Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Andrzej Grabowski

PLAYBOY nr 8, 2010 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Robert Laska

Jak urzędnicy podglądają prostytutki?

Wiem, że mam taką rolę w swojej filmografii, ale naprawdę nie pamiętam, żebym coś takiego grał.

Czy tego typu pytanie to „pieprzenie w bambus”?

Klasyczne! Pieprzenie w bambus jest dzisiaj domeną polityki. Ale też w ogóle czasów współczesnych. Wywiady świetnie się w to wpisują. Popieprzymy więc, ile się da.

Oby tylko czytelnicy mieli z tego przyjemność.

Ludzie zwykle mają radość z pieprzenia… Niektórym z czasem to przechodzi, ale i tak nikt się do tego nie przyznaje.

Przyjemność z patrzenia nie przechodzi nigdy. Czy wobec tego wesprze nas pan w staraniach o sesję Zuzi Grabowskiej?

O, nie ma mowy! To znaczy, nie odmawiam oczywiście w jej imieniu. Jeśli dostanie propozycję, to zrobi, jak uważa. Ale ja nie będę was wspierał. Znając jednak Zuzię, nie sądzę, żeby się zgodziła… Albo się mylę.

A jak się pan pomyli, to co pomyśli?

Nic nie pomyślę. Albo obejrzę, albo nie obejrzę. Po gombrowiczowsku. Może bym nie chciał oglądać? Ale to nie kwestia pruderii. Po prostu byłoby to dla mnie dziwne. Co nie oznacza, że nie oglądam u was innych dziewcząt. Z przyjemnością zresztą.

Czy Zuzia zadzwoniłaby do pana, by spytać, co pan myśli o takiej propozycji?

Pewnie tak, ale niczego bym jej nie doradził. Pan Bóg obdarzył nas rozumem i wolną wolą. Należy z tego korzystać.

Córka jest wstydliwa?

Na pewno była. W dzieciństwie Zuzia okazywała się bardziej wstydliwa nawet ode mnie. W 1989 roku dostałem główną rolę w pewnym niemieckim filmie. 6-letnia wówczas Zuzia miała zagrać epizodzik, dosłownie jedną kwestię. Kłopotów było z nią co niemiara. Nigdy nie pomyślałbym, że zostanie aktorką. A tymczasem moja druga córka wybiera się do szkoły teatralnej…

Słyszeliśmy, że w dzieciństwie był pan tak wstydliwy, że nie brał udziału w przedstawieniach, które wystawiał pański ojciec.

Tata dorabiał sobie na studiach, statystując w Teatrze Słowackiego. Przez całe życie powtarzał, że grał z Osterwą. Tak naprawdę ojciec stał na scenie, na której grał Osterwa (śmiech). Miłość do teatru jednak mu pozostała i w naszej rodzinnej Alwerni wystawiał amatorskie przedstawienia. Zostałem w nich obsadzony tylko raz – miałem grać chłopca bez ręki. Ale tak się bałem, że mi ją utną, że zrezygnowałem. Ojciec z wujkami – braćmi mamy, wystawiał też jasełka w Boże Narodzenie. Z kuzynem robiliśmy w nich za tak zwanych palantów. Nasza rola polegała na trzymaniu w górze nogi mojego wuja Koli, który grając Heroda w pewnym momencie siadał na tronie. Nie wiem do dzisiaj, czemu to miało służyć. W każdym razie im dalej w las, tym było weselej, bo w każdym domu częstowano… Ojciec występował też jako Sołtys Kierdziołek na akademiach w Zakładach Chemicznych, w których był kierownikiem zaopatrzenia. Strasznie mi zawsze było wstyd, gdy występował na scenie, mimo że robił to dobrze.

Kim byli pana rodzice?

Mama kierowniczką banku społecznego, jedynego w Alwerni rzecz jasna. Tata przed wojną studiował na Wydziale Historii UJ specjalizację, która nazywała się bodajże „kształcenie dyplomatów”. Z takim wykształceniem po wojnie nie miał oczywiście czego szukać. Zaczepił się więc w Zakładach Chemicznych. Pamiętam, że potem zaocznie studiował matematykę. Poza tym zawsze „rzępolił” na skrzypcach. Nie grał jak wirtuoz, ale szalenie to lubił. Mam te skrzypce do dziś.

Tata musiał być bardzo dumny z tego, że dwóch synów dostało się do szkoły teatralnej.

Przeciwnie. Przecież to nie był poważny zawód. Aktorstwo mogło być przyjemnym hobby, ale nie prawdziwym zajęciem. Mikołaj musiał toczyć z rodzicami prawdziwe boje, żeby mu pozwolili zdawać na takie studia. Mnie było już łatwiej, brat przetarł szlak.

Pobił pan rekord polski, jeśli chodzi o najmłodszego studenta PWST.

Miałem 17 lat, kiedy dostałem się do szkoły aktorskiej. Nie wiem, czy komuś przydarzyło się to w młodszym wieku. W każdym razie na roku był ze mną o pięć lat starszy Jurek Stuhr. On prawie dorosły, ja – właściwie dziecko.

A wszystko przez ciotki, które za wcześnie nauczyły pana pisać.

Poszedłem do szkoły w wieku 6 lat, a do tego załapałem się na ostatni rok szkoły siedmioklasowej. W ten sposób wyprzedziłem swoich rówieśników o dwa lata. W Chrzanowie, gdzie chodziłem do liceum, byłem jedynym dojeżdżającym z Alwerni. Jako najmłodszy nie byłem w elicie klasowej. Ale z wiekiem się wysforowałem.

Jak dużą rolę w pana wychowaniu odegrały ciotki?

Bardzo dużą. Wychowały mnie przede wszystkim dwie ciotki: przyszywana, Namysłowska z domu, i siostra mojej mamy. Wówczas mówiło się, że była starą panną, dziś nazwalibyśmy ją singielką. Ciekawe, jakby zareagowała na takie określenie… Była profesorką rysunku i co niedzielę przyjeżdżała do nas z Sosnowca. Czekałem na nią z utęsknieniem, bo opowiadała mi filmy.

Mógł je pan oglądać w Alwerni?

W moim dzieciństwie w zasadzie był tylko rynek. Ni to wieś, ni miasto. Jeden obywatel miał konia, który zresztą pasł się na rynku, jak na łące. Teraz jest tam park: ładny, uporządkowany. Wolałem tamten… Ale mi się zebrało na sentymenty. O czym mówiliśmy?

O kinie.

No właśnie. Filmy „szły na prześcieradle”. Kino objazdowe. Wielkie wrażenie zrobiły wtedy na mnie Rzymskie wakacje z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem. Była tam taka scena na barce zacumowanej przy Zamku Św. Anioła, pod Mostem Aniołów, koło Watykanu. Byłem zszokowany, że ludzie bawią się tam w normalny dzień. Patrzyłem na ten zamek, który wydawał mi się czymś nadzwyczajnym. Nawet nie marzyłem, że kiedyś tam będę. To było tak, jakbym dzisiaj marzył o tym, że zamieszkam na Marsie. W latach 50. jedynym kontaktem z wielkim światem był szlagier Gniatkowskiego: Piosenka kubańska (śmiech). Po kilkudziesięciu latach, dokładnie w 1997 r., grałem jedną z głównych ról we włoskim filmie Ballada o czyścicielach szyb i los chciał, że ostatnia scena z moim udziałem, kiedy gołego goni mnie świnia, była nagrywana właśnie przy Zamku Św. Anioła, dokładnie w tym samym miejscu. Doszedłem wtedy do wniosku, że może nie wyglądam jak Gregory Peck, a moją partnerką nie jest przepiękna Audrey Hepburn tylko zwykła świnia, ale nie tylko jestem, ale gram w tym miejscu, o którym w dzieciństwie nie mogłem nawet marzyć.

Zwykle w dzieciństwie marzy się o tym, żeby zostać sportowcem. Pan tak miał?

Nie mogłem mieć, bo zawsze stawiano mnie na bramce. Nie dlatego, że byłem najmłodszy. Po prostu byłem najgorszy. Grało się do jednej bramki, bo na rynku nie było miejsca na dwie. Co strzał to bramka – ja tam tylko stałem. Znacznie lepiej szło mi na rowerze. Ale chyba tylko dlatego, że jako pierwszy miałem rower. Nazywał się „Szarotka”. Pamiętam, że Władysław Bozowski, znany potem obywatel Alwerni, za cholerę nie mógł tego rozszyfrować i czytał „Szczotka”. Nie mógł dojść, dlaczego „szczotka”. Ja nie umiałem mu wytłumaczyć.

Dlaczego pan Władysław był taki znany?

W studni na rynku popsuła się pompa. Studnia miała 70 metrów głębokości, dlatego też nie było chętnego do naprawy. W końcu pan Władysław powiedział, że zjedzie. Zbudowali rusztowanie i spuścili go na dół. Siedział tam kilka godzin. Aż niektórzy się podpili winem jabłkowym i zaczęli się martwić. Nawet nie tyle o niego, co o to, ile on do tej studni napluje (śmiech). Bo pan Władysław cały czas pluł. Ze środka studni echem ciągle wracały jego splunięcia. W ogóle w tamtych czasach w każdej knajpie stała spluwaczka. Co się z nimi stało? Dlaczego dziś ludzie nie plują? Wtedy wręcz musieli. Dzisiaj nie muszą. Dziwne.

Niezależnie od czasów, młodzi ludzie lubią, a czasem muszą się bić. Jak było z panem?

Starałem się nie bić. Byłem ministrantem i chciałem być księdzem – nie wypadało się tłuc. Później, już na studiach, tę grzeczność sobie odbiłem z nawiązką.

Zwędził pan coś kiedyś?

Nie chcę kreować się na ideał, ale nigdy niczego nikomu nie ukradłem. Byłem bardzo grzecznym chłopcem, nie miałem powodów, a przede wszystkim nie miałem czego zwijać. Pamiętam, że kiedyś z moją dziewczyną z Częstochowy byłem na Jasnej Górze. Na jednym z kramów dziewczyna zwinęła święty obrazek i dała mi go jako prezent. Byłem tym tak przerażony, że oddałem go mojej ciotce. Do końca jej życia miałem straszne wyrzuty sumienia. No, ale to nie ja ukradłem.

Pytamy, bo potem podobno zdarzało się panu ukraść mleko.

Ale to już w dorosłym życiu! Mleko pod drzwiami nagminnie było wypijane na kaca. Albo po prostu zwyczajnie podprowadzane. Mnie również się to zdarzało. Było to normalne i nikt nie traktował tego jako złodziejstwa, tylko zwykłą… potrzebę.

Czy pierwsze randki spędzał pan nad Regulanką?

Nie, bo w Alwerni nie miałem powodzenia. Byłem zawsze najmłodszy, dlatego nikt mnie nie chciał. Czym mogłem imponować? Rowerem? Chłopaki mieli już motocykle. To byli playboye tamtych czasów.

Prawdziwym playboyem tamtych czasów był Jan Nowicki, który przepowiedział panu aktorstwo.

Po 10. klasie, mając 16 lat, spędzałem wakacje na rynku w Alwerni, grając „w noża” albo „w durnia” – „ciemnego” lub „jasnego”. Pewnego razu Mikołaj zadzwonił do domu z pytaniem, czy bym do niego nie przyjechał na obóz żeglarski szkoły teatralnej do Giżycka. Więc pojechałem. Traf chciał, że pojawił się tam wówczas Jasiek Nowicki. Miał wtedy 29 lat – młodzian, ale już bardzo znany. Janek wizytował w akademiku i godzinami opowiadał. Pewnej nocy, trwającej do rana, kiedy już wszystkim słuchaczom się znudziło i zasnęli, zostałem tylko ja. Wtedy Halinka Wyrodek powiedziała: „Po co ty do niego gadasz? To brat Mikołaja. Zwykły licealista. Nie jest studentem!”. A Janek, chcąc się pewnie jakoś ratować i wyjść z twarzą, krzyknął: „Ale będzie!”. To był pierwszy moment, kiedy o tym pomyślałem.

I dostał się pan z marszu.

To nie było takie proste. Owszem, egzamin praktyczny zdałem bardzo dobrze. I wszystko byłoby OK, gdyby Mikołaj na tydzień przed egzaminem nie powiedział mi, że prawdopodobnie będzie pytanie: „Jaką rolę chciałbyś zagrać i dlaczego?”. A ja nie chciałem nic grać, tylko do szkoły teatralnej się dostać (śmiech). Mikołaj stwierdził, że on chciałby zagrać Figara w Weselu Figara Pierre’a Beaumarchais i powiedział dlaczego. Ja to niestety zapamiętałem, ale niedokładnie. Nic mi to zresztą nie mówiło, ale spodobało się, bo oba nazwiska wydawały się śmieszne. Pech chciał, że Mikołaj zdążył jeszcze bąknąć: „Ale wiesz, może tego jednak nie będzie”. Więc sobie odpuściłem. Pierwsze pytanie miałem o Wyspiańskiego. Super, bo byłem obcykany. A drugie? „Jaką rolę chciałbyś zagrać i dlaczego?”. Ja idiota, zamiast pisać dalej o Wyspiańskim, zacząłem bzdurzyć o Weselu Figara. Spadłem tak, że byłem pierwszy pod kreską. Przyjąłem się więc do pracy w Gazobudowie, do kopania rowów. Bardzo mi się tam spodobało.

Perspektywa drastycznie odmienna od szkoły teatralnej.

Ale jaka przyjemna. Zarabiałem tyle, co moi rodzice razem wzięci. Koledzy mi imponowali, bo byli niewykształceni. Ukrywałem przed nimi ze wstydem, że zdałem maturę. Gdyby nie informacja, że jednak przyjmą mnie do szkoły na tak zwane miejsca rektorskie, to pewnie skończyłbym na dobre w tej Gazobudowie. Czułem się tam panem świata. Kupa forsy, a do tego darmowy dach nad głową, wyżywienie i czasem alkohol, bo przecież ludzie się odwdzięczali (śmiech). Naprawdę nie wiedziałem, czy się cieszyć. Ale z drugiej strony, to w szkole teatralnej były tak fantastyczne dziewczyny, że nawet Gazobudowa nie miała z nimi szans .

W ten sposób dowiedzieliśmy się, kiedy pan zaczął mieć „branie”.

Miałem 17 lat i wyznawałem zasadę „hulaj dusza, piekła nie ma”. Nie byłem pełnoletni, ale na legitymację szkoły teatralnej mogłem wejść do każdego nocnego lokalu w Krakowie. W szkole jednak i tak byłem traktowany jak najmłodszy. Kto poleci po wódkę? Wiadomo, że Andrzej. Dlatego znałem wszystkie meliny w mieście. Raz nawet spadłem z pierwszego piętra, kiedy mnie koledzy spuszczali na pasku z okna. Nie mogłem wtedy wychodzić po 23. z akademika. Ale kolega przekonał mnie, że ma amerykański pasek, który nigdy nie pęknie. Niestety pękł i spadłem na dupę. Na szczęście uderzyłem w metalową klapę, przykrywającą wejście do piwnicy. Klapa się ugięła i zamortyzowała upadek. Huk jak cholera, wyleciała portierka i pyta: „Co pan robi?”. A ja, już na nogach, mówię, że wracam do akademika. „Przecież pan wrócił godzinę temu!” (śmiech).

Dlaczego rozbił pan 30 butelek o ścianę akademika?

Bo przyszło mi to do głowy.

Były puste?

Panowie, jak możecie? Czy ja wyglądam na szaleńca gotowego rozbijać pełne butelki?

Raczej wygląda pan na kogoś, kto doskonale pamięta, które koleżanki starszego brata nie dawały spać po nocach.

O, to prawda! Dziś to już poważne panie. Pamiętam, że podkochiwałem się w Halince Wyrodek, niestety już nieżyjącej. Ula Popiel mi się podobała. No i jeszcze Baśka Sokołowska – przepiękna dziewczyna.

Koleżanki brata uratowały pana dla sztuki. A kto uratował pana przed wstąpieniem do zakonu?

Och, dużo ich było (śmiech). Kryśka, Wanda… Gdyby nie one, to kto wie. Byłem ministrantem i taka droga wydawała mi się naturalna. Zawsze, jak przyjeżdżam do Alwerni, to odwiedzam przyjaciela zakonnika. Uwielbiam tam przebywać, zażyć tego spokoju, porozmawiać.

A pamięta pan swojego pierwszego PLAYBOYA?

Jasne. Jako student we wczesnych latach 70. miałem jeden plakat z dziewczyną na rozkładówce. Pamiętam, że zupełnie nie interesowało mnie jej nazwisko ani kraj pochodzenia. Intrygowała mnie raczej poza. Powiesiłem tę rozkładówkę na szafie w nogach łóżka w akademiku. To był bardzo przyjemny kącik, zasłonięty kocem. Mieszkałem tam przez pół roku z dziewczyną. Bardzo mile wspominam tamte czasy. Nie ze względu na rozkładówkę, rzecz jasna.

Tak bardzo się lubiliście, czy znajoma nie miała gdzie mieszkać?

Jedno i drugie. Piękna dziewczyna. Miss Krakowa. Wyrzucono ją ze szkoły teatralnej po pierwszym semestrze i chyba bała się wracać do rodziców. W końcu jej losy potoczyły się tak, że wyjechała do Ameryki i wyszła bogato za mąż. Spotkałem ją parę lat temu, w jej miejscowości rodzinnej, kiedy była na wakacjach. Nadal jest bardzo piękna, choć już w stylu lalki Barbie. Lata robią swoje.

Co pan poczuł?

Cytując Juliusza Kaden-Bandrowskiego: „Radość z odzyskanego śmietnika”.

Piękną koleżankę wyrzucono ze szkoły po pierwszym semestrze, a pana na trzecim roku. Musiał pan powtarzać.

Ciężko to przeżyłem. Kiedy poszedłem z indeksem do Jerzego Jarockiego, żeby wpisał mi dwóję, ten powiedział zdanie, w które w tamtej chwili nie uwierzyłem, ale wziąłem sobie do serca. Powiedział: „Wpisuję panu dwóję, nie dlatego, że pan nie będzie aktorem, bo pan nim będzie. Wpisuję panu dwóję, bo pan jest za głupi na to, żeby być aktorem”. Miał rację, bo dla mnie była to zabawa. Każą wejść na scenę i się powygłupiać, to wejdę. Każą zaśpiewać, zaśpiewam. Ale żeby to traktować poważnie? Przecież jak się aktorstwo traktuje za poważnie, to się jest Krzyśkiem Majchrzakiem. Wracając do rzeczy, najwięcej do myślenia dała mi wówczas postawa rodziców. Kiedy dowiedzieli się, że będę powtarzał rok, byli załamani. Mieli po prostu nadzieję, że za rok zacznę już zarabiać. Przykro mi się zrobiło, bo pierwszy raz dotarło do mnie, że jestem na ich utrzymaniu już tyle lat. Ten dodatkowy rok miał dla nich znaczenie. Poczułem, że zawiodłem.

Z Krzysztofem Majchrzakiem chałturzyliście razem na studiach.

Był na tym samym roku co ja, tyle że w Warszawie. Do Nocy i dni zgłosiliśmy się razem jako „jeźdźcy”. A ja nigdy wcześniej na koniu nie siedziałem (śmiech). Wydawało mi się, że to żaden problem. Wsadzili mnie na ogiera i dali jeszcze luzaka, żebym go przeprowadził przez cały Kraków. Koń pode mną od razu poszedł w galop. Luzaka puściłem i uczepiłem się z całych sił grzywy, byle tylko nie zlecieć. Krzysiek był nieco lepszy ode mnie, no i bardziej ambitny, co mu zostało do dziś. Był tak ambitny, że szkapa pod nim zdechła. Ale nie był to najzdrowszy i najsilniejszy egzemplarz na planie.

Będąc studentem, poznał pan Zdzisława Maklakiewicza, którego piosenkę Małe piwko niedawno pan przypomniał.

Wspaniały facet. Opowiedział kiedyś świetną anegdotę: „Słuchaj, wychodzę z Teatru Starego, idę do Kameralnego, oglądam się odruchowo. Patrzę… idzie. No to przyspieszyłem kroku. Przechodzę przez rynek i staram się zgubić w Sukiennicach, ale oglądam się i widzę, że idzie. No to jeszcze bardziej przyspieszam kroku. Biegnę prawie. Idzie. Dochodzę do świateł, przebiegam na czerwonym, oglądam się, idzie. Wchodzę do Kameralnego. Idzie. Dasz wiarę? Tak dzisiaj za mną gorzała chodziła”.

Łomnickiego też pan poznał?

Tak, ale już po studiach. Bywał na naszych spektaklach, kiedy graliśmy Schaeffera. Pamiętam, że kiedyś pochwalił mnie w zaskakujący sposób. „Powiedziałbym ci komplement, ale wtedy przestałbyś być dobrym aktorem”. Tylko tyle. Nie wiem do dziś, co miał na myśli. Może to, czym kieruję się całe życie zawodowe: żeby nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do roli. Bo jeśli ktoś chce na scenie pokazać wszystko, to jest to nie do zniesienia. Napina się tak, że za chwilę kupę zrobi, bo dla sztuki gotów się wypruć. A prawdziwą sztuką jest po prostu być. Nie grać. Rozpłakać się na zawołanie potrafi każdy palant. Wystarczy sobie włożyć palec do oka. Każdy też potrafi być smutny albo wesoły. Każdego można nauczyć, żeby trząsł przeponą i rechotał lub ryczał z depresją na twarzy. Ale nie na tym polega aktorstwo. Dobry aktor gra tak, że tego nie widać. Najpierw trzeba być, a dopiero potem można grać. Myślę, że o to właśnie chodziło Łomnickiemu. Żebym nie miał za dużej świadomości, bo wtedy będę dupa, nie aktor. Dlatego też od jakiegoś czasu nie czytam scenariuszy Kiepskich. Gram w nich, ale nie wiem, o co chodzi, nie znam puent odcinków. Gdybym je znał, to podświadomie swoją grą dążyłbym do nich i na siłę robił wszystko, żeby było śmiesznie.

Lubi pan aktorów bez wykształcenia?

Ale tylko zdolnych (śmiech). Szkoła aktorska nigdy nie nauczy talentu i charyzmy. Do bycia aktorem predestynuje to coś, że ja na kogoś lubię patrzeć i że ktoś przyciąga moją uwagę. Dlatego czasami w teatrze słucham monologu aktora, a patrzę na kogoś innego, kogoś, kto tylko stoi i nic nie mówi. To właśnie on przyciąga moją uwagę, a nie ten, co pieprzy tak, że go słuchać nie można. I pokazuje, jak on potrafi grać, robi miny, gimnastykuje się, zniża głos, podwyższa głos. Małpy też tak potrafią. Na Himilsbacha można było patrzeć godzinami. On nawet nie miał świadomości, że jest taki ciekawy. W Rejsie, gdy Maklakiewicz nadaje, że „w polskim filmie nic się nie dzieje”, przez cały czas patrzymy na Himilsbacha, który go słucha i nic z tego nie rozumie. Właściwie słucha, ale nie słucha… Napiszcie przy okazji, że nie mam nic do braci Mroczków. Oni bardzo się mnie boją. Zupełnie nie wiem, dlaczego.

Czy rzeczywiście wyleciał pan z Teatru Starego za „gest Kozakiewicza”?

Myślę, że był to powód zasadniczy. Grałem Jaśka w Weselu – zresztą za tę rolę dostałem nagrodę. W bardzo ciekawy sposób Wajda mnie tam obsadził. Nawet się go zapytałem, dlaczego, bo przecież Jasiek to młody chłopak, a ja wtedy miałem 40 lat. (Tu nasz bohater zaczyna doskonałą parodię Andrzeja Wajdy. Marek Kondrat ma poważną konkurencję – przyp. aut.) „Wie pan, widziałem pana i pomyślałem sobie, że pan już nie gra, że coś się stało, ale skoro jest pan na scenie, to jednak pan gra. Myślę sobie, że tak się nie gra. No, ale jak to się nie gra, jak pan tak gra. Nie powinno się tak grać, ale pan gra. I nie wiem, czy pan prywatnie jest na scenie, czy pan gra. I pomyślałem, że pan zagra Jaśka. Krysia zrobi scenografię, a pan jako Jasiek wejdzie na scenę, żeby publiczność sobie pomyślała, po co on tam wszedł. Że tak ładnie do tej pory grali, a tu wszedł pan, jak jakiś kot. Żeby taki niesmak się zrobił”.

Grał pan z papierosem.

Zawsze i wszędzie. Ale pewnego dnia było bardzo gorąco, dlatego pod sukmanę nie założyłem kurtki i nie miałem miejsca na papierosy. Śpiewałem o pawich piórach wyjątkowo bez peta w ustach. Jak go miałem, to na koniec dmuchałem gęstym dymem w stronę publiczności. Taki chamski gest. Bez papierosa brakowało mi chamstwa, więc pomyślałem, że gdy mówię „nakupię se pawich piór”, zrobię „gest Kozakiewicza”, potrącę jedną z aktorek i zniknę ze sceny. Tak też zrobiłem. W przerwie zostałem opieprzony za ten gest, ponieważ wśród publiczności byli jacyś niezmiernie ważni „goście z Warszawy”. Nie zrozumiałem zarzutu, nadąłem się, nikogo nie zamierzałem przepraszać i… wyleciałem.

Ile razy był pan na scenie „pod wpływem”?

Dwa razy. Ale tylko raz poniosłem konsekwencje. W 1979 r. graliśmy W małym dworku Witkacego. Na próbę reżyser przyniósł wódkę. Niestety ja kontynuowałem balangę. Obudzono mnie pięć minut przed spektaklem. Mieszkałem w teatrze, więc z dotarciem na scenę nie miałem problemów. Problemy zaczęły się, gdy miałem wypowiedzieć swoje kwestie. Zapomniałem tekstu! Wszyscy zeszli ze sceny, ja zresztą też, bo sam grać nie mogłem (śmiech). Wchodzę za kulisy i pytam: „Kto ma mówić?!” Aktorzy na to: „Ty!!”. W tym momencie przypomniał mi się tekst, wróciłem na scenę i wypowiedziałem wszystko do nikogo. Za mną wszedł jeden z aktorów, by przeprosić publiczność i powiedzieć, że spektakl jest odwołany. I że za chwilę przyjdzie dyrektor i wyjaśni, dlaczego. Dyrektor przyszedł i oznajmił, że „z powodu choroby aktora” i tak dalej… Publiczność myślała, że wina leży po stronie tego aktora, który wyszedł, żeby przeprosić za odwołany spektakl. Nikt nie podejrzewał, że byłem pijany. Zresztą uważam, że mógłbym to okiełznać, ponieważ grałem Jęzorego Pasiukowskiego – w tym przypadku mogłem wyczyniać różne cuda.

Jakie konsekwencje pana spotkały?

Miałem komisję dyscyplinarną i musiałem zapłacić za spektakl. Coś koło dwóch pensji. Ale granie pod wpływem zdarza się wielu aktorom. Uwierzcie mi. Byłem też podpity podczas swoich występów kabaretowych. Organizator spoił mnie okropnie, a ja się temu poddałem, bo czasami lubię to zrobić. Wyszedłem na scenę i nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Powalczyłem z materią i w końcu powiedziałem publiczności, że „kancerta nie budiet”. Na następny dzień wystąpiłem w ramach rekompensaty za darmo. Kazałem oplakatować całe miasto i zaprosić tych, którzy nie mogli mnie zobaczyć dzień wcześniej. Zacząłem występ od słów: „Wyrażam ubolewanie w związku z tym, co wczoraj zaprezentowałem…”. Wykonałem pretensjonalny gest – wyjąłem kamyczek z marynarki, rzuciłem przed publiczność i dokończyłem: „Jak jesteście bez winy, rzućcie we mnie kamieniem”. Dostałem brawa i rozległy się śmiechy. Przeprosiny zostały przyjęte. Ciężko żałować rzeczy, które się w życiu zrobiło. Nie ma ludzi złych i dobrych, tylko ludzie, którzy raz robią źle, a raz dobrze. Ja nikogo nie zabiłem, a świat się przez to nie zmienił.

Dla niektórych zmienił się za to świat teatru, kiedy pstryknął pan palcami na sztuce Wojtyły.

To było bardzo śmieszne. Skuszanka robiła Brata naszego Boga, w którym grałem ojca Witkacego. Zaczynałem ten spektakl zaraz po podniesieniu kurtyny. Raz rozpocząłem swoją kwestię od pstryknięcia. Zostałem wezwany na rozmowę, ale nie wiedziałem, o co chodzi. „Panie Andrzeju, sztukę papieża zaczyna pan od pstryknięcia? Skandal!”. W konsekwencji przestałem pstrykać (śmiech).

Aktorzy znali pana od tej strony? Wiedzieli, że od czasu do czasu pan improwizuje?

Oczywiście, ale i tak często udawało mi się ich zaskakiwać. Codziennie grałem inaczej, zawsze starałem się coś zmieniać. Teraz już raczej tego nie robię, bo mi się nie chce.

Pan chyba z natury jest leniwy.

Prześwietliliście mnie (śmiech). Myślę, że nazwałbym siebie leniwym pracoholikiem. Kiedyś spotkałem się z moim kolegą z roku w SPATiF-ie. On przyznał się, że jak słyszy, że będzie kręcony jakiś film, to robi wszystko, żeby w nim zagrać. Dziś kolega jest bardzo sławny, a ja nadal nie rozumiem takiej filozofii zawodowej.

Nie myśli pan o rolach?

Trochę myślę. Jak dostaję rolę do zagrania, próbuję wyświetlić w swoim własnym mózgu siebie w tej roli. Jeżeli się sobie podobam, wchodzę w to, a jeżeli nie, to zamiast siebie podkładam Gene’a Hackmana. I obserwuję, jak on to gra. Jeżeli mi się podoba, staram się mu dorównać. Czasami też podkładam Łomnickiego. Ale nie każdy przechodzi moje „zdjęcia próbne” (śmiech).

W prawie każdym wywiadzie mówi pan o Hackmanie.

Nie znam go, on zresztą też mnie nie zna. Wobec tego można powiedzieć, że się nie znamy. Ale z chęcią posiedziałbym z nim przy kieliszku. Jego gra i postępowanie są mi bardzo bliskie. To filozofia „jak mnie chcecie, to mnie macie, a jak nie, to nie”.

Willem Dafoe ma podobnie. Jego już pan „zdeklasował”. Jakie to uczucie?

Całkiem przyjemne. Graliśmy w Bożych skrawkach, staliśmy razem w przerwie, gadaliśmy i raptem pojawiła się grupka statystów. Byłem pewien, że idą do Willema, tymczasem oni jego na bok i do mnie walą po autografy. Dafoe się uśmiechnął i powiedział: „O, ty to dopiero musisz być znany”. Poleciłem mu Kiepskich. Obejrzał i stwierdził, że nic nie rozumie, ale jest okropnie śmiesznie. I dopóki był w Polsce, oglądał ten serial regularnie.

Regularnie to pana rugano. Głównie w Krakowie.

Nie tylko w Krakowie. Z czystej frustracji. Tych, którzy siedzą w teatrach i z chęcią zagraliby w serialu, ale nikt im tego nie proponuje. Ostatnio spotkałem kolegę, który kiedyś mnie skrytykował i powiedział, że nigdy w serialu z podkładanym śmiechem by nie zagrał. A nie zagrałby, bo nigdy jeszcze takiej propozycji nie dostał. Tym razem zapytał się mnie ni z tego ni z owego, czym jeżdżę. Mówię mu, że Audi Q7. A on na to: „A ja nadal Daewoo Q-rwa Tico”. Oczywiście posiadanie konkretnego auta nie jest wymierne, ale wiadomo, o co chodzi. Tłumaczyć się już zresztą nie będę, bo robię to profesjonalnie od 12 lat. A znacie taki dowcip? Jest bardzo popularny w Krakowie: Kiedy kończy się kultura w Warszawie? Kiedy odchodzi ostatni ekspres do Krakowa.

Doskonały, ale z brodą.

Tak, ale najlepsze jest w nim to, że jest śmieszny zarówno dla mieszkańców Krakowa, jak i Warszawy. Gdyby jednak zamienić w nim Kraków na Warszawę, byłby śmieszny tylko dla mieszkańców stolicy. I taka jest różnica między warszawiakami a krakowianami, dla których nie istnieje coś takiego jak warszawianin i krakowiak. Zresztą ta krakowska specyfika jest przepiękna. Oto przykład: ciotka mojej byłej żony była wdową po generale Rybaku, podkomendnym Piłsudskiego. Przed wojną była to bardzo bogata ukraińska rodzina. Potem musieli uciekać przed Rosjanami. Spakowali dobrodziejstwa i zamieszkali w Warszawie. Warszawa została zburzona i ciotka, mając jedynie parę pierścionków we włosach, znowu musiała uciekać. W ten sposób znalazła się w Krakowie. Poszła do swojej kuzynki i opowiada jej o tym, że straciła absolutnie wszystko. Kuzynka w tym swoim nienaruszonym, mieszczańskim mieszkaniu słucha jej, słucha i nagle mówi: „Wiesz co, Irenko? Mnie też się wielkie nieszczęście stało. Wczoraj cały karnisz mi zleciał”.

Twierdzi pan, że poza aktorstwem nie umie nic.

Potrafię jeszcze gotować. Bardzo to lubię. Pewnie dlatego, że nie robię tego codziennie. Poza tym auto prowadzę od 40 lat. Więc potrafię też jeździć.

Dużo pan jeździ?

Bardzo. Dwa lata temu z Warszawy pojechałem do Wiednia, zagrałem kabaret i zrezygnowałem z hotelu po południowej stronie miasta, żeby rano nie przebijać się przez korki. Pomyślałem, że znajdę coś po drodze i tak dojechałem do Mikulova. Potem z rozpędu znalazłem się w Brnie. Nie chciało mi się wjeżdżać do miasta i o piątej rano byłem w… Krakowie.

Pan w ogóle potrafi szybko się przemieszczać. Choćby na wielbłądzie – na górę Synaj.

Z góry Synaj pamiętam tylko tego wielbłąda, na którym się telepałem, pchły z beduińskiego koca i tyłek Rosjanki, która szła na tę górę przede mną. Piękniejsze wschody słońca widziałem na Mazurach. To było jedno wielkie rozczarowanie, bez uczuć metafizycznych.

Jedyne?

Mnie rozczarowują wszystkie cudy świata, które z reguły wyglądają o niebo lepiej na zdjęciach, ponieważ nie ma na nich ludzi i nie jest tak gorąco. Do dziś pamiętam, jak pociłem się na Akropolu. A widziałem z niego mój hotel, na którego dachu rozpościerał się błękitny basen… Żałowałem. Poza tym przy świątyni Hefajstosa facet robił dziewczynie zdjęcie. Ja byłem pośrodku. Dziewczyna krzyczy: „Róbże to zdjęcie!”. A facet na to: „Zrobiłbym, ale ten kutas stoi pośrodku!”. No to przeprosiłem i się odsunąłem. Zawsze tak jest. Takie właśnie mam skojarzenia z turystyką. Jak zobaczyłem Pietę Michała Anioła, to pomyślałem, że w kościele w Alwerni też takie są…

To co w panu wzbudza emocje?

Chyba tylko czytanie książek. Muszę je czytać w ilościach hurtowych, po trzy tygodniowo, ze względu na moje obowiązki współprowadzącego Hurtowni książek. Dzięki temu mogę poznać książki młodych, zdolnych autorów, po które nigdy sam z siebie bym nie sięgnął, na przykład Toksymię Małgorzaty Rejmer, Dzidzię Sylwii Chutnik, czy też opowiadania Łukasza Orbitowskiego.

Myśleliśmy, że jeszcze muzyka potrafi pana zakręcić.

Trochę. Zresztą jesienią chcę wydać płytę. Mój solowy debiut. 10 piosenek już nagrałem. Rzygać mi się chce, jak je słyszę, ale to podobno normalne. Teksty i muzyka są super, gorzej z moim wykonaniem. Bo ja tam śpiewam, a właściwie nie śpiewam, tylko chrypię. Nad wszystkim pracowali Krzysiek Niedźwiecki, Marcin Lach, Janek Nowicki, Janek Wołek, Andrzej Poniedzielski i reszta młodych zdolnych. Myślę teraz nad tytułem. Może ułoży się z pierwszych słów trzech pierwszych utworów, czyli Mam prawo… czasami… banalnie.

Zawartość będzie banalna?

Nie mnie to oceniać, ale wiem jedno – w ogóle się nie starałem, by brzmiało rewelacyjnie. To płyta z gatunku „jak chcesz, to słuchaj, jak nie, to wyłącz – mam to gdzieś”. Nie zależy mi na sprzedaży, więc nie próbowałem przypodobać się publiczności. Tak sobie tylko podchrypuję między Tomem Waitsem a Cohenem…

Po co?

Dla własnej przyjemności i żeby sprostać wyzwaniom, którym sprostać i tak nie dam rady (śmiech). Może ktoś zwróci uwagę na faceta, który nie potrafi śpiewać, a do tego nie ma głosu. Zupełnie jak kiedyś na Dylana…

A może to spełnienie marzeń bycia frontmanem na scenie?

Nie, bo ja nie miałem żadnych marzeń. No, może poza tym, żeby mieć motorower Komar.

A dziś?

A dziś chcę w końcu skończyć budowę domu. Dźgam go, dźgam, może wydźgam.

Nigdy nie chciał pan być Niemenem?

Nie mogłem chcieć, bo nie potrafię śpiewać.

Ale fragmenty Toski

Czasami będąc „nadzwyczaj wesołym” śpiewam. I różne inne arie również. Dziwny jest ten świat też daję radę (śpiew).

A woli pan KSU, z którym gościnnie zaśpiewał pan jeden utwór, czy Feela, w którego teledysku pan wystąpił?

Żeby nie robić przykrości Siczce, to powiem, że KSU.

Proszę jeszcze podpowiedzieć nam, kogo mamy dla pana rozebrać. Wiemy, że gustuje pan w kobietach poniżej 175 cm. Ma pan jakieś propozycje?

Nie mam. Taka jest moja propozycja.

A skąd wzięła się ta wzrostowa granica?

Nie wiem, ale wszystkie moje partnerki życiowe były małe. Może nie kurduple i liliputy, ale małe. Pewnie dlatego, że sam jestem duży. Natomiast wiem, że mali faceci szukają wielkich babonów, których ja się osobiście boję.

Polaków też się pan boi? Twierdził pan, że mamy w sobie dużo niebezpiecznych cech.

To paradoks, ale wszystko co złe u Polaków jest jednocześnie ich dobrem oraz mocną stroną. Weźmy na przykład naszą kultową już gościnność. Ona występuje bezsprzecznie, ale jednocześnie ma to miejsce w jednym z najbardziej ksenofobicznych państw Europy. Józek z Koziej Wólki jest w stanie wyzywać od „jebanych murzynów”, ale jak już taki czarny by go odwiedził, to Józek wszystko by mu oddał. Poza tym niebywała jest nasza umiejętność skupiania się w sprawach ważnych, tragicznych i doniosłych dla narodu. A za parę dni rozpieprzenie wszystkiego i powrót do tego, co było (śmiech). Gombrowicz pisał w Dziennikach: „Ten naród bez filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały, naród, który zdobył się tylko na sztukę „poczciwą” i „zacną”, rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad…” Podpisuję się pod tym obiema rękami.

A co by pan sobie mógł zarzucić, gdyby obserwował siebie jako osoba postronna?

I znowu wyjdzie na to, że się boję… Potrafię zachowywać się jak ostatni buc. Głównie na bankietach i tam, gdzie jest dużo ludzi. Jestem jak kabotyn, który ma minę „nie podchodźcie do mnie, bo przyp…”. Na ulicy mam podobnie. Myślę, że zachowuję się tak ze strachu, bo ja się trochę boję ludzi. Nie lubię, jak ktoś mnie klepie i gada: „Ferdek, cho no na browara”. Albo: „Powiedz coś jak Ferdek”. Wtedy robię minę Gebelsa z Pitbulla. Boję się, że nie będę miał z tymi ludźmi o czym rozmawiać i że będą się mnie pytać o jakieś pierdoły. Wychodzi ze mnie zahukany chłopiec z Alwerni. Myślę, że podobnie zachowuje się Janusz Gajos, który, jak się go dobrze zna, jest otwartym, fantastycznym facetem. Ale, żeby się otworzyć, musi temu komuś najpierw zaufać. Mam to samo. Dlatego nie spoufalam się z ekipami filmowymi. Nie chodzi o to, że czuję, że jestem wyżej w hierarchii, tylko boję się, że po dwóch tygodniach takiej „przyjaźni”, zaczną wołać: „Grabowski, wołają cię. No chodźże, kurwa!”. Dlatego lubię mieć w kontrakcie zapisane, że na obiad idę do barobusu bez kolejki. Ze strachu. Po prostu.

Czy 5 lat temu głosował pan na brata w wyborach do Senatu?

Nie miałem takiej sposobności, bo nie startował w moim okręgu wyborczym.

Nadal jest pan bratem Mikołaja, czy też to Mikołaj Grabowski został w końcu bratem Andrzeja?

On się z tego śmieje i twierdzi, że może tak być. Wcale mu tego nie życzę. To niezbyt przyjemne zawsze być „czyimś bratem”. W Warszawie to on jest moim bratem, a w Krakowie to nadal ja jestem jego bratem. Pamiętajcie, że bycie dyrektorem Teatru Starego to więcej niż Kiepscy, a nawet więcej niż dyrektorowanie jakiemuś tam warszawskiemu Teatrowi Narodowemu (śmiech).

Na koniec mała zagadka: o co się pana nie pytaliśmy?

O byłą i obecną żonę oraz w jakim wieku mężczyźnie ustaje erekcja. I bardzo dobrze, że się o to nie pytaliście. Myślę, że porządnie wykorzystaliście te… cztery godziny.

Nie pytaliśmy się o Kiepskich.

I bardzo dobrze.

Jest pan dziś bardziej Grabowski niż Kiepski?

Zdecydowanie. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ludzie na ulicy często zadają mi pytanie: „Czy pan to pan?”. Odpowiadam, że nie. Albo: „Czy dobrze poznaję?”. Wtedy mówię, że nie wiem. I jeszcze: „Skąd ja pana znam?”. Odpowiadam, że pizzę roznoszę.

To działa?

Zwykle tak, ale niedawno na stacji benzynowej rzuciła się na mnie jakaś kobieta. Odciągnęła mnie na siłę z kolejki i krzyczała, że musi mieć ze mną zdjęcie. Nie wytrzymałem i zacząłem ciągnąć ją w drugą stronę. Dosyć mocno. Zapytałem się, czy jest jej przyjemnie. Powiedziała, że nie i że nie zdawała sobie z tego sprawy. Zaczerwieniła się, przeprosiła i poszła.

Fani „pod wpływem” też przepraszają?

Takim zwykle daję piątkę, żeby mieć święty spokój.

Na skróty:

Kiedyś wypadłem z malucha, bo podłoga się pode mną zawaliła. Wylądowałem tyłkiem na torach kolejowych.

Ktoś wymyślił, że ja, Gajos albo Rewiński możemy zagrać Leppera. Scenariusz filmu napisał jeden z członków Samoobrony. Oczywiście nikt z nas się nie zgodził, a Lepper wywalając faceta z partii stwierdził, żeby lepiej buroki i ziemnioki sadził niż scenariusze pisał.

Nie potrafiłbym z córką zagrać scen erotycznych.

Przy Kiepskich granie w Pitbullu było pestką.