Adam „Nergal” Darski
PLAYBOY nr 1, 2010 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
Współpraca: Marcin Klimkowski
—
Jesteś przygotowany na 666 pytań?
Zawsze.
To powiedz nam, czy lubisz kijem mieszać piach?
O geee! Widzę, że zaczynacie z grubej rury. Nie mam pojęcia, o co chodzi!
O wersję alternatywną waszego utworu At the Left Hand ov God.
Nie znam. Myślałem, że istnieje tylko „łyżwiarz wie, że kotek odkopał prezent…”, czyli Decade ov Therion. Od czasu do czasu wykonujemy ją na koncertach. Jestem jej fanem i z chęcią poznałbym kolesia, który to wymyślił.
Pamiętasz swojego pierwszego PLAYBOYA?
Nie, ale za to pamiętam pierwszego Penthouse’a!
Kiedy to było?
Byłem wtedy 7-letnim dzieciakiem, który miał o 8 lat starszego brata. Jego kolega przyniósł kiedyś kasetę VHS – 3 godziny hardcore’u, między innymi animowany pornos z krasnoludkami i sierotką Marysią. Miałem obejrzeć i zrozumieć.
Teraz wiemy, co cię skrzywiło w młodości.
Być może dzięki temu w życiu bywa czasem tak jak na filmach (śmiech). PLAYBOY był wtedy za lajtowy.
Nie dziwią nas takie słowa w ustach człowieka, który uwielbia Rocco i spotkał się z Ronem Jeremym.
Ron dał nadzieję nie jednemu facetowi, jeśli wiecie o czym mówię. Widzieliśmy się kilka razy w „Rainbow” w Hollywood, gdzie stałymi bywalcami są m.in. Lemmy z Motorhead czy Slash. Ron często zjawia się tam w towarzystwie komiksowych blondynek. Natomiast Rocco jest dla mnie zdecydowanie królem w świecie filmów dla dorosłych. Imponuje mi jego wyobraźnia i naturalizm (śmiech).
Szanujesz każdy rodzaj zawodowstwa?
Oczywiście. Niezależnie, czy ktoś jest aktorem, muzykiem, parkingowym, czy śmieciarzem. Tak długo, jak wykonuje swoje zajęcie z pasją i zaangażowaniem, jest godzien największego szacunku. Kiedy jestem na scenie, daję z siebie absolutnie wszystko. Staram się grać zawsze tak, jak by to był mój ostatni koncert w życiu.
Trema?
Bywa taka, że co kwadrans ląduję w toalecie. Bez efektów. Do tego włącza mi się nerwica natręctw, przeszkadzają włosy, buty i skarpetki. I to niezależnie od wielkości publiki. Czasem gram na względnym luzie dla 10 tysięcy fanów, a czasem stresuje mnie 200 osób. Ale wszystko zmienia się po czterech pierwszych hi-hatach…
Rozwolnienie to na pewno zemsta szatana.
Pamiętam lepszą zemstę. Dwa lata temu w Baltimore graliśmy dużą sztukę, byliśmy headlinerem. Rozpoczął się koncert, a z głośników popłynęło intro. Na scenę wszedłem teatralnie – jak zawsze postawiłem nogę na lewym odsłuchu, rozłożyłem ręce w kapłańskim geście… I raptem bach! Wywinąłem orła. Filmowo: nogi do góry, plecy na dechach, przygnieciony gitarą. Jeszcze się muza nie zaczęła, a ja zdążyłem zaliczyć nokaut. 700 osób patrzy się tylko na mnie! Jak gdyby nigdy nic wstałem, otrzepałem się i zacząłem grać. Chciałbym to kiedyś zobaczyć na filmie.
Na koncertach w Gdańsku wśród publiczności można czasem spotkać twoją mamę. Czy to dodatkowa motywacja?
Dobrze mieć świadomość, że rodzice wspierają cię w tym, co robisz. Niedawno gadałem z moim dobrym kolegą Arkiem, właścicielem sopockiego SPATiFu. Opowiadał mi, że w trakcie naszego koncertu wszedł do loży ViPów i zobaczył „starą, rudą babę”, która wisiała na barierce i machała głową. Mówił o mojej mamie. Później bardzo się sumitował, że wcale nie stara i wcale nie ruda (śmiech).
Mama wespół z tatą z okazji Komunii Św. dała Adasiowi pieniądze na pierwszą elektryczną gitarę.
Dostałem wtedy 22 tysiące złotych. Gitara kosztowała mnie 13 tysięcy. To był biały Fender Stratocaster.
Oczywiście podróbka… Obiecaj nam, że udostępnisz swoje zdjęcie z komunii. Może być z gromnicą.
Czemu nie? Mogę wam udostępnić jeszcze parę mocnych zdjęć. Ale już nie z bierzmowania, bo nie mam. Okazało się, że się nie nadaję. Na lekcjach religii malowałem portrety księży. Nie muszę dodawać, że wychodziły z tego bardzo obsceniczne rysunki. Odwracałem krzyże w salach katechezy, a do ściennych gazetek przyklejałem zdjęcia nagich lasek. Być może nawet z PLAYBOYA.
Czy to prawda, że tata przybił ci Jezusa na krzyżu do góry nogami nad drzwiami twojego pokoju?
Mój pokój był bardzo mroczny, na ścianach rządziły gotyckie kolaże, ale brakowało mi dopełnienia, takiej kropki nad „i”. Przyszedł tato i wbił. Jeszcze się pytał, czy jestem zadowolony.
Byłeś?
Bardzo! Później przygotowywał mi stroje i gadżety na koncerty: chromowane kolce, ćwieki, różne ornamenty. Dwa tygodnie temu zbudował nam wielki transparent na merchandise trasowy! Zenek, bo tak ma na imię, to taki MacGyver – konserwator Behemotha (śmiech).
Masz bardzo wyrozumiałych rodziców.
Tak, choć na początku bywało ciężko. Biblię LaVeya ojciec skonfiskował, jak miałem 16 lat. Oddał po paru miesiącach, gdy ją przeczytał i zobaczył, że niczego złego tam nie ma. Innym razem wrzucił mi do pokoju ulotkę, którą znalazł w pociągu. Było na niej hasło: „Black Metal – rosnące zagrożenie”.
Nosiłeś wtedy tureckie „gumki”?
No, a jak by inaczej! Musiałem je bardzo często zmieniać, bo się kurczyły, szarzały i robiły się im takie ohydne, wyciągnięte kolana…
Do tego na pewno białe Sofiksy za kostkę.
Wolałem raczej Hi-teki (śmiech). W tym czasie chodziłem do ogniska muzycznego, gdzie uczyłem się z nut grać na gitarze. Szybko się jednak zreflektowałem, że wolę tworzyć własne piosenki. I poza coverami Perfektów i innych lokalnych tuzów zacząłem grać bardziej rajcowne metalowe akordy. To była kraina trzech progów, trzech chwytów i napierdalania prawą łapą po strunach, aż krew tryskała. Mówię wam, miałem ekscytujące dzieciństwo (śmiech).
Metalem zaraził cię podobno brat, ale słyszeliśmy też, że torturował cię jednocześnie nagraniami C.C. Catch.
Brat zawsze był discomanem (śmiech). Wtedy interesowało nas wszystko, co pochodziło z Zachodu. Zamiast Arii ze Związku Radzieckiego i Citrona z Czech woleliśmy na magnetofonie Emilia na kasetach Stilonu Gorzów słuchać Sandry.
Podobała ci się?
Nigdy. Z twarzą miała coś nie tak. Wolałem atuty Samanthy Fox. Z całego tego zachodniego chaosu wybrałem wtedy dla siebie rzeczy najcięższe: Marillion, Accept, Judas Priest, Iron Maiden, Van Halen, Deep Purple.
I stworzyłeś autorską encyklopedię metalu.
Skąd o niej wiecie?! Leży u moich rodziców do dziś! Zacząłem ją robić w 1987 roku. Wycinałem fotki i notatki z „Na Przełaj”, „Non-Stopu” i „Magazynu Muzycznego”. A co niedzielę o 7.10 w Dwójce słuchałem audycji „Muzyka Młodych”.
W tym numerze PLAYBOYA rozmawiamy z Markiem Piekarczykiem. Czy w twojej encyklopedii było miejsce dla TSA?
Musiało być. Przecież pierwszym riffem, który grałem na gitarze był główny temat z Bez podtekstów. Byłem wielkim fanem TSA, ale niestety nie widziałem ich wtedy na żywo. Byłem za mały. Pamiętam, że w 1985 roku poprosiłem tatę, żeby zaprowadził mnie pod Halę Oliwię – właśnie tam odbywał się koncert z serii „Metal Battle”. Pragnąłem choćby z daleka przyjrzeć się prawdziwym fanom metalu.
Pamiętasz nazwę swojego pierwszego zespołu?
Gepard. Żena, co? Miałem wtedy z 11 lat. Potem był Centaur, ale ponieważ wszystkie moje ulubione zespoły, takie jak Blasphemy i Beherit miały nazwy na „b”, też poszedłem w tym kierunku. W ten sposób powstał Baphomet, a chwilę później Behemoth.
Większość myśli, że pod wpływem Mistrza i Małgorzaty.
Tę powieść przeczytałem rok temu, bo zwyczajnie byłem wkurwiony pytaniami o genezę naszej nazwy. Książka podobała mi się bardzo i trochę żałuję, że nie sięgnąłem po nią parę lat wcześniej. Tak na marginesie: wiecie, że statystycznie najpopularniejszą książką wśród Polaków nie jest np. biblia, a właśnie Mistrz i Małgorzata?
Wiemy i wiemy też, dlaczego spóźniłeś się z jej lekturą. Zamiast czytać, plułeś ogniem.
To prawda. Spędzaliśmy wtedy dużo czasu w lokalnych lasach, gdzie m.in. pluliśmy ogniem! Używaliśmy oczyszczonej benzyny. Umówmy się, brutalna muzyka – brutalne rozwiązania. W trakcie jednej z sesji zdjęciowych, zrobiliśmy tylko dwie foty, ponieważ użyłem albo zbyt dużo benzyny albo trzymałem płomień za blisko głowy. Chmura ognia buchnęła mi prosto w twarz i zamieniłem się w żywą pochodnię. Cudem udało się ugasić płomienie. Całą twarz i włosy miałem popalone. Usłyszałem gdzieś, że na skórę pomaga masło, więc się nim wysmarowałem. Był wtedy czerwiec i było bardzo gorąco. Leżałem w łóżku, a po twarzy spływał mi tłuszcz (śmiech).
Przynajmniej pomogło?
Nie bardzo. Na drugi dzień obudziłem się z bliznami na twarzy. Wyglądałem jak Freddie Kruger.
Jak sprzedałeś to rodzicom?
Poszedłem do apteki i kupiłem tonę plastrów. Cały się okleiłem, a im powiedziałem, że się pobiłem. Łyknęli. Nadal zresztą nie znają prawdy.
No to poznają.
Najwyższa pora (śmiech). Dziś etatowo ogniem pluje nasz bębniarz. Szczerze tego nienawidzi. Jest cały w nafcie, śmierdzi, a z rąk wypadają mu pałeczki. Po każdym koncercie odgraża się, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Zawsze chciałem, żeby wzorem Kiss każdy w zespole miał swoją rolę. Jego rolą jest bębnienie i plucie ogniem.
Zostańmy przy pluciu. Nadal plujesz krwią przy growlingu?
Już nie, ale parę lat temu w trakcie zimowej trasy koncertowej w Kanadzie miałem ropną anginę. Żeby tego było mało, Inferno, nasz perkusista, miał wtedy zapalenie zęba i 40 stopni gorączki. Obaj wyglądaliśmy jak zombie, ale nie mogliśmy odwołać koncertu. Zwyczajnie nie było nas na to stać. Między każdym utworem plułem więc krwią. Mimo to kontynuowaliśmy występ. Dziś do własnego zdrowia podchodzimy poważniej.
Boisz się, że kiedyś „skończy” ci się gardło?
Wszystko się kiedyś skończy, prawda? „Growling” to młoda sztuka, więc na świecie nie ma jeszcze osoby, której gardło by nie wytrzymało. Najstarsi mają po czterdzieści kilka lat i wciąż dają radę.
Ty pewnie też dasz, skoro chodzisz na lekcje emisji głosu.
Przed każdą płytą staram się odwiedzać moją nauczycielkę śpiewu. Są to podstawowe ćwiczenia na emisję głosu, choć ostatnio zaczęliśmy śpiewać Niemena i Breakout. Było nieźle, ale wciąż nie widzę się w roli wokalisty śpiewającego czysto (śmiech).
A gdybyś stracił głos do końca życia, zatrudniłbyś w zespole wokalistę?
A czy Lemmy znalazłby zastępstwo dla siebie w Motorhead? Dużo łatwiej byłoby mi zrezygnować z grania na gitarze. Nie jestem gitarowym onanistą. Uważam, że mój głos jest rozpoznawalny i charakterystyczny, a gitarę traktuję raczej jako narzędzie. Moim celem jest komponowanie zapadających w pamięć utworów, a nie grzebanie się w technicznych niuansach.
Grzebać wolisz się pewnie w kosmetykach i pudrze…
(Śmiech) To fakt. Potrzebuję tylko 7-10 minut, żeby położyć makijaż i przygotować się do koncertu.
Puder nie spływa?
Oj spływa, spływa. Ale ja i tak mam luksusowo, bo po pierwsze mniej macham głową, z racji tego że stoję przed mikrofonem, no i zawsze mam przed sobą wiatrak! Chłopaki mają przejebane.
Może potrzebujecie kosmetycznego sponsora?
To jest pomysł! Wyobraźcie sobie billboardy – pomalowany Behemoth reklamuje szminkę L’oreal!
Pamiętasz wasz najdziwniejszy koncert?
Ciekawie było w Gwatemali. Nie doleciały tam nasze sceniczne uniformy. W związku z tym pożyczyliśmy ciuchy, bo nie mogliśmy pozwolić sobie na odwołanie imprezy. Na sali czekało tysiąc osób, a zamieszki na koncertach w tamtej części świata to chleb powszedni. Okazało się dodatkowo, że nagłośnienie jest do dupy, a odsłuchy praktycznie nie istnieją. Koszmar. Co można zrobić w takiej sytuacji? Tylko się śmiać. Robiliśmy sobie na scenie totalne jaja, mając nadzieję, że nikt tego nie nagrywa. Byliśmy rozbawieni i jednocześnie zażenowani całą sytuacją. Wyjątkowo było też w Rosji na Syberii, kiedy mafia woziła nas mercedesami po mieście i robiła za ochronę. Innym razem w Juarez, w Meksyku, znalazłem trupa pod schodami klubu.
Ofiara waszej muzyki?
Słuchajcie, wychodzę z klubu poszukać jakiejś toalety, a tu nieboszczyk leży pod moimi nogami. Gdy znalazłem się na dworze, wypadł za mną byk-ochroniarz i wydarł ryja, żebym nigdzie sam nie chodził, bo grozi to śmiercią lub kalectwem (śmiech).
Czy groupies metalowe są szczególne?
Najpierw trzeba mieć jakieś odniesienie.
A tak teoretycznie?
Gdyby chodziło tylko o groupies, to nigdy nie zajmowałbym się heavy metalem (śmiech). Nie podniecają mnie ani glany, ani czarne suknie do ziemi. Mało to seksowne. Gdybym miał wybrać kapelę, w której chciałbym grać ze względu na fanki, wybrałbym Motley Crue.
A jak patrzysz na rock chrześcijański?
Z politowaniem. Rock’n’roll u swej podstawy jest nonkonformistyczny, zbuntowany i wkurwiony. Widzicie tu miejsce dla bożych owieczek? Ale, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Uwielbiam Johnny’ego Casha, którego połowa utworów jest o miłości do Chrystusa. Podobnie jest z WovenHand czy nawet naszą rodzimą Armią.
Jesteś apostatą?
Mentalnie tak. A samego aktu wyjścia z kościoła zamierzam dokonać w niedalekiej przyszłości. To droga bez odwrotu i to mi się podoba.
Skąd biorą się plotki o faszystowskich zapędach Behemotha?
Naszym agentem koncertowym w Niemczech jest Austriak Günther Beer. Witamy się z nim zawsze hitlerowskim pozdrowieniem, nazywając go Adolf Gunther! Behemoth jest apolityczny, ale pamiętamy, że warto mieć dystans do wszystkiego, nawet do brutalnej historii…
Jak się wam odpłaca Adolf?
Do każdego angielskiego wyrazu dodaje „ski”. W efekcie tego wychodzi np. „guitarski”.
O konkurowaniu z grupą Vader wszyscy już wszystko napisali. My chcemy skupić się na innej konkurencji. Behemoth mógł kiedyś więcej wypić. Czy coś się zmieniło?
Nie, bo w naszym zespole poprzeczkę bardzo wysoko podniósł sesyjny gitarzysta Seth. To niemożliwy gość, który wypija trzy razy więcej niż inni, kończy ostatni, sprząta po wszystkich, kładzie do łóżka tych, którzy wcześniej popadali i idzie spać. Kiedyś po koncercie w Brazylii rozpętaliśmy w hotelu imprezę. Było wesoło, a co parę minut wpadał do nas taki zabawny czarnoskóry człowieczek. Nikt go nie znał, a on z minuty na minutę coraz bardziej się asymilował. Wychodząc z pokoju, zażartowałem: „Patryk, zniszcz Murzynka”, mrugnąłem okiem i poszedłem spać. Miałem pokój na parterze, a oni zostali na trzecim piętrze. Po jakiejś godzinie usłyszałem straszne napierdalanie w korytarzu, coś się strasznie tłukło i waliło. Wybiegłem wkurwiony z pokoju i co zobaczyłem? Na końcu korytarza stoi nasz gitarzysta, trzyma nieprzytomnego i miękkiego jak szmata Murzynka w powietrzu i przyciszonym głosem mówi do mnie: „Bo my z Murzynkiem szukamy jego pokoju”. Nic nie powiedziałem, zamknąłem drzwi i wybuchnąłem głośnym śmiechem…
Ty też miewasz takie odpały?
Jestem jak Dr. Jekyll i Mr. Hyde. Potrafię pójść po bandzie, a jednocześnie prowadzić bardzo sportowy tryb życia, z codziennym bieganiem, pompkami i pływaniem. Nie mówię nie alkoholowi i narkotykom. Wszystko jest dla ludzi, ale należy pamiętać, żeby używać mózgu.
Czego słuchasz podczas biegania?
Głównie AC/DC i Motorhead. Przy Behemocie połamałbym sobie nogi.
To pytanie nie powinno cię zaskoczyć: jakie filmy były grane w gdańskich kinach między 1919 a 1923 rokiem?
Głównie niemieckojęzyczne komedie z Polą Negri w roli głównej. Ale nie testujcie mnie, bo pracę magisterską pisałem dawno i niewiele pamiętam. Nie był to specjalnie kreatywny temat, choć ciekawy. Miesiącami siedziałem nad mikrofilmami z ówczesną prasą i szukałem w niej reklam filmów granych wtedy w kinematografach. Doszedłem do ciekawych, ale na pewno nie wybitnych wniosków. Ostatnio zaskoczył mnie mail od mojego promotora, który zapytał, czy nie chciałbym zrobić doktoratu. Jesteśmy umówieni na spotkanie.
Historyk-muzealnik ci nie wystarczył. Chciałeś też zostać dziennikarzem.
Bo ktoś mi powiedział, że mam radiowo-pornograficzny głos (śmiech). Kiedyś nawet dostałem się na podyplomowe dziennikarstwo. Zaraz po tym ruszyłem w trasę, z której tak naprawdę nigdy nie wróciłem. Okazało się, że ambicje przerosły moje możliwości.
Pracowałeś kiedyś?
Może z trzy miesiące. Na targu handlowałem kasetami i winylami. Potem w czerwonym surducie sprzedawałem i ciąłem wykładziny w firmie mojej niedoszłej teściowej. Następnie pracowałem dla Techno-Service – organizacji, która płaciła studentom 20 złotych za pięć godzin roboty. Nosiłem meble, robiłem przeprowadzki, układałem alkohol w hipermarkecie – tego typu fascynujące zajęcia. Przez dwa miesiące waliłem też kilofem na budowie w Madrycie. „Robiłem” przy odgruzowywaniu mieszkań. Nienawidziłem tego! Za całą zarobioną tam kasę kupiłem sobie… gitarę. Postanowiłem wtedy, że nigdy nie będę pracował fizycznie i nie będę miał nad sobą żadnego bossa.
Dziś ty jesteś szefem. Chciałbyś mieć takiego?
Kurwa, nie wiem (śmiech). Trudny jestem, choć staram się być bardzo profesjonalny. Poza tym bywam upierdliwy, zacietrzewiony i uparty – nie ułatwia to współpracy, ale pracuję nad tym. Myślę, że jestem dużo lepszym szefem niż na przykład dwa lata temu. Zresztą nie mnie to oceniać…
A dwadzieścia lat temu?
Wtedy pobiłem gościa tylko za to, że źle grał na bębnach… Nie da się ukryć – pracowałem z kilkoma kretynami, z którymi nie dało się grać, ale zdarzyło mi się w życiu przesadzić.
Powiedziałeś kiedyś: „Nigdzie nie jest tak brzydko jak w Polsce, więc zdecydowałem się zostać”.
Bo muszę być wkurwiony i czuć wewnętrzną frustrację, żeby napisać dobrą piosenkę. Nie potrzebuję słońca Kalifornii, by tworzyć muzykę, mimo, że uwielbiam gorący klimat. Np. IV RP dawała mi mnóstwo powodów do wkurwienia, a z tego z kolei rodziły się świetne pomysły. W Los Angeles albo Sydney nie miałbym tego. Ktoś zaraz powie, że to dowód na to, że nasza muzyka jest napędzana tylko przez negatywne emocje, ale tak nie jest. Uważam, że to strasznie witalna i inspirująca do działania forma sztuki.
Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że to muzyka inspirująca do mordowania katolików.
To, że napisaliśmy piosenkę Christians For The Lions nie znaczy, że naprawdę chcemy karmić lwy wyznawcami Jezusa. Używamy po prostu metafor. Chcemy docierać do ludzi, którzy nas jeszcze nie znają. Wychodzimy z przekazem do zwykłych ludzi.
Walcząc o mainstream?
Nie, to się akurat dzieje samo i dobrze się z tym czuję. Oczywiście bez jakiejś chorej ekscytacji. Podoba mi się kierunek, w którym zmierza metal. Utrzymywanie gatunku na siłę w hermetycznych ramach subkultury jest głupie. Czasy się zmieniają. Kiedyś bycie metalowcem w Polsce oznaczało przynależność do konkretnego, zamkniętego środowiska. W Stanach tak już nie jest od bardzo dawna i uważam, że to bardzo zdrowe.
Muzyka Behemotha może podobać się odbiorcy, który nigdy wcześniej nie słuchał metalu?
Tak. Nie wszyscy muszą zaczynać od lżejszych kawałków. Przeciwnie, mogą zacząć od Behemotha. W końcu być może dojdą do Led Zeppelin czy Black Sabbath, gdy odkryją, jaki jest rodowód tej muzyki.
Czy jako przedstawiciel samodziejącego się mainstreamu jesteś już z kimś mylony?
Podczas gali Fryderyków podszedł do mnie pewien dziennikarz telewizyjny i poprosił o krótki wywiad. Zaczyna: „Pamiętasz, jak byłeś u mnie ostatnio w programie…”. W żadnym programie u niego nie byłem, ale oczywiście nie daję tego po sobie poznać. On zaczyna zadawać pytania i wtedy ja go pytam: „Z kim rozmawiasz?”. Zatkało go. Kamera włączona. Facet milczy. Powtarzam pytanie: „Z kim rozmawiasz?”, a koleś zaczyna zmieniać kolory na twarzy. Myślał, że jestem Titusem z Acid Drinkers.
Zbliżamy się do końca. Jakiego pytania jeszcze ci nie zadaliśmy?
Dziwi mnie, że nie padło żadne pytanie o Dodę (śmiech).
Rodzice ją zaakceptowali?
Moja mama Dorotkę uwielbia.
Którą postać u Szymona Majewskiego wolisz: siebie czy ją?
Zgadzam się ze Skibą, który jako profesjonalista w tej branży powiedział mi, że obie są słabych lotów.
Kiedy ostatnio biegałeś po plaży, słuchając płyt Dody?
Ani razu.
A które z was ma więcej płyt swojej drugiej połówki?
Ona, bo dałem jej nasz Evangelion. Kiedyś naciskałem na całą dyskografię Virgin, ale z uporem maniaka odmawiała.
Polubiłeś już jej fanki?
Nie generalizuję.
Kiedyś generalizowałeś: „Zaznaczam, że jej fanki też mnie nie podniecają. Wytipsowanym laskom, zatrzaśniętym w solarium w białych kozaczkach mówię zdecydowane nie”.
Podtrzymuję.
Niedawno stwierdziłeś, że żyjesz jak Axl Rose i jest ci z tym w dechę. Jak żyjesz z Dodą?
Po królewsku (wybuch śmiechu).
Czy miałeś więcej niż jednego króliczka?
(Długie milczenie, przełknięcie śliny). Nie.
„Polska ma twarz Dody i braci Kaczyńskich”. Kto to powiedział?
To oczywiście metafora, której jestem autorem. Polska jest piękna i zarazem odpychająca.
—
Na skróty:
Kiedyś swoje duże fiaty nazywałem „Szerszenie”. Auto, którym dziś jeżdżę nazywa się „Szatan” (śmiech).
Dostałem kiedyś marcepanowy tort w kształcie odwróconego krzyża z trzema szóstkami w odpowiednich miejscach, a ostatnio na 32. urodziny Doda fundnęła mi tort tiramisu z okładką Evangelion. Zacząłem od piersi.