz, mniej cuchniesz.
Włoscy koledzy od razu dostrzegli w tobie „ciacho”?
Nie jestem typem, który na kimkolwiek robi pozytywne pierwsze wrażenie.
Różne słuchy chodzą o szatniach we włoskich klubach.
Jest niepisane przyzwolenie na trochę więcej. Ludzie są bardzo luźno usposobieni w stosunku do homoseksualistów, w ogóle osób, które myślą inaczej. Dlatego w szatni na porządku dziennym są żarty, za które u nas dostaje się po gębie. Ja dawałem ostrzegawczego pstryczka. Dwa różne światy.
A ty jak wspominasz świat z ulicy Marchlewskiego, dziś Sokołowskiej?
Świetnie. Mieszkaliśmy na 10. piętrze, w najwyższym bloku w Siedlcach. Miałem widok na całe miasto. To było super. Ale strasznie bałem się wychodzić na balkon. Nie mam lęku wysokości, ale tam mega potwornie wiało. Nasz balkon kojarzył mi się z najgorszym horrorem. Mój prywatny Koszmar z ulicy Wiązów.
Jakie plakaty wieszałeś nad łóżkiem?
Pamiętam jeden – New Kids On The Block. Wydało się. Tadam!
Nie miałeś żadnego bramkarza?
Byliśmy biedną rodziną. Nawet nie miałem styczności z kolorowymi gazetami. Nie było skąd brać plakatów piłkarzy. Zresztą nigdy bym nie powiesił bramkarza. Ja strzelałem bramki. Grałem w ataku.
Zrobiłbyś karierę jako napastnik?
Myślę, że tak. Byłem szybki i bardzo zdeterminowany. A na budzie stanąłem przypadkiem. Brat mnie wziął na trening, a ich bramkarz nie dojechał na czas. Stanąłem na bramce i mi się podobało. Trener krzyknął kilka razy „brawo Artur”, poklepał później po plecach. Podejrzewam, że to przeważyło.
Hokej cię nie pasjonował?
Mimo że tata grał zawodowo w Pogoni Siedlce, był nawet kapitanem, to jakoś mnie nigdy nie ciągnęło na łyżwy. Hokej lubię oglądać.
W dzieciństwie miałeś ponoć pseudonim „Lala”?
Dużo później. Wymyślił to Michał Żewłakow. Wtedy akurat miałem całkiem wygolone boki na głowie i na górze takie… ja to nazywałem „mohikanin”. On jednak widział coś innego.
To jakie miałeś ksywki w dzieciństwie?
Jakieś miałem, ale czy o tym mamy rozmawiać… Przypominam sobie „Kermit”. Do tej pory się zastanawiam dlaczego. Może się rzucałem za piłką jak żaba?
Ale kawał chłopa to z Kermita raczej nie był. Słabo na bramkarza.
Też byłem przecinek. Wystrzeliłem dopiero jako 16-latek. Wtedy sporo grałem w kosza. W ogóle starałem się jak najwięcej czasu spędzać na boiskach. Dużo się ruszałem. Nawet tańczyłem w zespole ludowym…
Zespół Pieśni i Tańca Ziemi Siedleckiej „Chodowiacy”.
Mama mnie przymusiła (śmiech). I dobrze zrobiła. Wiadomo, że taniec świetnie wpływa na koordynację ruchową. A to się bardzo przydaje w każdym sporcie. Na pierwszą lekcję zaprowadziła mnie na siłę. Wstydziłem się przed kolegami, ale im dalej w las, tym lepiej się w tym czułem. Polki, krakowiaki… Pamiętam to trochę jak przez mgłę. Polubiłem to na tyle, że potem zapisałem się do zespołu Caro Dance – swego czasu mistrzowie świata w tańcu nowoczesnym.
Wysokie progi.
Za wysokie (śmiech). To był krótki epizod. Ale tańczyć lubię do dzisiaj. Na pewno mam to po mamie. Na wszystkich domowych imprezach, czy to imieninach, czy urodzinach, wiadomo było, że mama będzie chciała zatańczyć z moim bratem lub ze mną. Tyle, że Robert bardzo tego nie lubił. A ja zawsze dawałem się namówić.
Kiedyś powiedziałeś: „Oddałbym wszystko, żeby mama zobaczyła jak gram”.
Bo tak jest. Niestety nie doczekała. Mama w ogóle nie lubiła tego, że chodzę na treningi. Razem z babcią wciąż powtarzały „Piłka ci chleba nie da”. Na pewno na ich opinie wpłynął przykład ojca – zawodowego sportowca, któremu nie starczało na utrzymanie rodziny. Bo takie były czasy. Ale ja się nie przejmowałem i robiłem to, co mnie cieszyło. Mama patrzyła też krzywo na piłkę, bo żeby jak najwięcej grać, zrywałem się ze szkoły. Tradycyjnie, jak na piłkarza przystało (śmiech).
Ale do technikum samochodowego zdałeś.
To jest dopiero historia… Komuś zależało, żebym się dostał, bo mieli tam dobrą drużynę piłkarską. Nie wiem, czy mogę o tym mówić, ale minęło tyle lat, że nikomu się krzywda nie stanie. Wszystko było z góry ustalone, na egzaminie jeden z nauczycieli miał mi podrzucić rozwiązania. Pech chciał, że zdawał ze mną inny Boruc – Mariusz. Siedział ławkę przede mną. Do sali wszedł ktoś, kto mnie nie znał i zostawił ściągawkę pierwszemu Borucowi z brzegu (śmiech). Za kilka dni miałem egzamin poprawkowy, ale to jest tak abstrakcyjne…
Jak w dobrej komedii.
Lepiej. Egzaminator kazał mi narysować cyrklem na tablicy kółko. Koniec. W ten sposób zdałem do technikum. Taki rodzaj stypendium sportowego.
I jak sobie radziłeś?
Ja tam nie chodziłem.
Jak to?
No po prostu. I dyscyplinarnie przenieśli mnie do zawodówki. Taka szkoła, której praktycznie nie było.
Ale jakieś praktyki musiałeś mieć. Wymiana gaźnika?
Samochód potrafię prowadzić. Mogę jeszcze co najwyżej zmienić koło. Nie nadaję się do naprawienia czegokolwiek.
A zarobiłeś jakieś pieniądze inaczej niż grając w piłkę?
Oczywiście, że tak. Handluję narkotykami (śmiech).
To wiadomo. A poza tym?
Odkąd pamiętam to zawsze tylko piłka. Szczerze mówiąc, nie miałem jeszcze możliwości dotknąć tak zwanego normalnego życia. Sport oszczędził mi podejmowania trudnych decyzji, od których zależy, czy będzie co do garnka włożyć. Nigdy nie musiałem się zastanawiać, skąd wziąć pieniądze. Miałem więcej szczęścia niż inni. Pamiętam z młodzieżowych treningów pięciu może sześciu kolegów, którzy zapowiadali się na wybitnych piłkarzy…
A dziś pewnie układają kafelki.
Właśnie. I mam świadomość, że mogłem być jednym z nich. Ale może mi się trochę bardziej chciało. A do tego los sprzyjał.
Kiedyś mówiłeś, że będziesz grał tylko do 30-tki.
Ale wtedy byłem przed 30-tką (śmiech). Tak naprawdę, ciężko byłoby zaczynać w tym wieku życie od nowa. Zresztą po co? Wciąż jestem w formie, żyję jak w bajce. Robię, co lubię i jeszcze fajnie mi za to płacą. O nic nie muszę się martwić. Sielanka. Chociaż był taki moment, kiedy odszedłem z Fiorentiny, że ponad dwa miesiące nie miałem pracy. Ułożyłem dobry biznesplan. I byłem gotowy zainwestować w nowy biznes. Ale czułem, że nie chcę kończyć kariery sportowej w pełni sił. Za bardzo to lubię. A biznesplan się nie zmarnuje.
Jak długo będziesz jeszcze grał?
Już mi coś w plecach strzyka. W tym sezonie kontuzje mnie prześladowały. Kości się coraz łatwiej łamią. Więc obstawiam, że jeszcze dobrych 6 lat i koniec. Petera Shiltona nie przeskoczę (angielski bramkarz zakończył karierę w wieku 48 lat – przyp. red.).
Dobrze, że go wspominasz, bo to legenda „Świętych”. Porównują cię już?
Nie. Jeszcze za krótko tu jestem. Poza tym nie wygraliśmy jeszcze nic wielkiego.
Oni też nic nie wygrali. Jedynie półfinał FA Cup i drugie miejsce w lidze, za Liverpoolem.
Wstyd się przyznać, ale ja zupełnie nie znam historii futbolu.
My też nie, ale internet wie wszystko.
Mogliście mi pytania przesłać wcześniej, to bym się przygotował. Też potrafię wpisać hasło do Googla.
Piłka dała ci dobre życie. A co zabrała?
George Best powiedział kiedyś: „Gdybym tyle nie pił, nikt nie usłyszałby o Pele i Maradonie”… Ale tak na serio, to brakuje mi tego, że nie studiowałem, że nigdy nie poznam smaku bycia studentem, mieszkania w akademiku, studenckich imprez. Tego żałuję. Poza tym szkoda mi straconych weekendów. Na tym cierpi i rodzina i znajomi. Przyjaciele rozpalają sobie co sobotę grilla i gadają o pierdołach, a ja grzecznie czekam na mecz. Żyję w reżimie. Ktoś powie: „Rozpal sobie grilla w poniedziałek!”. OK, ale z kim? Przez piłkę straciłem wiele kontaktów z osobami, które bardzo lubiłem. Ale nie jest też tak, że chciałbym cofnąć czas i cokolwiek zmienić. Niczego nie żałuję i niczego nie zazdroszczę. Choć trochę czasu mi zajęło dojście do tych banalnych wniosków. Pomogła praca z psychologiem. Tadam!
Czego jeszcze się nauczyłeś na terapii?
Jak się całkowicie wyłączać na czas meczu. To jest naprawdę możliwe. Zagrałem kilka takich spotkań, których w ogóle nie pamiętam. Broniłem w transie. I to całkiem nieźle. A pełna świadomość wracała mi po godzinie. Bywało nawet, że musiałem pytać ludzi, jaki był wynik. Z jednej strony megafajne, bo nie się denerwowałem i nie przeżywałem, ale z drugiej trochę to było jednak straszne. Takie zawieszenie mogłoby się w końcu dziwnie dla mnie skończyć. Już tej metody nie stosuję.
Skoro o pamięci mowa. Pamiętasz swój pierwszy wyjazd za granicę?
Miałem chyba 12 lat. Pojechaliśmy do Danii na turniej piłkarski – Międzynarodowe Mistrzostwa Młodzieży Dana Cup. Po prostu szok. Jak zobaczyłem 30 boisk w niedalekiej odległości od siebie, to zastanawiałem się, czy w całej Polsce jest ich tyle. Megaprzeżycie. Podobnie jak wyjazdy do Włoch i Holandii. Wszystkie piłkarskie. Najfajniej było jednak w Danii. Byliśmy tam co rok, chyba cztery razy z rzędu. Równolegle turniej rozgrywały też dziewczyny…
Czyli pierwsza randka w Danii?
I to z mulatką. Ładna dziewczyna. Ale dla mnie życiowa trauma. Pierwszy raz się całowałem, a zupełnie nie potrafiłem tego robić. Zadręczało mnie to psychicznie. Zupełna rozpacz. W każdym razie zrobiliśmy sobie zdjęcia i rysowałem na nich jakieś serduszka. A wszystko w rytm ballady Metalliki, bo akurat wtedy była na topie. Ciężko przeżyłem rozstanie. A potem spotkaliśmy się znowu w tym samym miejscu, chyba po dwóch latach.
I co?
Była trzy razy większa i trzy razy bardziej obszerna niż za pierwszym razem. Nie wzbudziła ponownie mojego entuzjazmu.
Pamiętasz swojego pierwszego PLAYBOYA?
Aż za dokładnie. To było w podstawówce, kiedy byłem jeszcze bardzo dobrym uczniem. Myślałem, że w cuglach wygram konkurs na najlepszego ucznia. Nagrodą była paczka gum Wrigley’s Spearmint. Wszyscy byliśmy w te gumy wpatrzeni. Byłem święcie przekonany o swoim zwycięstwie. Ale miałem kolegę, który na dzień przed rozstrzygnięciem konkursu przyniósł do klasy PLAYBOYA. Oglądaliśmy więc sobie w ukryciu, zachwycając się wdziękami playmates… aż tu nagle. Wiadomo, pani nas nakryła. I już nie mogłem być najlepszym uczniem. Do dziś pamiętam imię i nazwisko dziewczyny, która wygrała paczkę gum Wrigley’s Spearmin zamiast mnie. Miałem okres w życiu, kiedy jej nienawidziłem (śmiech).
Był pierwszy PLAYBOY, to teraz pierwsza bójka?
Dawno temu. Ale nie ma co pamiętać. Ja w ogóle lubiłem się bić. Byłem niegrzeczny i chamski. Działo się. Jak to na podwórku.
A kiedy ostatni raz się biłeś?
W Mediolanie po meczu z Milanem. Jakiś mały epizodzik, ale fakt – biłem się. Prawie nikt o tym nie wie. Wracaliśmy samochodami z San Siro. Zebrałem się ze znajomymi, a przed nami jechały nasze dziewczyny. Zaczepili je jacyś Włosi, idący chodnikiem, co bardzo nie spodobało się jednemu z moich kolegów. I wypadł do nich. A tamci niewiele myśląc, zaatakowali. Mieli przewagę. Nie było rady, trzeba było natychmiast reagować. Tylko zapomniałem, że miałem jeszcze na sobie koszulkę Fiorentiny (śmiech). Podziałała na nich jak płachta na byka. Było zabawnie. Szybka akcja. Wszystko dobrze się skończyło.
Ewidentnie takie przygody sprawiają ci frajdę. Nawet na boisku. Pamiętamy, jak grając w Celticu próbowałeś postawić do pionu Lee Naylora. Rękoma.
Kwalifikacje Ligi Mistrzów. Mecz ze Spartakiem. Naylor odpuścił, nie chciało mu się pobiec za piłką, która wypadła na rzut rożny. Według mnie za mało się postarał.
Wyglądało to, jakbyś chciał go zadusić.
Eee… tylko przez moment (śmiech).
Możesz wskazać swoje najważniejsze interwencje w życiu?
Miałem takie dwie. Obie spóźnione. Pierwsza odbyła się gdzieś pod Sosnowcem. Melanż z kolegami – jeden z nich totalnie nieprzytomny. Wrzucałem go do samochodu, ale bezwładnie się osunął i spadł mi pod nogi. Otworzył jedno oko i wymamrotał: „Kurwa, kolejna spóźniona interwencja Boruca”. Drugą wpadkę zaliczyłem na Cyprze. Graliśmy w siatkówkę. Nagle piłka poleciała gdzieś daleko za mnie. Biegnę więc po nią, a po drodze mijam dwoje Polaków. Facet szepcze do żony: „No popatrz, znowu nie złapał” (śmiech).
Myśleliśmy, że wspomnisz o Giroud i Begoviciu (pierwszego z nich, napastnika Arsenalu, Artur próbował okiwać we własnym polu karnym, co skończyło się utratą bramki; drugi, bramkarz Stoke City, strzelił Arturowi bramkę ze 100 metrów – przyp. red.).
Każdemu może się zdarzyć. Takie życie. Kiedyś, będąc juniorem, strzeliłem identycznego gola bramkarzowi przeciwników. Błąd jest błędem i tyle. Czasem tylko jakaś pomyłka jest śmieszniejsza od innych. A sytuacji z Giroud trochę żałuję. Skoro przekładałem go kilka razy, to może powinienem spróbować założyć mu kanał? Byłoby jeszcze bardziej widowiskowo. Po prostu zabrakło mi jaj (śmiech). A na serio, było minęło. Nie będę przecież płakał.
Płakałeś kiedyś ze sportowego szczęścia?
Chyba raz. Po spotkaniu Celticu z Manchesterem United w Lidze Mistrzów. To był nasz super mecz. A przed wejściem na boisko dowiedziałem się, że umarł mój wujek. Dziwna przeplatanka. W sumie nie wiedziałem, dlaczego ryczę. Samo poszło.
Podobno po przegranym meczu płakałeś tylko raz, jeszcze jako junior.
Drugi raz zdarzyło mi się uronić łzę po przegranej z Niemcami 0:1 na Mundialu osiem lat temu. To chyba wynika z tego, że mam nad wyraz przerośniętą ambicję. Dlatego puszczają mi nerwy. Wychodzi na to, że jak nikogo nie biję, to płaczę.
Obijasz drzwi w szatni?
Epizodycznie. Nie zawsze to pomaga. Raczej nie jestem wandalem.
Bo nie jesteś gwiazdą rocka.
Ale… Kiedyś na wakacjach rozwaliłem telewizor w hotelu. Powiedziałem, że chcę się poczuć jak gwiazda rocka, podniosłem telewizor i jebnąłem nim o ziemię. Totalny kretynizm.
Poczułeś się?
Zupełnie nie. Ale po paru głębszych wszystko wygląda inaczej.
Kiedyś w trakcie meczu skarżyłeś się na zawroty głowy. Musiałeś nawet zejść z boiska. To nie było po kilku głębszych?
To bardzo śmieszna historia. Używałem wtedy urządzenia, które miało zastępować papierosy. Takiego papierosa z płynem. I za dużo się tego syfu napaliłem.
A jak się broni po napaleniu jointami?
Nie pamiętam. Zdarzało się w drugiej drużynie Legii. Piękne amatorskie czasy… Teraz nie mogę sobie pozwolić. Cały czas mamy robione badania krwi, a marihuana potrafi w niej „siedzieć” nawet przez pół roku. Także nie ma tematu.
Pieniądze demoralizują?
Raczej wypaczają. Ja lubię myśleć, że się za bardzo nie zmieniłem. Nie zmanierowałem. Że mi nigdy ostro nie odbiło.
A kiedy poczułeś największą sodówkę?
W Celticu miałem czas, kiedy spóźniałem się na samolot, żeby polecieć sobie potem prywatnym – następnego dnia. Na przykład, jak miałem wieczorem dobrą imprezę, to dzwoniłem do klubu i mówiłem, że przylecę na trening rano, bo wieczorem się nie wyrobię. Po którymś razie doszedłem do wniosku, że za pieniądze, które wydałem na te samoloty, mógłbym kupić wypasione mieszkanie. Odpuściłem. Czyli sam wpadłem na to, że odbiła mi palma.
Przez długi czas byłeś pod zmasowanym ostrzałem polskich brukowców…
I trochę im przeszło. Na szczęście.
Przerzucili się na twoją byłą żonę. Jest teraz częściej na Pudelku niż ty.
Daj jej Boże. Niech sobie radzi, jak najlepiej.
Właściwie trochę wchodzisz tylnymi drzwiami do rodziny prezydenckiej… (tabloidy plotkują, że była żona Artura spotyka się z mężem Marty Kaczyńskiej – przyp. red.).
Mnie gratulacji z tego powodu nie składajcie. A zachowań byłej żony nie komentuję.
Jak dziś reagujesz na „Borubara”?
Uważam, że to było megaśmieszne. Choć wtedy zareagowałem ostro.
Twój komentarz zaraz po zejściu z boiska: „Jak tacy ludzie mają przychodzić na mecze, to wolę grać przy pustych trybunach”.
Trochę to było podcinające, nie powiem. Więc się zirytowałem. Ale później, ktoś próbował tłumaczyć, że na pytanie, który z piłkarzy dobrze grał, prezydent chciał odpowiedzieć „Boruc bardzo”, tylko mu nie wyszło.
„Borubar” do ciebie przylgnął?
Nie. Pojawia się tylko w złośliwych komentarzach w internecie. W twarz nikt się nie odważył. Wśród najbliższych znajomych od lat mam tę samą ksywkę – „Gruby”.
Czyli zawsze było coś na rzeczy. Ale teraz jesteś akurat chudy.
Ale jestem „Gruby”. Mnie się podoba, nie mam absolutnie nic przeciwko.
Znasz osobę, która mówi ciszej od ciebie?
Nie.
Zawsze i wszędzie słabo cię słychać. Boruc – zmora dźwiękowców.
To mój stały patent. Mruczę tak, żeby wszyscy musieli się mocno wsłuchiwać w to, co mruczę.
Z Sarą też tak masz?
Z nią akurat staram się rozmawiać donośnie.
Sara wie na czym polega spalony?
Udaje, że wie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Ale jakie to ma znaczenie? I tak kobiety wiedzą najlepiej, kiedy jest w życiu spalony…
Jaki będzie pierwszy taniec na ślubie? Coś z repertuaru Caro Dance czy Chodowiaków?
Zostawię to dla nas i dla gości. Chyba, że będę już zbyt pijany o tej porze (śmiech).
Twoja kandydatka na rozkładówkę Playboya?
Oczywiście Sara Mannei… Ale walnąłem! (Śmiech). Prawda jest jednak taka, że to idealna playmate. Niesamowite ciało. Ale nie ma mowy, żebym się z kimkolwiek dzielił. Myślę też, że Sara jest na tyle mądrą dziewczyną, że nigdy w życiu by tego nie zrobiła.
A gdybyś to ty miał jej robić zdjęcia?
Robię jej zdjęcia cały czas, ale gdyby wszyscy mogli je oglądać, nie czułbym się komfortowo. Rozbierzcie lepiej Jessicę Albę albo Halle Berry.
Jesteś z kimś mylony?
Nie, ale słyszałem dobrą historię. Mój kolega był świadkiem jakiejś konwersacji, w której padło moje nazwisko. Nastawił więc uszu i po chwili usłyszał: „Aaa… Kojarzę. Słyszałem o nim. Boruc Szyc – megaznany gość”.
—
Dziecinnie
Kiedyś bardzo rozbolało mnie oko i w końcu powiedziałem o tym mamie. Okulistka powiedziała, że definitywny koniec z piłką. Wysłali mnie na specjalistyczny oddział okulistyczny i codziennie ładowali w dupsko zastrzyki ze sterydów. A rezultatów żadnych. W końcu wujek przypomniał sobie, że w rodzinie była już taka przypadłość i po wielu szpitalnych bojach okazało się, że to toksoplazmoza. Kuracja jest tragiczna. Spędziłem dwa miesiące w izolatce w szpitalu zakaźnym. Po prostu więzienie. Traumatyczne przeżycie.
Jak byłem małolatem, to tak zarobiłem od dwa lata starszego Muńka, że miałem oczy jak piłeczki pingpongowe. Włączyłem swój kołowrotek, ale był dużo wyższy i trafiał tylko on. Od tamtej pory boję się wyższych od siebie.
Lingwistycznie
Szkocki akcent jest tragiczny. Prawie przez rok nie wiedziałem, co mówił do mnie ówczesny kapitan Celticu – Neil Lennon. Wstydziłem się tego, ale naprawdę nie rozumiałem nic. Bo na przykład, co znaczy słowo: „Nejboder”? Podpowiem, wcale nie „sąsiad”. To znaczy: „Nie ma problemu” (śmiech).
Piłkarsko
Trener Smuda jest bardzo prostym człowiekiem i takim już pozostanie.
Leo Beenhakker był dla mnie wielkim autorytetem. Wiedział, kiedy cię trzasnąć, kiedy pogłaskać, a kiedy skopać dupę. Poza tym nie był nudny. Ostatnio ktoś mi opowiadał, że gadał z Beenhakkerem, a ten nagle wypalił: „Słyszałem, że Boruc wrócił do reprezentacji. Pozdrów ode mnie tego skurwysyna” (śmiech).
Jeśli zostanę w klubie, to za dwa lata będę grał ze Świętymi w Lidze Mistrzów. A może nawet wcześniej.
Mój zawód ma to do siebie, że dzisiaj jestem tutaj, a jutro gdzie indziej. Dlatego nie wchodzę w zażyłości i wielkie przyjaźnie z piłkarzami.
Mam swój prywatny limit bramkowy w jednym meczu. Jeśli go przekroczę, kończę karierę.
Dużym talentem bramkarskim jest Courtois z Atletico Madryt. Będzie świetny pod warunkiem, że poradzi sobie z głową, bo niedawno już stwierdził, że jest najlepszy na świecie. A boisko parę razy już go zweryfikowało.
Kulturalnie
Krzysztof Krawczyk był swego czasu moim ulubieńcem. Maryla Rodowicz podobnie.
Jak ktoś nie nuci pod nosem, to nie ma uczuć.