Anita Lipnicka
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Andrzej Georgiew
—
Przeczytaj także wywiad z Johnem Porterem
—
Co z meduzy i osiołka ma w sobie John Porter?
Niewiele, bo on jest nietypowym wyspiarzem. Nawet nie wygląda na Brytyjczyka. Poza tym za długo siedzi w Polsce. Czułe, polskie kobiety go otworzyły i nie jest już taki oschły. Dużo narzeka i jest marudny, ale to w zasadzie jego jedyna angielska cecha. Chyba, że jest otoczony innymi wyspiarzami. Wtedy jego brytyjskość nagle się pogłębia.
Jest wyluzowanym sztywniakiem?
(Śmiech) Oczywiście. On w ogóle jest złożony z samych przeciwności. Czasami przepuszcza staruszki, otwiera im drzwi, uśmiecha się czule, by potem bez powodu ochrzanić taksówkarza i powiedzieć mu coś brzydkiego. No wiecie, jest bardzo moody.
A do tego introwertyk. Nie tak jak ty.
Tak to może wyglądać. On nie lubi tłumów, ludzi, robienia z siebie na siłę idioty. Kiedyś wyszedł w trakcie programu muzycznego „na żywo” z gatunku „rozdajemy nagrody, a gwiazda opowie nam kawał”. Opieprzył prowadzącego, że jest gnojem i nawet nie wie, z kim rozmawia. Ja tak nie potrafię. Zawsze staram się robić dobrą minę do złej gry. Zamiast potańczyć, John woli posiedzieć w fotelu i poczytać książkę. A ja jeszcze mam siły na dobrą zabawę. Ale pamiętajmy, że John wybawił się kiedyś za nas wszystkich razem wziętych.
Jak ważne w waszym związku jest oglądanie Ligi Mistrzów?
Bardzo ważne. Nawet gdy karmiłam piersią, siedziałam przed telewizorem.
Której drużynie kibicujesz?
Nie mam wyboru. Słyszałam już tyle opowieści o Manchesterze United, że w końcu przejęłam sentyment Johna. Nie miałam nic do powiedzenia.
To powiedz chociaż, kto jest przystojniejszy: Boruc czy Kuszczak?
Chyba Boruc, ale wszyscy nasi bramkarze fajnie grają. Nie mamy się czego wstydzić.
Ale my pytaliśmy się tylko o wygląd.
No to Boruc, ale na bezrybiu i rak ryba. I tak żadnej konkurencji na całym świecie nie ma Buffon (śmiech).
Można cię poderwać na rozmowy o piłce nożnej?
Bez przesady. Widzę, że macie jakieś bardzo niestandardowe metody (śmiech). Mnie można poderwać bardziej klasycznie, na przykład na motor. Miałam kiedyś chłopaka-motocyklistę. Nie było wyjścia i musiałam się nauczyć jeździć. Do dziś mam słabość…
John podjechał po ciebie na bulgoczącym chopperze, czy ryczącym ścigaczu?
Nie musiał. Poderwał mnie na gitarę. To zdecydowanie najlepszy sposób. Żaden, nawet najszybszy i najprzystojniejszy motocyklista, nie ma szans z gitarzystą (śmiech). Nie wiedzieliście?
Tylko podejrzewaliśmy. Za to wiemy, że w liceum nie miałaś dużego powodzenia, bo podobno byłaś za wysoka i za chuda. Tak przynajmniej donieśli nam kumple z twojej szkoły…
Naprawdę dzwoniliście do kogoś z mojej szkoły? Skoro mówią, że nie miałam powodzenia, to pewnie mają rację. Tylko, że ja przez prawie całe liceum miałam jednego ukochanego. Przywiozłam mu nawet z Tokio prawdziwe białe adidasy, zresztą takie same, jak sobie.
Do Japonii za chwilę wrócimy. Na razie powiedz, jak się dorastało w Piotrkowie Trybunalskim?
Nie było zbyt wielkiego wyboru: jedno kino, żadnego teatru. W sumie moje dorastanie było piekielnie proste.
Słyszeliśmy, że trochę wstydziłaś się Piotrkowa.
Wtedy aż tak nie. Teraz dopiero mi wstyd. Myślałam ze szlag mnie trafi, kiedy moim rodzinnym miastem rządził prezydent zza krat, a mieszkańcom było wszystko jedno. Nawet odbyło się referendum w tej sprawie i dalej rządził ten sam facet, bo frekwencja była za niska. Czy to nie obciach? No, to teraz Piotrkowianie mnie zlinczują. I znienawidzą do reszty.
Niektórzy do tej pory nie mogą wybaczyć ci słów o tym, że jesteś z małego miasteczka spod Łodzi…
Nigdy tego w ten sposób nie ujęłam. To jest plotka, która urosła do rangi jakiegoś mitu. Widocznie powinnam twierdzić, że pochodzę z wielkiej światowej metropolii. Wiem, że niektórzy mieszkańcy Piotrkowa nie mogą mi wybaczyć braku lokalnego patriotyzmu. Zwłaszcza ci, którzy tam ostali. Do dzisiaj trudno gra mi się w moim mieście.
Gwizdy, tupoty, pomidory?
Oj, to byłoby ciekawe. Ale niestety. Piotrkowianie nie chcą przychodzić na koncerty. Z jednym wyjątkiem. Kiedy graliśmy razem z Johnem, była pełna sala. Pewnie przyszli na Portera (śmiech).
Czyli stres przedkoncertowy w Piotrkowie jest inny?
Zdecydowanie. Boję się lóż szyderców.
Kiedyś tak nie miałaś. W szkole na akademiach wychodziłaś z gitarą i byłaś Janis Joplin.
To fakt. Dawałam czadu. Chodziłam do sportowej szkoły podstawowej i grałam w piłkę ręczną. Jestem za wysoka i za wiotka do tego sportu, więc strzelałam bardzo dziwne bramki – fatalnie to wyglądało, ale byłam całkiem skuteczna. Poza tym, gdy jeździliśmy z dziewczynami na turnieje, brałam gitarę i śpiewał ze mną cały autobus. Było wesoło, ale w końcu powiedziałam piłce ręcznej: thanks. Wolałam chodzić na wagary na piotrkowski dworzec, patrzeć na pociągi przelatujące z jednej na drugą stronę i marzyć o ucieczce…
Trzeba przyznać, że od razu poszłaś po całości. Dalej już się chyba uciec nie dało.
Wciąż jeszcze nie rozumiem tamtego pobytu w Tokio. Nawet byłam na terapii, żeby dowiedzieć się paru kwestii o sobie z tamtego czasu. Bez większych rezultatów. Do tej pory nie rozwikłałam tego, co się tam działo. Nadal jest to dla mnie sen. Miałam 15 lat, a modeling w naszym kraju był wtedy całkowitą abstrakcją. Nie rozumiem, dlaczego mama mnie tam wysłała. Ja swojej córki nie posłałabym na pewno. Myślę, że mama chciała dla mnie lepiej, niż miała ona sama. Rozgrzeszam ją, mimo, że w Japonii było naprawdę hardcore’owo.
Jak ty tam w ogóle się znalazłaś?
Cudem. Zaczęło się od ogłoszenia w „Gazecie Wyborczej”, na które mama odpisała, nie konsultując się ze mną. Wysłała zdjęcia i po pół roku znalazłam się w finałowej piątce dziewcząt zakwalifikowanych do wyjazdu na kontrakt z tokijską agencja modelek. Na miejscu poznałam trzynastoletnie dziewczyny, które już nigdy nie wróciły do szkoły… Uciekłam stamtąd po trzech miesiącach.
Zwolnili cię?
Nie. Sama odeszłam i była to pierwsza, i być może najważniejsza decyzja w moim życiu. Gdybym została, mogłoby się to źle skończyć. Ilość pokus była przerażająca. Wszędzie narkotyki, do tego dla modelek zawsze był darmowy alkohol. Jak wiadomo, w Japonii istnieje kult białego człowieka, szczególnie białej kobiety, a co dopiero mówić o białej modelce – i to piętnastoletniej! Pamiętam, że któregoś razu na imprezie po jakimś pokazie, zgubiłam się ze swoją koleżanką. Nie miałyśmy telefonów i za nic nie mogłam jej znaleźć. Jacyś młodzi Japończycy – aktorzy zaprosili mnie na drugą imprezę. W kilka osób zapakowaliśmy się do dużego samochodu. Po drodze wszyscy zaczęli łykać jakieś pigułki. Przestraszyłam się tak bardzo, że przy pierwszej okazji otworzyłam drzwi i pobiegłam w noc. Akurat była potworna ulewa. Prawdziwy japoński tajfun. Ulicami płynęły rzeki, a ja uciekałam w nieznanym mi kierunku – momentami po kolana w wodzie. Jakimś cudem trafiłam w końcu na stację metra i wróciłam do wynajmowanego mieszkania.
Nie dziwota, że odechciało ci się być modelką.
Ten zawód to dla mnie porażka. Czułam się nieswojo w roli obiektu, przedmiotu, konia przed wyścigami. Najpierw chodzenie na castingi, wkładanie najmodniejszych i najdroższych ciuchów – targowisko próżności, kręcenie tyłkiem, a potem przepuszczanie głodowych diet w McDonaldsie. Prawie nic tam nie zarabiałyśmy. Po trzech miesiącach było mnie stać na kupienie dwóch par adidasów. Serio. Po powrocie miałam okres buntu i zaprzeczenia własnej kobiecości. Ogoliłam głowę na łyso, zaczęłam nosić glany, śpiewałam w rockowym zespole i dodatkowo nie miałam ani jednej koleżanki. Przyjaźniłam się tylko z kolegą, z którym siedziałam w oślej ławce.
Ale jeszcze czasem próbowałaś swoich sił na wybiegu?
Tak, ale dzięki moim krzywym nogom szybko się to zakończyło.
Dla kogo krzywe, dla tego krzywe. Dla nas na przykład – proste. Ale do rzeczy… Podobno zdążyłaś zagrać w reklamie podpasek.
Nie przypominam sobie. To chyba jakaś kolejna piotrkowska plotka. Pamiętam, że zagrałam w jednej reklamie telewizyjnej. Ale co reklamowałam? Nie wiem. Może podpaski (śmiech).
W klasie maturalnej nagrałaś płytę z Varius Manx i byłaś członkinią kabaretu Rafała Kmity. Trzeba przyznać, że okres dojrzewania miałaś dość pracowity.
Masakrujący! Brat zaciągnął mnie do kabaretu, ale to nie była moja bajka. Miałam dosyć życia w pociągu. Poza tym nie nadawałam się. Raczej nie umiem rozśmieszać na zawołanie. Odeszłam, trzaskając drzwiami. Zresztą to chyba moja specjalność (śmiech). Ciągle z czymś spektakularnie zrywam. A wtedy miałam kompletny mętlik w głowie. Nie odpowiadam za siebie z tamtych lat.
Z tego co wiemy, odrzuciłaś też propozycję filmową. To prawda?
To było już kilka lat później. Przez jakiś czas chciałam być aktorką, ale szybko mi przeszło. Dostałam ofertę od Macieja Ślesickiego. Miałam zagrać w Show. Zorientowałam się jednak, że w tym filmie głównie chodziło o rozbieranie się, a nie granie. Dlatego odrzuciłam i tę możliwość.
Zdając maturę, byłaś mega-gwiazdą.
Niby gwiazdą, bo to bardzo wirtualne doznanie. Byłam sławna, rozpoznawalna i w końcu zrozumiałam, że moje nazwisko jest większe ode mnie. Miałam problem z udźwignięciem własnego sukcesu, tym bardziej, że nie czułam się specjalnie inaczej niż parę miesięcy przed nagraniem płyty. Jeździłam autobusami, pociągami i dziwiło mnie, że sporo osób mi się przygląda. Byłam gwiazdą, która dzięki akcji z Variusami, mogła sobie kupić co najwyżej kolorowy telewizor. Wypas, co? W firmie fonograficznej usłyszałam, że nie mam prawa narzekać, bo występuję w telewizji. Dlatego znowu rzuciłam to w cholerę.
Jak trafiłaś do Varius Manx?
W tamtych czasach grałam mroczną, gotycką muzykę w zespole Certyfikado. Któregoś razu w Piotrkowie wystąpiliśmy jako support Wilków. Pamiętam do dziś, jak za kulisami udzielałam lekcji dobrego wychowania Robertowi Gawlińskiemu. Opieprzałam go, że nie można w stanie kompletnego upojenia wychodzić na scenę. Co on sobie myśli? (śmiech). Po tym koncercie dziennikarz Radia Łódź, dzisiejszy menedżer Myslovitz, skontaktował mnie z Robertem Jansonem. To śmieszne, bo ani ja nie szukałam zespołu, ani oni wokalistki. Jak się okazało, dwie silne osobowości w jednej grupie to było za wiele.
I uciekłaś po raz kolejny. Tym razem do Londynu. Tam już nie byłaś rozpoznawalna.
I to było piękne! Miałam opłacony wynajem mieszkania, chodziłam do szkoły angielskiego, nikt mnie nie znał. Święty spokój. Po prostu żyłam sobie normalnym życiem dwudziestolatki, za co zawsze będę wdzięczna mojemu ówczesnemu menedżerowi Wiktorowi Kubiakowi. W Polsce i tak nie nagrałabym solowej płyty. Wszyscy by mi doradzali, przedstawiali swoje wizje, mądrzyli się, a w końcu by mnie zjedli.
Często kłócisz się z Johnem?
Teraz już nie, bo odkąd mamy dziecko, skończyła nam się energia na kłótnie. Zresztą przyznam się wam, że nigdy nie byłam tak skonana, jak teraz. Zastanawiałam się nawet, czy można umrzeć z niewyspania. Nie polecam małych dzieci (śmiech). A najbardziej męczą mnie place zabaw i rozmowy o kupkach i zupkach. Nie nadaję się do tego. W kółko różne mamunie pytają się, czy ja jestem ta słynna Justyna Steczkowska. Albo mówią do mnie: „Edytko”. Podpisywałam się już za Anetę Kręglicką, Edytę Bartosiewicz i Edytę Górniak. Czasami mówię, że jestem tylko podobna. I koniec gadki. Gdybym się przyznała do siebie, to miałabym godzinę z głowy.
Wracając do waszych sprzeczek… Jeżeli już w ogóle, to po angielsku?
Tak, bo Porter jak się zdenerwuje, to „pieprzy ten polski”. Przestaje nawet mówić do mnie „Żyrafku”. Wtedy muszę dorównać mu po angielsku. Ale najśmieszniejsze jest to, że jak jesteśmy w Londynie, to czasem muszę mu tłumaczyć. Pracuje tam tak wielu obcokrajowców, którzy mówią w broken english, że biedny John momentami niczego nie rozumie. Anglicy we własnym kraju powoli czują się zagubieni. Zresztą ja też już nie przepadam za Londynem, bo został skażony… polskością.
Nadal śpisz w męskich piżamach?
Oczywiście! John najchętniej spałby bez kołdry, nago i przy otwartym oknie, a ja jestem zmarźluchem, kupuję sobie piżamy w rozmiarze XXL i śpię w barchanowej pościeli, co oczywiście nie ułatwia współspania. Niezbyt sexy, co?
Zależy, kto co lubi.
John jeszcze do niedawna uważał, że facet, który śpi w piżamie, jest bardzo stary. Ale odkąd mamy Polę, wkłada piżamę, żeby nie paradować nago przed córką.
A ty mogłabyś paradować po raz trzeci na naszej rozkładówce?
Już mi raczej nie wypada, w końcu jestem Matka Polka! I pewnie John by się za mnie wstydził. Poza tym to on stwierdził kiedyś, że z chęcią wystąpiłby nago w jakiejś sesji zdjęciowej. Że pokazałby cycki, ale brzucha już nie (śmiech). Pogadajcie z naczelnym.
Lepiej nie, bo jeszcze się zgodzi. Powiedz nam, czy tytuł waszej ostatniej płyty Goodbye oznacza koniec waszego wspólnego grania?
Tak. Ostatnio nasze życie stało się szalenie intensywne. W domu razem, w pracy razem – strasznie to wszystko przemieszaliśmy. W domu gadaliśmy o pracy, w pracy o domu. Nie potrafiliśmy już odpoczywać – także od samych siebie. A czasami warto za sobą zatęsknić.
Czyli pomysł, żeby spotkać się z wami oddzielnie był dobrym posunięciem?
Genialnym. Krótko mówiąc, zrobiliście nam dobrze. Teraz John ma święty spokój ode mnie, chodzi po Marksie&Spencerze i kupuje sobie swoje smakołyki. Wszystkie ohydne marmite’y i inne specjały…
Co dalej będziecie robili?
Ja nagram solową płytę. Będzie to dla mnie test pod tytułem: czego nauczyłam się w szkole, siedząc w jednej ławce z Porterem przez pięć lat. Zaśpiewam na pewno po polsku. A Johna namawiam, żeby pojechał na maksa. On ma problem, bo jest uważany za legendę polskiego rocka, ale tak naprawdę nikt nie chce organizować mu koncertów. Wszyscy przyzwyczaili się, że jeździ z gitarką pociągami i gra undergroundowo za pięć złotych i piwo. Moim zdaniem musi w końcu nagrać płytę życia, najlepiej w Walii i najlepiej ze swoimi bohaterami – muzykami Bad Seeds, Television, Talking Heads. To musi być prawdziwie męska, bezkompromisowa, rockowa płyta. Coś a la Mark Lanegan, czy Grinderman. Wykopię go do tej Walii!!
A potem i tak będą opinie, że Porter podpiął się pod Lipnicką i dopiero teraz robi karierę.
Jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Słyszałam opinie, że to Lipnicka podpięła się pod Portera, żeby uciec od łatki „popowej laseczki”.
Nie wiemy, czy miałaś taką łatkę, ale jeśli tak, to skutecznie ją odpięłaś. Nie można znaleźć o was żadnej informacji na serwisach plotkarskich.
Prasa kolorowa nie chodzi za nami, bo jesteśmy nudni i nieciekawi. Mają nas sfotografować, jak robimy zakupy w Hali Kopińskiej?
Może zaczną, jak już przeprowadzicie się do Brazylii, żeby hodować kozy.
John nie ma z tym nic wspólnego. To był mój pomysł. Zresztą nie muszą być kozy. Wszystko jedno co, oby w Brazylii (śmiech). To cudowny kraj, który ma trzech bogów: sambę, piłkę nożną i Jezusa Chrystusa – wszystkich równie ważnych i co najważniejsze, za darmo. Mam zamiar przenieść się tam na emeryturze. Razem z moim kolegą-gejem będziemy leżeć na brazylijskiej plaży, opalać się, pić drinki z kolorowymi parasolkami i… wyrywać towary.
A co na to John?
John będzie już czekał na mnie po drugiej stronie. Mamy to omówione.
—
Na skróty:
Jestem świetną kumpelą, ale beznadziejną przyjaciółką.
Porter jest bardziej podobny do Willema Dafoe niż do Nicka Cave’a.