Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Andrzej Seweryn

PLAYBOY nr 3, 2010 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke


O czym będziemy rozmawiali?

O życiu.

Już się bałem, że o dupach. A to byłoby nieoryginalne. Pamiętajcie o tym, proszę. Od razu też zastrzegam, że moje słowa będą moją prawdą na dzisiaj. Tu i teraz. Jutro będę formułował myśli w inny sposób. Tak czy inaczej nie chciałbym, aby nasza rozmowa była średnia. Czy może być inna od reszty wywiadów?

Postaramy się. Gdzie pan zobaczył pierwszego PLAYBOYA?

To był oryginalny, amerykański PLAYBOY. Widziałem go w latach 60. w Polsce. Przecież, jeśli chcieliśmy, to wszystko mogliśmy wtedy czytać. Nie żyliśmy w Kambodży, pod rządami Khmerów. Mnie nigdy nikt nie rewidował na granicy.

Osobiście przeszmuglował go pan z Zachodu?

Ja akurat specjalizowałem się w innych przemytach (śmiech). Kiedyś występowałem, z czego dumny specjalnie nie jestem, w kinie enerdowskim (Manchmal Besucht der Neffe die Tante – przyp. red.). Pozwalało to na mieszkanie w porządnych hotelach i dotykanie innego stopnia cywilizacji. Zdjęcia mieliśmy w Monachium. Wyobrażacie sobie panowie? Raptem trafiłem do świata marzeń! Kawiarnie i toalety wyglądały tam jak pałace. Nijak nie miały się do naszych szynkowni i brudnych toalet. A ja, jako aktor, prowadziłem któregoś dnia Mercedesa – auto, które zawracało na raz.

Był pan zaskoczony?

Oczywiście. Tym bardziej, że zawsze bałem się samochodów i do dzisiaj się z tego lęku – wynikającego z kompleksu Polaka wychowanego w PRL – nie wyleczyłem. Auto to dla mnie wieczny problem. Nikt go przecież dobrze nie nareperuje i zawsze jest ten peerelowski strach, że wstawią używane części, a nowe ukradną. Pamiętam, że moim pierwszym samochodem był mały Fiat. Byłem tak przejęty, że pierwszą trasę do domu przejechałem na zaciągniętym hamulcu ręcznym.

Wróćmy do NRD…

Zarabialiśmy w markach, których nie było można wwozić do Polski. Proszę sobie wyobrazić, że kryłem je pod poduszką w wagonie sypialnym. Wystarczył najprostszy gest celnika i byłbym skompromitowany. Jak widzicie, nasza rozmowa – póki co – jest zespołem dowodów mojej wysokiej inteligencji (śmiech). Poza tym w Monachium kupiłem masę płyt Beatlesów, Rolling Stonesów i Janis Joplin. Gdy zobaczył to operator filmu, był przerażony. Poradził mi, żebym zerwał z płyt folie i na każdym egzemplarzu napisał dedykację. No i pisałem: „Für Andrzej. Von Andreas” (śmiech).

A pamięta pan jeszcze zapach norweskiego mydła podczas wizyty Teatru Ateneum w Bergen?

Oj, tak. Nigdy nie zapomnę. Ten zapach jest związany z konkretną osobą. Jeżeli to przeczyta, to na pewno sprawi jej to przyjemność (w tym momencie na twarzy pana Andrzeja zagościła tęsknota za minionymi latami).

Czy smak wody z paryskiej fontanny na Place de la Concorde też kojarzy się panu z kimś konkretnym?

Ten smak kojarzy mi się fantastycznie, ale żadna osoba w moich wspomnieniach z nim związanych nie występuje. Wiem jedno: z pewnością woda była bardzo brudna, ale jak widać – nie zabiła. Dziś już bym jej nie próbował. Woda stała się dla mnie ważniejsza niż kiedyś. Pamiętajcie, że w latach 60. w Polsce piło się wodę, chcąc popić – na przykład pigułkę, a nie chcąc się napić.

A propos lat 60., chcieliśmy zapytać o Różyczkę...

Niestety nie widziałem. Jak wyszło?

Bardzo dobrze. Ciekawy film. Świetne trzy główne role.

Cieszę się, choć nie znoszę siebie na ekranie! (o dziwo, w tym momencie na twarzy pana Andrzeja widać naturalne obrzydzenie, co pozwala wierzyć, że nie była to z jego strony jedynie kokieteria).

Podobny problem ma Janusz Gajos. Oglądanie siebie, sprawia mu ponoć ból wręcz fizyczny.

A ja ubóstwiam patrzeć na grę Janusza. To wspaniały aktor.

Pan Janusz, gdy zobaczył się na ekranie po raz pierwszy, dostał 40 stopni gorączki. A pan?

Po raz pierwszy widziałem się, gdy śpiewałem I’m an ordinary man w programie Ireny Dziedzic. W przeciwieństwie do Janusza niestety, i to „niestety” jest najważniejsze w tej wypowiedzi, podobałem się sobie. Obawiam się jednak, że nie było do tego podstaw.

A dzisiaj?

Tylko raz patrzyłem na siebie z przyjemnością: w Liście Schindlera. Głównie mój angielski tam mi się podobał.

Debiutował pan również śpiewająco, choć nie każdy o tym wie, w dwudziestominutowym filmie Raz, dwa, trzy… w reżyserii Lindsaya Andersona o zajęciach profesora Sempolińskiego. Śpiewał pan wraz z Joanną Sobieską Pannę Sabinę.

Wtedy odkryłem w sobie potencjał komediowy, nigdy zresztą nie potwierdzony potem w zawodzie w Polsce – zwykle grywałem cierpiących pseudointelektualistów lub złych faszystów. We Francji poszło mi już w tej dziedzinie znacznie lepiej… A sama obecność Andersona nie robiła wówczas na nikim wrażenia. Ot, przyjechał do nas brytyjski reżyser. Ponieważ każdy miał świadomość, że w przyszłości u niego i tak nie zagra, nie było popisów i omdleń na dźwięk nazwiska. Dzisiaj byłoby na pewno inaczej.

Skąd ta pewność?

Wystarczy zobaczyć, co dzieje się z aktorami teatralnymi, gdy podczas prób pojawia się kamera. W każdym teatrze, w każdym miejscu na świecie. Mizdrzenie się, pozy, ruchy, miny. To bardzo zabawne.

Pan się do Andersona nie mizdrzył?

Nie, ale spotkałem się z nim w hotelu Polonia. Tłumaczką była Joanna Jurandot. Rozmawialiśmy o Polsce, sztuce, życiu i nagle Lindsay powiedział: „Ty jesteś Żdanow” (Andriej Żdanow – członek partii bolszewickiej od 1915 r. Po II wojnie światowej nadzorował politykę represji i wzmożonego nadzoru ideologicznego w życiu kulturalnym ZSRR, zwanej od jego nazwiska żdanowszczyzną – przyp. red.). Strasznie się oburzyłem. Ja?! Ja, który próbuję się buntować komunie?! Przecież nie mam nic z tego bolszewika! Widocznie jednak było coś „żdanowskiego” w tym wybitnym intelektualiście i buntowniku Sewerynie, że Anglik demokrata od razu to zauważył (śmiech).

Tylko raz ktoś powiedział o panu coś tak zaskakującego?

Drugi raz zdarzył się w Paryżu. 12 grudnia, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego zorganizowaliśmy przedstawienie popierające „Solidarność”. Byłem tam ja, był Jacek Kaczmarski, byli najwybitniejsi francuscy aktorzy, w tym Alain Cuny – absolutna legenda. Alain początkowo nie chciał z nami wystąpić. Na moje gorące prośby odpowiedział, że nie ma czasu, a my wszyscy jesteśmy fanatykami, ze mną na czele. Widocznie niosłem w sobie coś takiego – jakiś rodzaj fanatyzmu i on to wychwycił. Zgłupiałem, ale mam nadzieję, że był daleki od prawdy. Facet zawsze umiejętnie prowokował i pogardzał środowiskiem aktorskim. Ale jednak coś mu nie pozwoliło nie przyjść na tamto przedstawienie…

Słyszeliśmy, że i Adam Michnik potrafił pana zaskoczyć.

I to jak! Otóż stwierdził, że jestem skromny. Tymczasem mam w sobie tak dalece rozwinięte poczucie samokrytycyzmu, że po naszej rozmowie nie będę spał trzy noce. Będę rozmyślał nad tym, co powiedziałem, czego nie powiedziałem, o czym zapomniałem. To stan przypominający moje uczucia po zakończeniu dnia zdjęciowego. Gdy wszystko jest już nakręcone, a ja wiem, że powinienem był zrobić to inaczej. Wszystko to jednak świadczy o sporym skupieniu się na sobie, co ze skromnością nie ma wiele wspólnego.

Po zejściu ze sceny też rozmyśla pan nad tym, co zrobiłby pan inaczej?

To bardzo ciekawe, ale nie. Nie wiem, dlaczego. Takie rozpamiętywanie po prostu nie ma wtedy racji bytu.

Chcielibyśmy jeszcze porozpamiętywać pana prawdziwy debiut fabularny.

O Albumie polskim mówiłem już publicznie wielokrotnie. To nie był powód do dumy. Chciałbym tylko zaznaczyć, że w tego typu filmach grało wielu z nas, a nie słyszałem, żeby ktoś się z tego tłumaczył. Jeśli chodzi o Album to ostatecznym jego komentarzem niech będzie kpina pani profesor Radziwiłł „…Oj, Andrzej, Andrzej, rzeczywiście najważniejszym problemem Polski jest produkcja motocykli….”

Ona kpiła nie tylko z pana. Jednego z nas historii uczyła również pani Radziwiłł. Podobnie jak i Jarosława Kaczyńskiego.

Jarosława Kaczyńskiego?! Nie wiedziałem. Do dziś pamiętam jej cudowną reakcję na moje plany zdawania do szkoły teatralnej. Czuć było w tym nie tylko intelekt, ale też arystokrację; wstręt w stylu: „i co, i będziesz głupie miny robił?”. Jak za czasów Moliera – „im się nie udziela pogrzebów kościelnych”. Ona, krótko mówiąc, nie chciała mieć nic wspólnego z takimi osobnikami. Gdyby była mężczyzną, ujęłaby to pewnie dosadniej.

Zabolało? Dało do myślenia?

Niewiele wtedy myślałem. W ogóle myśleć zacząłem dość późno. Byłem raczej zdziwiony, że o tym wspaniałym zawodzie można myśleć w tak pogardliwy sposób. Przecież aktorem był Holoubek! Ktoś absolutnie wielki i wart najwyższego szacunku! Jego role pomagały mi wtedy żyć. Jak można było pogardzać kimś, kto pomaga zrozumieć pewne rzeczy?

Ale jednak troszkę się pan przestraszył i złożył papiery na historię.

I na SGPiS! Taki byłem rozsądny (uśmiech). Ale zdawałem tylko na PWST. Potem, po dwudziestu paru latach zaprosiłem panią profesor na Don Juana. Nie przyszła. Przyszła natomiast na pokaz telewizyjny Antygony w mojej reżyserii. Po raz pierwszy i ostatni z jej strony odczułem wtedy uznanie dla swojej pracy. Uznanie, bez pozorów podziwu.

Pod koniec lat 60. z uznaniem i podziwem natomiast można było pana słuchać. Na przykład w „Zjednoczeniu morskich stoczni remontowych”. Pamięta pan?

Proszę mi wybaczyć, ale nie bardzo. Wtedy, czyli na przełomie lat 60. i 70., bardzo dużo pracowałem jako lektor. I nie uważam tego za coś wstydliwego. Po pierwsze nie było w tym nic złego pod kątem moralno-politycznym. Dzisiaj mogę się podpisać pod każdym słowem, które wtedy przeczytałem. Po drugie było to doskonałe źródło zarobków. A po trzecie była to niebywała szkoła oddychania, dykcji i mowy. Pamiętajmy, że nie każdy mógł to robić. Nie każdy lubił, nie każdy umiał. Panowie, nie oszukujmy się. Aktorzy nie potrafią wszystkiego. Jedni nie umieją mówić wierszy, inni tańczyć, jeszcze inni śpiewać.

W takim razie proszę się nam przyznać: czego pan nie potrafi jako aktor?

(Bardzo długie milczenie).

Może śpiewać?

Zapraszam dziś do Teatru im. Słowackiego na Wyobraźcie sobie... na podstawie tekstów Williama Szekspira.

Punkt dla pana.

Mam ochotę coś powiedzieć, ale to się nie nadaje do wywiadu. Wywiad to pewnego rodzaju gra. Nie można tego przegrać, przegiąć, choć mała pyszka mogłaby jednak od czasu do czasu ze mnie wyjść…

Spróbujmy.

Profesor Bardini twierdził, że ja umiem wszystko (wybuch ironicznego śmiechu). Kazał mi jednak wypełniać technikę treścią, co do dziś staram się robić najlepiej jak umiem. W temacie treści, głębi cały czas jest coś do zrobienia, cały czas muszę i mogę się uczyć. W aktorstwie nigdy nie będzie punktu, w którym osiąga się wszystko. To jest po prostu niemożliwe. Niestety są aktorzy, którzy o tym nie wiedzą. Uważam, że pracować trzeba nad sobą stale. Nie wiem jak wy, ale ja w swoim zawodzie nie widzę tego często. Szczególnie w Polsce. Z drugiej strony, każdy robi jak chce i lubi, prawda?

Oczywiście. Nikt nikogo do niczego nie zmusza.

Już wiem, jakie mam braki. Z racji wieku niestety nie mogę już podskakiwać i zbyt szybko biegać. Dodatkowo, gdy gram bez okularów muszę się coraz bardziej skupiać.

Kiedyś podobno biegał pan bardzo szybko. Tak szybko, że rokował pan jako koszykarz.

Trenowałem w Polonii Warszawa, u trenera Ziółkowskiego. Grałem w zespole młodzików w reprezentacji Warszawy. Pewnie znalazłbym sobie miejsce na boisku, gdybym nie zajął się teatrem. Dzisiaj jedną z moich przyziemnych trosk jest to, że nie mam czasu na oglądanie koszykówki. Jeszcze parę lat temu z zapałem śledziłem NBA. Teraz się po prostu nie wyrabiam. A propos „kosza” kiedyś zdarzyło mi się coś zabawnego… Kręcimy w Krakowie Na srebrnym globie. W międzyczasie idę na mecz koszykówki na Wisłę. W jej składzie gwiazda – Andrzej Seweryn! W przerwie postanowiłem wyjść na parkiet i się z nim przywitać. Wydawało mi się, że po Ziemi obiecanej anonimowy już nie jestem. Podchodzę do niego, podaję mu rękę i mówię: „Andrzej Seweryn”. Facet na mnie spojrzał i z niechęcią odburknął: „No i co?”.

Jak się pan poczuł?

Malutki. Przypomniała mi się jeszcze jedna zabawna sytuacja. Pod koniec lat 70. mieszkaliśmy na Stegnach. Zresztą naprzeciwko Kieślowskiego. Pewnego dnia po 23 ktoś dzwoni do drzwi i pyta: „Pan Seweryn?”. „Tak”. „Henryk Wujec”. Widziałem go wtedy po raz pierwszy w życiu. Otwieram drzwi. Henio zaczyna: „Bo my chcielibyśmy się podpisać”. Myślę sobie: O co chodzi?! „Pan Brandys powiedział nam, że trzeba się zgłosić do pana Seweryna”. Chodziło o Seweryna Blumsztajna (śmiech). Znałem go z „Walterowców”. Ja byłem „Sewek A”, a Seweryn był „Sewek B”.

Na wieść o tym, że robimy wywiad z Sewerynem, większość pytała, czy z Krajewskim.

Od dawna się z tym spotykam. To świetne przywołanie do rzeczywistości. Ale są lepsze sposoby, żeby sprowadzić aktora na ziemię. Kiedyś na festiwalu w Międzyzdrojach zapytałem dzieci proszące mnie o autograf, od kogo chcą dostać podpis. Nie wiedziały (uśmiech).

A nie jest pan czasem mylony z Janem Fryczem?

O dziwo nie. Ale tak jak panowie, uważam, że łączy nas spore fizyczne podobieństwo. Poza tym, byłaby to dla mnie prawdziwa przyjemność.

Jedno panów na pewno różni. Pan Frycz nie jest kibicem piłkarskim.

No tak, tu się w takim razie różnimy zdecydowanie.

Komu pan kibicuje najmocniej? PSG?

Chyba żartujecie! Mój klub to Olympique Marsylia. Ale grają tak źle, że szkoda słów. Jednak jako wierny kibic się nie poddaję i wciąż na nich liczę.

Skąd ta miłość do Olympique?

W Marsylii mieszka mama mojej żony. W związku z tym uznaliśmy z synem, że to jest nasz klub. Tam chodziliśmy na mecze. W zespole jest dużo graczy arabskiego pochodzenia. Żona jest z Libanu i to pewnie też nie jest bez znaczenia. Poza tym Olympique to klub, któremu często się nie udaje. Jaka jest przyjemność kibicować takiej Chelsea? Nuda. Pompuje się w ten klub miliony, to wygrywa. U nas jest prawdziwa walka.

Obserwuje pan Polaków grających we Francji?

Gdyby odgrywali poważną rolę w lidze francuskiej, to na pewno przyglądałbym się ich karierze uważniej.

Skoro o przyglądaniu się mowa. Na pewno miał pan kłopoty z wielbicielkami.

Proszę mi wierzyć lub nie – nigdy nie miałem wielkiego powodzenia. W ogóle nie musiałem radzić sobie z wielbicielkami, bo ich nie było. A nawet jeśli były, to niewystarczająco z tego korzystałem.

Nie widzimy w panu żalu z tego powodu.

Widocznie nie wszystko widzicie (śmiech). Całkiem niedawno oglądałem zdjęcia z mojego pierwszego ślubu. Z całym szacunkiem dla urody Brada Pitta i Angeliny Jolie, zobaczyłem na nich porównywalną parę. Bogusia Blajfer była piękna jak księżniczka żydowska. A obok niej stał polski książę. Taka była moja pierwsza myśl. Druga brzmiała: „Dziewczyny, ileście wy zmarnowały czasu…” (śmiech).

Czy kiedykolwiek zarabiał pan pieniądze nieartystycznie?

Na studiach przenosiliśmy meble, jakieś ciężkie ramy, drzwi. Pamiętam tylko coś takiego. Ale wytrzymałem tam jeden dzień.

A o czym myśli pan, gdy słyszy nazwisko Omelniczuk?

Gdzie wyście to wyczytali? To był kolega, który dał mi w mordę tak, że po latach musiałem zmienić sobie zęby. Lekarz tłumaczył, że mam przerwane nerwy i ząb zaczął obumierać. Jeżeli ten kolega przypadkiem to przeczyta, to niech wie, że nie żywię urazy. Mam też inne zęby. Wszystkich mnie nie pozbawił.

Dzisiaj pewnie nie poszłoby mu już tak łatwo. W teatrze Petera Brooka uczył się pan kung-fu.

Tylko trenowaliśmy sztuki walki. W żadnym wypadku nie mogę twierdzić, że którejś z nich się naprawdę nauczyłem. A już na pewno, że kiedykolwiek to wykorzystałem. Nic nie wiem na temat samoobrony. Mam w głowie tylko jedną uwagę na ten temat. Mój kolega, oficer izraelski, bohater wojny sześciodniowej, kiedyś mi doradził: „Jeśli nie możesz uciec, zrób jedno – kopnij napastnika w kolano” (Andrzej Seweryn był tak uprzejmy, że podzielił się z nami tą wiedzą i profesjonalnie zademonstrował cios izraelskich komandosów).

Zadał mu pan pytanie, co on by zrobił, gdyby został zaatakowany?

Oczywiście. Odpowiedział: „Wolę nie być, konsekwencje byłyby zbyt poważne”. Podobnie miała się rzecz z moim przyjacielem, świętej pamięci, Marianem Glinką. On nie tylko miał ogromną siłę, był także świetnie wykształcony w sztukach walki. Mógł zabić gołymi rękami… Szkoda, że Mariana nie ma. To był wspaniały, dobry człowiek.

Rozumiemy, że jeszcze nie musiał pan korzystać z rad izraelskiego przyjaciela?

(Śmiech) Dobrze panowie rozumiecie. Kiedyś Monika Olejnik w telewizyjnym wywiadzie zadała pytanie jednemu z dowódców GROM-u – o to, jak łatwo jest zabić człowieka. On wtedy, jakby od niechcenia, wziął do ręki długopis i powiedział: „Wie pani, różne są przedmioty…”. Strasznie mnie to uderzyło, bo było tak dalekie ode mnie, a jednocześnie tak bliskie życia. Potem podobne emocje poczułem w kinie na genialnym filmie Takeshiego Kitano Hana Bi. Utkwiła mi w głowie – nomen omen – scena z pałeczkami.

Wybitna jest też scena z chusteczką.

Prawda? Brutalne przywołanie do rzeczywistości.

W 1968 r. rozrzucał pan ulotki przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Treść znamy, interesuje nas bardziej technika – z dachu autobusu. Zdradzi pan szczegóły?

Najlepiej to zademonstrować (wstaje). Autobusy miały wywietrzniki dachowe. Najpierw uchylałem pokrywę i kładłem na dachu ulotki. Potem otwierałem ją całkowicie, a wiatr zdmuchiwał papiery. Nie był to jakiś specjalny akt odwagi. Być może było to efektowne, ale także głupie, bo większość ulotek lądowała na jezdni, a nie na chodnikach. Moja pierwsza żona, Bogusia, była odważniejsza i bystrzejsza ode mnie – ulotki zrzucała z okien domu handlowego na Brackiej.

W konsekwencji spędził pan cztery miesiące w więzieniu na Rakowieckiej. Spotkał pan potem na wolności kolegów spod celi?

Nie spotkałem. I dobrze. Bo trzem z nich zlałbym po prostu ryja. To byli zwykli szpicle. Szkoda czasu na wspominanie o nich.

W związku z tym zmieniamy temat. Jak brzmi polski „Andrzej” po francusku?

Przede wszystkim niezrozumiale. Anże, Andrżesz, Anż, Andru lub Andrzeż (śmiech).

W którym języku klnie się panu lepiej?

(Po chwili zastanowienia, z wyraźną nostalgią w głosie) Rzecz jasna, że po polsku. Natomiast bardzo zazdroszczę Francuzom ich języka erotycznego. Mówię to bez kokieterii i nie dlatego, że rozmawiamy dla PLAYBOYA. Odkryłem ten język w czasie oglądania przedstawienia Kabaret erotyczny na małej scenie Komedii Francuskiej. Dowiedziałem się wtedy, że „kochać” w sensie fizycznym, we Francji ma dziesiątki niewulgarnych synonimów. U nas wszystko kojarzy się negatywnie, po prostu okropieństwo. Żal mi, że po polsku nie mogę mówić o tym, co prawie codziennie jest częścią życia każdego z nas, w sposób radosny i taktowny. Zwyczajny po prostu. Myślę, że gdybyśmy mogli o tym rozmawiać w sposób lepszy, to – mówiąc górnolotnie – stalibyśmy się lepsi i zdrowsi. Marzę, żeby zrobić takie przedstawienie po polsku, znajdując odpowiednie, absolutnie niewulgarne słowa.

To dobry moment, żeby zadać pytanie, czy zdarzało się panu zapominać na śmierć odpowiednich słów na scenie?

Nie mogę sobie przypomnieć…

A spóźnił się pan kiedyś na przedstawienie?

Oj, tak. Dwa razy. W Paryżu mam do teatru trzy i pół kilometra. Pech chciał, że któregoś dnia, zamiast iść na piechotę, wsiadłem w samochód. Korki okazały się śmiertelne. O 20.00 powinienem być w teatrze. A ja o 20.20 jestem 30 metrów od teatru i stoję w korku. Horror. Dzwonię, by wszystkich uprzedzić, że jestem właściwie przy wejściu, ale nic nie mogę zrobić. Cudem zaparkowałem dosłownie na minutę przed rozpoczęciem spektaklu. Najgorszy koszmar zdarzył mi się jednak w Teatrze Ateneum. Graliśmy wtedy Biesy. Zwyczajnie zaspałem, ze zmęczenia. Śnił mi się dzwonek, dzwonek do drzwi. Wstałem tylko siłą woli, bo kiedy otworzyłem drzwi, wciąż jeszcze spałem. W windzie zobaczyłem kierowcę z teatru, którego wysłano, żeby sprawdził, co się ze mną dzieje. Przyjechałem do Ateneum i natychmiast przepraszająco rzuciłem się do Świderskiego ze łzami w oczach. A on tylko powiedział: „Ubierz się, zaraz gramy”. Publiczność czekała dobrych 40 minut. Groza!

Dyrektorem Ateneum był wówczas Janusz Warmiński. Czy spotkała pana gorsza krytyka niż jego słowa po próbach do Fantazego: „Panie Andrzeju, ani dupa ani ojczyzna”?

Gorsza nie. Zabawniejsza tak. To Marek Kondrat rozbawił mnie kiedyś swoją wypowiedzią, w której uzmysłowił mi moje szerokie, a dotąd ukryte możliwości aktorskie. Uważam Marka za znakomitego aktora i jego opinia jest dla mnie zawsze bardzo ważna (w wywiadzie Marcina Świetlickiego i Grzegorza Dyducha Marek Kondrat zapytany o to, któremu polskiemu aktorowi udałaby się rola kobieca, odpowiedział: „W roli brzydkiej kobiety bym widział Seweryna. Jednej z najbrzydszych, jakie udało mi się spotkać” – przyp. red.). Talent Marka w naśladowaniu ludzi jest powszechnie znany i budzi często zazdrość. Andrzeja Wajdę, na przykład, Marek udaje jak nikt na świecie. Słynna jest jego rozmowa z Andrzejem, podczas której udawał… Andrzeja Wajdę. Mam nadzieję, że już niedługo, kiedy Marek wróci do teatru i kina, zagramy razem, on Makbeta, a ja oczywiście Lady Makbet.

Kiedy ostatnio spędził pan z rodziną normalne popołudnie?

(Dłuższa cisza) Nie pamiętam.

Czyli to wciąż pana największe marzenie?

Tak. Marzy mi się taka chwila. Normalne popołudnie ze wszystkimi moimi dziećmi i wnuczkami. W Krakowie, na Kazimierzu, w moim ulubionym hotelu – Rubinsteinie.

W rozmowie z nami Krystyna Janda powiedziała, że czasami wolałaby wyszorować ryżową szczotką scenę centymetr po centymetrze, zamiast na niej grać. Czy pan też czasami tak ma?

Nigdy!

Gdyby dzisiaj jakiś psycholog próbował doszukać się powodów państwa rozwodu, to właśnie udzielił mu pan gotowej odpowiedzi.

(Ogromny wybuch śmiechu).

Kiedy grał pan wielkie przedstawienia u Petera Brooka twierdził, że czasami potrafił się pan obrazić, bo był wtedy wałem. A czy dzisiaj nadal bywa pan wałem?

Nasz przyjaciel, dyrektor Teatru Narodowego, Jan Englert mówi, że jest zbyt inteligentny, żeby się obrażać. Staram się go naśladować.