Andrzej Mogielnicki
PLAYBOY nr 10, 2016 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Czy, w którymś z tekstów piosenek, użył pan słowa „playboy”?
Ze wstydem muszę przyznać, że nie. Ale mam wytłumaczenie – „playboy” słabo się rymuje. Za to przypominam sobie wydarzenie związane z tym słowem. Byłem kiedyś w jakimś warszawskim klubie, do którego w pewnym momencie weszła wystrzałowa laska. Chłopaków przy wejściu zamurowało z wrażenia, ale przeszła obok nie zwracając na nich uwagi. Jeden chciał za nią iść, drugi go powstrzymał. „Daj sobie spokój – powiedział. To playbojówa”.
Dobre! „Playbojówa”?
Nie słyszeli panowie tego określenia? A tak, wkradało się do mowy ojczystej w słusznie minionych czasach gender, tak jak ministra. Ale to już za nami. Powracamy do epoki maczyzmu, kraju Ojca. Playboy to playboy..
Pewien playboy występuje w pana książce Kryzysowa narzeczona...
Chodzi panom o postać Inżyniera? Do pewnego stopnia jest typem takiego proto-playboya. W PRL-u lat 60. Pierwszy Playboy był tylko jeden, Władysław Gomułka – trochę przechodzony, siermiężny, taki playboy na miarę poprzedniej epoki. Ale w pewnym momencie uwiódł wszystkich, bez względu na płeć. Część Polaków ma taką skłonność cnotliwych panienek, że łatwo dają się uwieść. Kochałem słuchać, kiedy przemawiał. Nawet miałem psa, którego nazwałem Wiesław. Poza Pierwszym Playboyem reszta to byli zwykli podrywacze, dziwkarze, kobieciarze, czy babiarze jak w przypadku Inżyniera. Oryginalnymi polskimi playboyami owych czasów byli Maklakiewicz i Himilsbach. Był w nich cudowny polski duch artystyczny, wymieszany z niedogoleniem, przepiciem i rzutem „kurwą”. Mimo, że nawet razem do spółki nie mieli wdzięku Georga Clooneya, powodzenie mieli nieliche. Prawdziwy polski playboy w tamtych czasach nie śmierdział forsą, za to piwem i papierosami Klubowe.
Pan też był playboyem w PRL-u?
Próbowałem, jednak to jest robota całodobowa, nie mówiąc o kosztach. Zwyciężyło upodobanie do muzyki. Playboyem to ja dopiero mógłbym się stać. Mieszkam teraz na Dominikanie, gdzie codziennie spotyka się 17-letnie nieziemsko piękne mulatki w objęciach 85-letnich Niemców. Mam więc jeszcze czas (śmiech).
Czemu Dominikana, a nie na przykład Kanary? Zawsze to bliżej…
A co to za różnica tych parę godzin dłużej w samolocie? Jak w monologu z Barei: Lecę sobie z Warszawy do Frankfurtu, a potem już tylko 10 godzin przez Atlantyk i jestem na lotnisku w Puerto Plata. Stamtąd mam 15 minut do domu. Ponieważ jest różnica czasu, to zwykle ląduję jeszcze za dnia i robię zakupy w lokalnym sklepiku. Jeszcze się zdążę ogolić na zapas. Szczerze przyznam, na Wyspach Kanaryjskich czułem się jak na lotniskowcu. Za dużo hoteli. Całe wyspy podporządkowane turystyce. Dominikana jest inna, większa, tu toczy się prawdziwe życie. Ciągle odkrywasz coś nowego. W rejonie, w którym mieszkam, czyli na północy wyspy właściwie nie ma turystów. Są tubylcy i ekspaci, tacy jak ja. Bardzo radosne multi-kulti. Jestem na Dominikanie uchodźcą klimatycznym i czuję się z tym fantastycznie.
Bycie uchodźcą w dzisiejszych czasach jest coraz bardziej ryzykowne.
Wiadomo, uchodźca to pasożyty, wirusy, choroby… Nasz nowy Pierwszy Playboy coś o tym wie… Ponieważ w okolicy, w której mieszkam jestem jedynym „prawdziwym” Polakiem, trochę się obawiałem, czy nie złapią ode mnie wirusa polskości. Ale nie – wszyscy dalej uśmiechają się do siebie, nikogo nie interesuje kolor skóry czy wyznanie, nikt nie wychodzi na plażę z transparentem „Dominikana w ruinie”, chociaż problemów też nie brakuje. Po każdym powrocie do Polski muszę zetrzeć ten głupawy karaibski uśmiech z twarzy i od nowa nauczyć się warczeć. W końcu wracam do poważnego kraju. Polskość to nie są jakieś tam śmichy-chichy. Trzeba być czujnym.
A jak z perspektywy Karaibów wyglądało przyjęcie w Polsce pańskiej debiutanckiej powieści.
Zaskakująco przyjemnie. Zebrałem sporo pochlebnych recenzji. Ale najlepsze było, że po ukazaniu się książki zgłosiło się do mnie kilka pań i oświadczyło, że to powieść o nich, chociaż tytułowa bohaterka – oględnie mówiąc – nie jest postacią kryształową! Z tej grupki może jedna była najbliżej prawdy (śmiech). Książka była zaskoczeniem, bo wszyscy oczekiwali, że Kryzysowa narzeczona to będą wspomnienia o Lady Pank, plus jakieś pikantne szczegóły. Ale mnie takie wspominki nie kręcą. Chciałem napisać coś o mojej generacji z punktu widzenia fana muzyki rockowej. Ta muzyka kształtowała całe pokolenie. Zgadzają się fakty historyczne, nazwy zespołów i tytuły utworów, cała reszta to fikcja literacka, powstała jak to się mówi „w wyobraźni autora”. Jeśli chodzi o Kryzysową…, to oprócz pochwał, słyszałem też zarzuty, że ta książka jest za cienka, za krótka. Amerykanie mają taki termin literacki long-short story. To opowieść w sam raz do przeczytania w trakcie lotu przez Atlantyk albo przejazdu Pendolino z Warszawy do Krakowa i z powrotem.
Powieść Mniej niż zero, nad którą pan pracuje, też będzie krótka?
Mniej więcej tej samej objętości. W zamierzeniu ma to być tryptyk. Oprócz Kryzysowej… i Mniej niż zero mam jeszcze pomysł na Zamki na piasku. Jak panowie słyszą, tytuły już są, a to najtrudniejsza część zadania, podobnie jak przy zakładaniu zespołu rockowego, kiedy największym problemem jest wymyślenie nazwy. Tymczasem Mniej niż zero w trakcie pisania skręciło w dziwną uliczkę. Pojawił się jakiś bolesny ton. Pisanie jest formą samopoznania. Zawsze uważałem siebie za pogodnego człowieka, nastawionego do świata czasem nawet ponad miarę optymistycznie. Tymczasem odkryłem w sobie pokłady smutku, o które sam siebie nigdy nie podejrzewałem.
Smutno nie znaczy źle.
Oczywiście. Ale najpierw muszę się uporać sam ze sobą. Pożegnaliśmy się na razie z tym opowiadaniem – powiedziało mi, że wesołym nie będzie i żebym się od niego odczepił. Skwapliwie posłuchałem. Pracuję teraz nad czymś zupełnie innym. Kończę Czwarte królestwo, czyli powieść przygodową z końca XXI wieku, której akcja dzieje się na terenach dzisiejszej Polski.
I jak Polska wygląda za pół wieku?
Mogę tylko zdradzić, że akcja rozpoczyna się od ataku terrorystycznego na Wawel. Jacy to terroryści i dlaczego przeprowadzają atak wyjaśnia się na dalszych stronach. W tej książce bawię się trochę w przepowiadanie przyszłości z pozycji pozytywnie upalonej Kasandry. Z innych szczegółów – będziemy mieli swoje Mount Rushmore w Ojcowie. Zamiast czterech amerykańskich prezydentów będą tam wyrzeźbieni w skale bliźniacy (śmiech). Jest tam więcej rzeczy, które dzisiaj są uważane są za żart, a po latach mogą okazać się rzeczywistością. Poza tym to typowa powieść awanturnicza, przygodowa, z wątkiem miłosnym, obrazoburcza, ciut postmodernistyczna i mam nadzieję dość zabawna.
Kiedy się ukaże?
A skąd ja mam wiedzieć? Jak skończę. W moim wieku, po udanym debiucie człowiek snuje dalekosiężne plany (śmiech). Ciągle jestem z tego tekstu niezadowolony. Poprawiam i poprawiam. Nagle w środku nocy przypomina mi się, że na stronie 147, w drugim akapicie, trzecie zdanie jest do niczego. Wracam i poprawiam, do skutku. Taki jestem – drobiazgowy i wiecznie niezadowolony. Są piosenki, które napisałem 40 lat temu, a wciąż gryzą mnie w nich niektóre pojedyncze słowa. Nie mogę ich słuchać, mimo że często są to bardzo znane przeboje. Mnie jednak nie pasuje to jedno jedyne słowo i koniec – porażka. To idiotyczne, ale nic nie poradzę.
Które to piosenki?
Nie powiem. Może jestem idiotą, ale nie samobójcą (śmiech).
Jeden przykład i odpuszczamy…
W Siódmym niebie nienawiści Lady Pank w tekście jest: „Wszystkie chwyty dozwolone, by przywalić komuś, ech…”. A powinno być „dokopać”, nie „przywalić”, bo ilość sylab co prawda się zgadza, sens też, ale ekspresja słowa nie ta. Pewnie tylko ja to słyszę. Właściwie nie ma sprawy, takie niby nic, jednak strasznie mnie razi. Do bólu. To chyba po prostu choroba umysłowa. Siostro, kaftan!
Pierwszy tekst napisał pan dla niesłusznie zapomnianej grupy System…
Pamiętam, że zostałem ich samozwańczym kierownikiem literackim z wynagrodzeniem w wysokości jednego najtańszego wina owocowego marki „Wino” miesięcznie. Wino i tak rozpijaliśmy zespołowo. Wokalistą był Romuald Czystaw, z którym potem pracowałem w Budce Suflera, m.in. napisałem dla niego piosenkę Nie wierz nigdy kobiecie. System jak na owe czasy grał bardzo awangardowo i bardzo heavy, trochę w guście Jimiego Hendrixa więc teksty też – myślałem – powinny oddawać ducha muzyki. No i popełniłem coś rozpaczliwego w młodopolskim stylu – rzecz o bombie atomowej. Przyszedłem z pierwszym tekstem do Medyka (klub muzyczny przy Akademii Medycznej w Warszawie – przy. red.), w którym odbywały się próby, rzuciłem chłopakom kartkę na stół i czekałem. Po paru minutach perkusista stwierdził: „Kurwa, jest git! Nic nie rozumiem”. To była moja pierwsza recenzja. Bardzo dobra! Do dziś jestem dumny, kiedy słyszę takie słowa.
Często muzycy nie rozumieli tego, co pan dla nich pisał?
Iza Trojanowska powiedziała w jakimś wywiadzie, że gdyby naprawdę wiedziała o czym jest tekst Wszystko czego dziś chcę, nigdy by takich słów nie zaśpiewała. A pamiętacie panowie, piosenkę Tadeusza Woźniaka Zegarmistrz światła ze słowami Bogdana Chorążuka? O czym to jest? O Bogu, o śmierci? E tam! Największe polonistyczne zoile (surowi krytycy – przyp. red.) wydziwiały nad sensem tego tekstu, a on po prostu doskonale współbrzmiał z kompozycją i wykonaniem. Zbytnie rozumienie nikomu nie jest do szczęścia potrzebne. W piosence najważniejszy jest dreszcz, emocja, którą stwarzasz i przekazujesz słuchaczowi. Siedzisz nad kartką papieru albo przed ekranem komputera, słuchasz melodii i nagle wyświetla ci się zdanie „Na sali wielkiej i błyszczącej tak jak nocne Buenos Aires” Co to do cholery jest? Początek jakiegoś pieprzonego opowiadania Julio Cortazara? Nie, to twoje zdanie. Sprawdzasz z muzyką – pasuje. Czujesz jakieś mrowienie w palcach. I dalej już idzie.
Ile napisał pan piosenek?
Dokładnie nie liczyłem. Kilkaset. A co najważniejsze – właściwie ani jeden tekst nie poszedł do szuflady. Zawsze pisałem na zlecenie, do konkretnej muzyki i zawsze wychodziła z tego jakaś piosenka. Mniej lub bardziej znana. Ale… dreszcz już przeminął. Jest taki przepiękny standard bluesowy The Thrill Is Gone. Niech się młodzi tym zajmą.
A w ogóle potrafią? Są młodzi zawodowcy w pańskim fachu, ma pan następców?
Nie śledzę tego na bieżąco. Czasem coś mi wpadnie w ucho, ale szczerze mówiąc nie jestem zachwycony. Obecnie teksty pisze się chyba wyłącznie na komputerach, mam jednak wrażenie, że komputery biorą w twórczości coraz większy udział. Może istnieją programy do pisania tekstów? Kiedyś po pierwszych dwóch wersach mogłem z dużą pewnością wskazać autora, dzisiaj trudno odróżnić nawet wykonawców… Może minęła epoka zawodowych tekściarzy i jestem jednym z ostatnich dinozaurów? Od czasu do czasu brałem się też za produkcję nagrań. W tamtych czasach zawód producenta był w Polsce całkiem nieznany. Nie było nawet takiej nazwy! W państwowej firmie księgowy rozkładał ręce i mówił: „Mogę panu zapłacić jako kierowcy”. Albo lepiej: kierownik zaopatrzenia. George Martin, który produkował najlepsze utwory The Beatles, w PRL-u nie wyszedłby na swoje… Dzisiaj mieszka i ma studio na jednej z karaibskich wysp. Również Keith Richards z Rolling Stones jest w pewnym sensie moim sąsiadem. Nieźle brzmi, prawda? Słońce świeci dla wszystkich jednakowo.
Słyszy pan czasem, jak ludzie „mówią Mogielnickim”?
A, to ciekawa sprawa. W tym roku wpadłem do Polski późną wiosną i drugiego dnia na placu Konstytucji spotkałem marsz KOD-u. Puszczali z głośników okazjonalne piosenki i kilka razy usłyszałem Strach się bać. Część ludzi śpiewała, wydawało się że wszyscy znają słowa. Z jednej strony jako autor poczułem się usatysfakcjonowany, z drugiej przemknęła mi przez głowę brzydka myśl: „A nie mówiłem?”. Piosenki mają zwykle motyli żywot. Nie ma większej satysfakcji dla autora jeśli jakaś „wejdzie” w naród. Wnuki moich przyjaciół szaleją przy piosenkach z rysunkowego serialu O dwóch takich co ukradli Księżyc. Oczywiście można chyba uznać, że Mniej niż zero weszło na stałe do naszego języka. Poza tym uwspółcześniłem słynne powiedzenie Boya-Żeleńskiego „Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”, i spolszczyłem angielski idiom It takes two to tango”. W ten sposób powstało „Bo do tanga trzeba dwojga”. Dziś co drugi polski polityk posługuje się tym zwrotem (śmiech).
To pana najbardziej kasowy utwór?
Możliwe. Cała płyta Budki Nic nie boli tak jak życie świetnie się sprzedała. Następna, Bal wszystkich świętych też niezgorzej. Niektórym początkującym w branży muzycznej wydaje się, że jeden wielki hit na całe życie ustawi ich samych i ich spadkobierców do trzeciego pokolenia. Ale to tak nie działa. Była nawet taka angielska komedia romantyczna Był sobie chłopiec, w której Hugh Grant nieźle żyje z tantiem jednego utworu bożonarodzeniowego, który napisał jego ojciec. Owszem, w wypadku wielkich światowych standardów, evergreenów to może zadziałać. Polski rynek muzyki rozrywkowej był, jest i będzie mały i prowincjonalny. Nie ma się nad tym co rozwodzić – taka nasza karma. Żeby wyjść na swoje trzeba kilkadziesiąt lat harować z sukcesem, ponadto przetrwać zmiany ustrojów, inflację, kryzysy ekonomiczne, wojny, itp. A ponadto nie popadać w zbytni alkoholizm, hazard, narkomanię, hulaszczy tryb życia i częste rozwody. Kto zgodzi się na tak podłe życie artysty w branży rozrywkowej i w jako takim zdrowiu dociągnie do wieku emerytalnego, temu może na koniec palma zaszeleści. Ale to nic pewnego.
Ile oficjalnie zarabiali tekściarze w PRL-u?
System finansowy był bardzo skomplikowany i w pewien sposób bardzo… niebezpieczny. Jeżeli miałeś duże wpływy z tytułu tantiem autorskich,
to rozdzielano je na dwa konta: bieżące i tak zwane, nieistniejące już dzisiaj, konto „W”. Na bieżące można było przelewać kwoty tylko do pewnego poziomu podatkowego. Jeżeli ten poziom był przekroczony, reszta pieniędzy musiała leżeć na nieopodatkowanym koncie „W”. Haczyk był w tym, że nie można było z tego konta wyjąć ani złotówki, bo wtedy automatycznie naliczano podatek, który zjadał prawie wszystko. Finansowe samobójstwo. Jedyny plus – jeśli miałeś wypasione konto „W”, to w środowisku oznaczało, że jesteś coś wart. Takie gruszki na wierzbie. Potem i tak przyszła inflacja i konta „W” razem z forsą szlag trafił. Nastały sławetne lata 90., czyli maksymalne piractwo. Prawdziwa dzicz! Pamiętam, że kiedyś za cały rok pracy stać mnie było na kupno taniego telewizora.
A jak jest dzisiaj? Ile kosztuje Mogielnicki, jakby go chcieć zatrudnić?
Nic nie kosztuje. I nie kosztował. Mogielnicki nigdy nie wziął od nikogo złotówki za napisanie tekstu. Jeśli utwór mi się podobał i wykonawca dawał nadzieję, podejmowałem ryzyko. Nie chwaląc się, miałem jako takie pojęcie o muzyce. Muzyka rockowa była moim hobby, pisanie również. W końcu hobby stało się moim zawodem. Chyba miałem szczęście.
A co pan wpisuje w rubryce „zawód”?
Oczywiście jurista, czyli po hiszpańsku prawnik. Nie mam pojęcia jak jest po hiszpańsku „tekściarz”. Słowa piosenki to letras.
Planowo miał pan zostać adwokatem.
Tak się marzyło mojemu ojcu, który i tak zawsze uważał, że nic dobrego ze mnie nie wyrośnie. Dopiero kiedy zdałem na prawo na Uniwersytecie Warszawskim, zmienił zdanie. Ale na krótko (śmiech). Szybko wyczuł, że mnie to nie interesuje. Słuchałem dziwacznej muzyki, zadawałem się z różnymi długowłosymi gitarzystami bez matury. W oczach rodziców to oznaczało, że wpadłem w złe towarzystwo. Tata i mama wywodzili się odpowiednio z kresowej szlachty i warszawskiego drobnomieszczaństwa – nie ma przebacz. Kiedy po latach napisałem tekst Twoja Lorelei dla Kapitana Nemo, ojciec z pamięci wyrecytował mi wiersz Heinego w oryginale (Heinrich Heine, XIX-wieczny niemiecki poeta, autor m.in. wiersza Die Lorelei – przyp. red.). Nie mógł uwierzyć, że jego wyrodny syn zna legendę skały Lorelei i poezję Heinego. Ojciec miał, niesłychanie krytyczny stosunek do rodzącej się właśnie popkultury, a także do moich pomysłów na życie z nią związanych. Mawiał: „Tak to już jest, że gorszy pieniądz zawsze wypiera lepszy, a miernota wszędzie się przebije. Dawniej człowiek parający się podobnym rzemiosłem, nie posiadałby zdolności honorowej” (śmiech). Nasze relacje ratowało to, że miał poczucie humoru. Wiele spraw obracaliśmy w żart. Zmienił swoje nastawienie, dopiero kiedy Lady Pank był u szczytu popularności i ludzie zaczęli mu zadawać pytania, czy on z tych Mogielnickich. Przekonał się nawet do rocka symfonicznego (śmiech).
Jaką miał pan ksywę w młodości? Zawsze po prostu „Mogiel”?
Przez jakiś czas funkcjonowało też „Mogiła”. Wiadomo, że jak „Mogiel” to i „Kogiel-Mogiel”. Ale najlepszą ksywkę miałem w dzieciństwie na Muranowie. Koledzy z podwórka wołali na mnie „Szatan”. Być może pod wpływem filmu Szatan z siódmej klasy, który był wtedy bardzo popularny. Nie miało to nic wspólnego z religią! (śmiech). Lubiłem narozrabiać. W tamtych latach Nowolipki, cały Muranów to było bardzo niespokojne miejsce. Prawie sama ludność napływowa. To było dopiero multi-kulti! Działo się jak cholera. Jeśli nie umiałeś się bić, byłeś bity. Na szczęście posiadłem sztukę uników, więc przeżyłem. Ale może „Szatan” wziął się stąd, że bardzo faulowałem na boisku… Lubiłem grać w piłkę na obronie.
„Szatan Mogiła” nie do przejścia.
Coś w tym jest.
To prawda, że na prawo poszedł pan niejako za narzeczoną?
Skąd wy to wiecie?
Miała na imię Irena.
Jezus Maria. Was się trzeba bać.
I nie rozstawał się pan wtedy z trąbką. Wszędzie ją ze sobą zabierał. Grał pan?
A skąd. To był taki bajer. Chodzi z trąbką, więc pewnie muzyk… Może była potrzebna na jakimś nagraniu. Żyłem wtedy jednocześnie w kilku równoległych światach. Wydział prawa, muzyka, pisanie. Z sali wykładowej pędziłem na próbę zespołu, wieczory miałem zajęte pisaniem. Drukowałem już w „Szpilkach”, w prasie studenckiej, takie tam… Gdzież tu czas na bycie playboyem!? (śmiech). Irena była moją dziewczyną jeszcze z liceum. Ponieważ była pilna i zawsze robiła szczegółowe notatki z wykładów, mogłem z nich korzystać. Kiedy miałem wybór, posłuchać wykładu czy jakiejś najnowszej płyty Claptona, to sami rozumiecie… Pytanie jednak, skąd wy wiecie o Irenie? Jesteście z IPN-nu? Z której części
– historycznej, czy już prokuratorskiej? Będą odbierać dyplomy?
Łukasz: Studiował pan z moim ojcem na roku, Krzysztofem Klinke.
Uff… Wszystko jasne. Pamiętam, oczywiście. Proszę ojca serdecznie pozdrowić.
A ta Irena to była kryzysowa narzeczona?
W pewnym sensie tak. Jeśli za kryzys można uznać każdy kolejny egzamin, który jednak udawało mi się często z jej pomocą przezwyciężyć aż do samego magisterium. Prawdziwego mężczyznę zawsze ocenia się po ilości kryzysów, które przetrwał przy pomocy oddanej kobiety.
Studia prawnicze do czegoś się panu w życiu przydały?
Cóż, do dziś jestem czuły na trójpodział władzy (śmiech). Wiem też, jak rozwiązać problem własnościowy, gdy owoce z mojego drzewa mango
zwisają nad działką sąsiada. Rzymskie prawo cywilne to było coś!
Po studiach poszedł pan do pracy do warszawskiego magistratu.
Bo taki dostałem przydział. Wtedy pracy się nie szukało. Do pracy było się zsyłanym. Na etat. To był wyraz komunistycznego zniewolenia (śmiech). Ja przekładałem papiery w tzw. Zespole Kontroli Wewnętrznej warszawskiego ratusza. Ocena aktów normatywnych pod kątem prawnym. Pasjonujące zajęcie. Pensja niewielka, ale nie było źle. Wpadał do mnie regularnie długowłosy, smukły Hołdys i wywlekał na piwo. Strażnicy magistratu patrzyli na mnie podejrzliwie. Robotę od szefa dostawałem na tydzień, a wyrabiałem się z nią w 3 godziny. A potem z braku innego zajęcia gapiłem się w okno. Dokładnie w to samo, przez które prawie półtora wieku wcześniej wyglądał na świat znudzony Juliusz Słowacki. Traf chciał, że pracowałem dokładnie w tym samym pokoju, w którym wieszcz także odbębnił 2 lata w roli urzędasa. O dziwo tamten czas wspominam dzisiaj bardzo miło. Pisałem już sporo piosenek. W ratuszu powstał na przykład tekst do przeboju Co się stało z Magdą K. Kiedy wreszcie uwolniłem się od magistratu, wyjechałem na 2 tygodnie do Szwecji i nie było mnie przeszło rok.
Truskawki?
A gdzie tam. Pracowałem m.in. jako płetwonurek i wydobywałem z fiordów wraki. Potem cięliśmy je palnikami na złom.
Miał pan przeszkolenie?
(Śmiech) Nikt wtedy o takie rzeczy nie pytał. Robota była na czarno. Powiedziałem, że w Polsce nurkowałem i to im wystarczyło. Tak samo z palnikiem acetylenowo-tlenowym. Kazali mi odpalić, a pierwszy raz trzymałem w rękach takie urządzenie. Odkręciłem jeden kurek z gazem, drugi z tlenem, pstryknąłem zapalniczkę, buchnął płomień i to im wystarczyło za świadectwo moich kwalifikacji. Tak poznałem blask kapitalizmu. Nie powiem, robota była dobrze płatna. Po roku byłem ustawiony – miałem w Sztokholmie wynajęte mieszkanie, samochód. Mogłem zostać, albo pojechać do Kanady, a stamtąd do Kalifornii. Takie były plany, ale… jakoś za bardzo ciągnęło mnie do Polski. No i wróciłem na chwilę. Paszport oczywiście od razu mi zabrali i wlepili zakaz opuszczania kraju przez 5 lat.
Bolało?
E tam… Kiedy masz w głowie swój własny świat, nie dbasz o to, co widać za oknem. Pisanie i muzyka zawsze trzymały mnie przy życiu. Jakoś sobie radziłem. W najgorszych czasach sprzedawałem obrazy na rynku Starego Miasta. Strasznie mi się to podobało. Można powiedzieć, że byłem całkiem niezłym marszandem. Świetnie mi szło. Tym bardziej, że znałem angielski.
Sprzedawał pan obrazy i pisał piosenki na barbakanie?
Też. Z tym handlem obrazami to jedno z moich ciekawszych doświadczeń w życiu. W końcu handel to jedna z najstarszych form ludzkiej działalności. Masz towar, wręczasz kupującemu, w zamian dostajesz żywe pieniądze. Tymczasem pieniądze, jakie zarabiałem całe życie były oderwane od mojej pracy. Pisałem piosenki, za jakiś czas z różnych stron przypływały tantiemy, nawet nie wiedziałem, ile za którą.
A wie pan, co dzisiaj dzieje się u Maxima w Gdyni?
Nic się nie dzieje, bo knajpa nie istnieje i z tego co wiem, została po niej tylko ruina. Byłem tam tylko raz, z moją ówczesną narzeczoną, zupełnie nie kryzysową (śmiech). Pobalowaliśmy i tyle. A później, chyba po roku, ni stąd, ni zowąd w kawiarni hotelu Cracovia w Krakowie przysiadłem przy stoliku i na serwetce naskrobałem „U Maxima w Gdyni znów cię widział ktoś…”. Przez szybę widziałem krakowskie Planty zasnute poranną mgłą i pomyślałem, że myśl ludzka wędruje, kędy chce…
Dałoby się z panem przeprowadzić wywiad nie wspominając w ogóle o Lady Pank?
Raczej trudno. Lady Pank to moje dziecko, 30-latek z okładem po przejściach i każdy chce się dowiedzieć, jak się dziś czuje. Z powodu obecnego miejsca zamieszkania mam z nimi kontakt sporadyczny, co nie znaczy, że nie mam wcale.
Stworzył pan Lady Pank niczym klasyczny boysband.
No, jednak trochę tam grać potrafili… A, że nie pochodzili z jednej szkoły, dzielnicy, czy nawet miasta… Trzonem każdego zespołu rockowego jest dobry płodny kompozytor i charakterystyczny wokalista. Na początku przydaje się też dobry tekściarz i producent (śmiech). Oczywiście nie twierdzę, że pozostali muzycy niczego nie wnoszą. Bardzo liczą się też charaktery. Mnóstwo świetnych projektów padło tylko z tego powodu. Spędziliśmy z Jankiem Borysewiczem wiele czasu przy różnych trunkach pisząc piosenki i lepiąc Lady Pank od mniej niż zera. W końcu ta układanka wypaliła. Gdybyśmy nie znaleźli Panasa, to dziś pewnie byłby kibicem piłkarskim w Olecku (śmiech).
Z kolei gdyby nie on, nie byłoby pewnie tych fantastycznych strojów scenicznych.
Jego mama mieszkała w Stanach i przysyłała paczki z ciuchami. W Polsce na scenie sprawdzały się perfekcyjnie. Szczególnie w połączeniu z całą resztą, którą kupowaliśmy na bazarze w Rembertowie. Stąpaliśmy jednak po cienkim lodzie. Dla niektórych image Lady Pank był jednoznacznie pedalski. Słowo „gej” było jeszcze wówczas nieznane. Jedyne co nas ratowało, to męskie granie. Dzięki temu nikt nie mylił LP z Bronski Beat (śmiech).
Na początku śpiewać chciał ponoć Borysewicz?
Ale go przekonałem, że rasowym wokalistą nie jest, że będzie miał problem z kontrolą zespołu przy graniu i śpiewaniu jednocześnie. Dodatkowo szepnąłem, że na bani może i zagra świetnie, ale zaśpiewać po pijaku, to już nie da rady. Przyjął moje argumenty na klatę, choć nie było mu z tym lekko. Stare dzieje.
Ale pan też chyba próbował swoich sił za mikrofonem? Są nawet na to dowody w postaci zdjęć.
No, nie tylko, na taśmach też by się coś znalazło, lubiłem śpiewać w chórkach. Na szczęście odpuściłem tę część kariery. Są lepsi.
Kiedy ostatnio pił pan wódkę z Borysewiczem i Panasewiczem?
Bardzo dawno temu. Po pierwsze rzadko się spotykamy, a po drugie od lat nie piję wódki. Wyłącznie wino. Więcej grzechów nie pamiętam.
A jak było z groupies?
Panowie znowu? Oczywiście, były i groupies. Wkradały się do pokoi hotelowych po piorunochronach, zwinne dziewczyny. Małych Lady Pank nigdy nie brakowało. Rock and roll bez dziewczyn – jak stwierdził pewien klasyk – jest jak hot dog bez parówki.
Pan też korzystał?
O to, panie Łukaszu, proszę zapytać ojca (śmiech). Czy nie wspominałem, że od 40 lat jestem szczęśliwie żonaty? Panowie, ja wśród rytmów merengue i radosnego karaibskiego seksu żyję jak Spartanin. Wcześnie rano jadę z psami na plażę, potem piszę. Śniadanie. Potem pisanie. Lunch, jakaś książka. Wieczorem mecz ligi hiszpańskiej, białe wino i lulu. I tak życie przecieka mi przez palce. Nuda.
Na Karaibach taka nuda?
Tam przede wszystkim. Życie w raju jest bardzo monotonne. Ile można słuchać szumiących palm i cykad, gapiąc się na ocean? Po jakimś czasie zaczynasz tęsknić za jakimś konkretnym zajęciem. Mój znajomy kupił za grosze wrak amerykańskiego krążownika szos z lat 50. i czwarty rok robi z niego nówkę. Inny zbiera sztukę haitańską. Zastanawiałem się, co mógłbym robić, aż wpadłem na mało odkrywczy pomysł: pisać prozę. Zostać pisarzem emigracyjnym. Panowie wiedzą, że najlepsza część polskiej literatury powstała na emigracji?
Często inspirowana przez piękne tubylki…
A to akurat nigdy się nie nudzi (śmiech).