Andrzej Smolik
PLAYBOY nr 1, 2007
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Wiemy, że za wywiadami nie przepadasz, bo mają sztuczną konwencję. W związku z tym chcielibyśmy zadać ci pytanie naturalne: cóż to za dupa, cóż to za słoń?
Spotkałem się z opiniami, że na okładce płyty jest dupa, ale ja tam żadnej dupy nie widzę. Widzę słonia, który stoi tyłem. Nie moja wina, że większość ludzi zwykle widzi słonia z przodu (śmiech). Zdjęcie zrobiła moja dziewczyna w Nepalu. Zajebista fota. Padające wielkie, silne zwierzę – obrazek, który zupełnie się nie zgadza z tym jak postrzegamy słonia. Nie dorabiam jednak do okładki żadnej ideologii. Miała być prosta, niekonfekcyjna i piękna. I jest.
Czy taka też miała być twoja pierwsza praca?
Miała być prosta. Tylko tyle (śmiech). W ogólniaku ojciec kupił mi kamerę. Wtedy był to full wypas za maksymalny hajs. Nakręciłem naprawdę dużo wesel. To były czasy początków wideo w zapyziałej Polsce. Miałem kolegę-fotografa, z którym założyliśmy towarzyską spółkę: ja kręciłem, on fotografował. Pracowaliśmy za fajną kasę co weekend, więc nie kolidowało to ze szkołą. Super układ. Na luzie stać mnie było na płyty kompaktowe, wtedy horrendalnie drogie.
Dobrze „kamerowałeś” te wesela?
Wkładałem w to dużo serca. Wczuwałem się w akcję. Montaż oczywiście live. W porzo job. Ale jak to w Polandzie bywa, nie zawsze bywałem na porządnych weselach. Trafiałem też w sytuacje ostro patologiczne. Czasami słyszałem teksty w stylu: „Tylko mi dobrze to nakręć, bo ci rozjebię tą kamerkę”. Spotkałem sporo napitych buraków. Napatrzyłem się na Polskę chamów, nie ma co.
I pewnie dlatego nie chcesz wyprawiać swojego wesela?
Nie mogę znaleźć konwencji. Nie przepadam za biesiadami. Poza tym ja w ogóle nie tańczę. Moja dziewczyna również. Chyba boję się wyrazić w tańcu i dlatego go unikam. A wesel przez to po prostu nie cierpię. Ciągną cię za ręce siłą na parkiet. Wstrętne! A weselnych węży nienawidzę. Paraliżują mnie. Nie mogę się ruszyć. To naprawdę źle wygląda, możecie mi wierzyć (śmiech). Na wesela mam blokadę, ale przyjdzie czas, kiedy trzeba będzie…
Widziałeś film Wesele?
Nie. Ale myślę, że zobaczyłbym to, czego się już w życiu naoglądałem i mam po dziurki w nosie.
Nasz redakcyjny spec od muzyki, red. Księżyk powiedział, że twoja ostatnia płyta jest fajna, ale na świecie takich „easy-listening” wydaje się trzysta rocznie. Co ty na to?
Chciałbym, żeby red. Księżyk puścił mi z dziesięć takich płyt. Większość nagrań w tym stylu jest generowana z komputera. U mnie słychać żywe instrumenty, big band i te sprawy. Łączenie z „easy-listeningiem” nie jest dla mnie zarzutem, bo tworzę muzę, której sam lubię słuchać, kiedy jestem zmęczony. Muzę, która koi nerwy, relaksuje, nie nachalnie towarzyszy przy winie i kobiecie. Jeżeli ktoś lubi hardcore, ta płyta nie jest dla niego.
Zrobisz dzięki niej światową karierę?
Z chęcią pograłbym sobie koncerty w Paryżu, Londynie, czy Berlinie… Moim celem nadrzędnym jest podróżowanie po świecie. Gdybym przy okazji wykonywał swoją pracę, nie traciłbym czasu, czyli byłby to zajebisty patent, bo czysta turystyka wydaje mi się zbyt hedonistyczna. Żadnej Ameryki swoimi dźwiękami nie odkrywam. Takie rzeczy nagrywano już w latach 70. Zresztą moim zamysłem przy tym albumie było użycie instrumentarium i technologii sprzed 30 lat. Płyta jest bardzo oldschoolowa. Może dlatego, że ostatnio poza muzyką etniczną słucham tylko i wyłącznie funka i reggae z lat 70., Gainsbourga, Bacharacha i Ennio Morricone. A co do światowej kariery… Nie sądzę, żeby to był jakiś przełom, ale przecież ciche nadzieje mam. Kto ich nie ma?
A nam się wydaje, że Polska to już dla Smolika za mało!
Wiecie, na razie do Anglii to ja mogę jechać na zmywak, a nie za bardzo mnie to kręci.
Może kręci cię ciągle marynarka handlowa?
Tak naprawdę nigdy mnie nie kręciła. Trafiłem do mundurowej, na początku tylko męskiej – Wyższej Szkoły Morskiej. Miałem zostać oficerem marynarki handlowej albo spedytorem portowym. Chodziłem na dziwne kursy, pływałem po niespokojnych wodach, miałem praktyki w porcie, zrobiłem prawko na traktor z dwiema przyczepami i wózek widłowy. W zasadzie w Londynie mógłbym pracować na wózku, a nie na zmywaku.
Ci na widłowych zarabiają ekstra! Na luzie 12 funtów na godzinę.
To lepiej niż za muzę! Dobrze, że mi o tym powiedzieliście. Jak płyta nie pójdzie, to mam pewne zajęcie (śmiech).
Studiowałeś na Wydziale Eksploatacji Portów. Kierunek: Ładunkoznawstwo. Możesz nam – śledziom – przybliżyć trochę te morskie, edukacyjne dziwadła?
Nie do końca, bo jak mogłem, to wymiksowywałem się ze wszystkich zajęć (śmiech). Strasznie kolidowały mi z graniem.
Mogłeś być magistrem ładunkoznawstwa?
Cholera wie. Musiałbym zadzwonić do kolegi, który to skończył. Generalnie było się tam bardzo ciężko dostać, bo Świnoujście miało być miastem w strefie wolnocłowej, a co za tym idzie praca w porcie to było prawdziwe Eldorado. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, a etos marynarski upadł. Kiedyś mała kasa za pływanie, ale wypłacana w dewizach była w Polsce ogromna, dzisiaj wszystko się wyrównało.
Co robi taki spec od ładunków?
Wydaje się to może absurdalne, ale na serio to bardzo poważna sprawa. Na przykład węgiel, to węgiel. Ale już mało kto wie, że dzieli się na kilkadziesiąt rodzajów. Co gorsza może się sam zapalić, więc trzeba wiedzieć, jak go transportować, żeby uniknąć samozapłonu. To samo z bawełną. Trzeba znać pasożyty zbóż. Trzeba potrafić oceniać wartość towarów. Trzeba wiedzieć, że herbaty nie można przewozić obok kawy, a kawy obok bananów. Uczyli nas też o napięciach fal uderzających o nabrzeże, budowy silników i elektronicznych przełączników portowych…
A musztry też was uczyli?
Oczywiście. Raz w tygodniu mieliśmy zajęcia wojskowe. Szczerze ich nienawidziłem. Użeraliśmy się z typowymi trepami. Wrzaski, poniżanie studentów, klasyczne wojskowe jazdy. W niedzielę w akademiku libacja, a w poniedziałek z samego rańca na poligon! I nie można się było na to wypiąć, bo nie zaliczenie oznaczało, że automatycznie odsyłają twoje papiery do Komisji Wojskowej. A ja w zasadzie byłem w tej szkole, żeby nie iść do woja na trzy lata. To się udało, ale i tak nigdy nie zapomnę, jak zapierdalaliśmy w wojskowych mundurach, z kałachami pod pachą. Do dzisiaj bez problemu obsłużę broń i rzucę granatem (śmiech).
Skoro było tak fajnie, to dlaczego się nie obroniłeś?
Tuż przed pracą magisterską wyjechałem do Jarocina i wywalili mnie ze szkoły. Oczywiście obiecałem rodzicom, że skończę studia za rok, ale jak sobie pomyślałem, że miałbym znowu przebierać się w tę czapkę i rozmawiać o rzeczach, które nigdy mnie nie interesowały, to mi się odechciało.
Byłbyś dzisiaj kim jesteś, gdyby nie Ucieczka z tropiku?
Wydaje mi się, że to nie był jakiś ważny sygnał do robienia muzy. Chociaż Marka Bilińskiego bardzo lubię. W tamtych czasach słuchałem jednak bardzo różnej muzyki. W przeciwieństwie do rówieśników i w ogóle większości Polaków w tamtych czasach, miałem okazję słuchać muzyki latynoamerykańskiej. Tata był dyrektorem w Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich, często pływał i przywoził dużo płyt.
Zabierał cię ze sobą?
Zdarzało się. Stanu wojennego właściwie nie widziałem. Wtedy zwiedzałem świat (śmiech).
Jak patrzyli na to kumple z osiedla?
W Warszawie było sporo dzieci dyplomatów i one żyły w swoim świecie, miały swoje szkoły. Ja wychowywałem się w Świnoujściu, na normalnym podwórku i w normalnej szkole. Chyba się mocno wyróżniałem. Mam wrażenie, że często byłem źle odbierany i nierozumiany przez rówieśników. Chciałem im jakoś powiedzieć, że świat jest fajniejszy, piękny, że nie wszędzie jest tak brzydko i szaro. Oni raczej tego nie przyjmowali, traktowali to jako atak na siebie. U niektórych budziło to agresję.
Kiedy zorientowałeś się, że istnieje „fajniejszy, piękny świat”?
Pamiętam, że jak wyjeżdżałem pierwszy raz z Polski, wszystko wydawało mi się ładne i efektowne, łącznie z naszym mieszkaniem. Myślałem, że mieszkam w najfajniejszym miejscu na świecie. Po powrocie przeżyłem szok. Wystarczyło, że zobaczyłem, jak wygląda nasza klatka schodowa, jakie mamy ohydne meble i jak jest ubrany mój najlepszy kolega. Niesamowicie mocne uderzenie w psychikę dziecka. Bo tak naprawdę miałem bardzo lekkie życie. Dzięki rodzicom.
Kiedyś na pytanie, z kim chciałbyś się zamienić na jeden dzień życia, odpowiedziałeś, że z Jeffreyem „Dude” Lebowskim. Podtrzymujesz?
Tak. Z kimś, kto zlewa wszystko w naturalny sposób i nie musi dorabiać do tego żadnej ideologii. Idziesz przez życie wolnym krokiem i do tego w plastikowych sandałach. To jest piękne. Zresztą uwielbiam Coenów.
I powtarzasz, że chciałbyś zestarzeć się jako kompozytor muzyki filmowej…
Uwielbiam kino, prawda. I chciałbym się tak zestarzeć. Możecie w tym wywiadzie zamieścić ogłoszenie: Andrzej Smolik z chęcią napisze muzykę do filmu… (śmiech). Kino mnie inspiruje. Świetnie się pisze muzykę do obrazu.
Pięć lat temu dostałeś nominację w kategorii „najbardziej stylowa gwiazda pop”.
Od kogo?
Od Elle.
Jak ktoś daje nominację, to trzeba to uszanować, mimo, że nie czuję się gwiazdą pop. Ale skoro wyróżniają, to trzeba się cieszyć. Zobaczcie, co się stało z Fryderykami. Na początku była to prestiżowa nagroda. Ale wytworzyła się moda na nieodbieranie. Z czasem ranga nagrody coraz bardziej podupadała. A dzisiaj już Fryderyków nie ma. I komu się to przysłużyło? Wszędzie za granicą ludzie otrzymują nagrody. Nawet jeśli są one okraszone niefajnym blichtrem, odbiera się je, bo wszyscy mają świadomość, że takie wydarzenia też nakręcają ten biznes. Dlatego nie będę udawał kontestatora i mam zamiar odbierać i nominacje, i nagrody. Jest mi miło, że ktoś mnie zauważa.
A kobiety? Też cię zauważają?
Nie wiem. Ale być może, gdyby nie moja popularność, to nie byłoby żadnego zainteresowania (śmiech).
Masz groupies?
Chyba nie. Wydaje mi się, że raczej trafiam do dojrzałych, dorosłych ludzi. Na pewno powyżej 20 lat, a nawet raczej w okolicach 30. i więcej. To ludzie dalecy od histerii w stylu groupies.
Ale muzyka Wilków niekoniecznie trafia do wyrobionych, dojrzałych słuchaczy.
Wilki rzeczywiście mają dziewczęcy fanklub. To zadziwiające, że one znajdują czas i ochotę, żeby jeździć za zespołem na wszystkie koncerty. Pamiętam, że były czasy, kiedy konieczne stało się wynajęcie ochroniarza. Fani potrafili oblepić autobus, którym jechaliśmy i walić w niego pięściami.
Kogo chciałbyś „rozebrać” na naszej rozkładówce?
Co?! Nikogo! Lubię w kobietach naturalność. Mam wrażenie, że kobiety, które ostatnio widzę w gazetach są sztuczne i plastikowe jak sandały „Dude’a” (śmiech). Zupełnie na mnie nie działają. Winne temu są: photoshop i pogoń za pseudoideałem. Mam postulat: wróćmy do zdjęć super prawdziwych kobiet. Na pewno będą sto razy bardziej erotyczne niż te komputerowo poprawiane. Dzisiaj już nie wiadomo, kto jest kim. Kiedy masz świadomość, że dziewczynom do zdjęć podkleja się plastrami piersi, że w photoshopie wycina szczuplejsze talie, to nie można się tymi zdjęciami zachwycać. To wszystko zajeżdża filmem rysunkowym. Trudno mi zakochać się w animowanej bohaterce, co prawda Japończycy tak potrafią, ale ja ich nie rozumiem.
„Zdarzało mi się robić rzeczy, które przekraczały granice dobrego smaku”. Zamieniamy się w słuch…
Było kilka koncertów, które zagrałem w nieodpowiednich miejscach. Dziś wiem, że nie powinienem był tego robić. Nie mówię, że to obraża moje ego, kiedy ludzie jedzą kanapki, gdy ja gram. Chodzi raczej o to, że nigdy nie powinienem się na to zgodzić. Przez szacunek dla siebie i swoich przyjaciół, z którymi grałem. Mimo hajsu, który za to dostawaliśmy, ciągle czuję niesmak. Pamiętam, jak na płycie Torwaru stały stoły zasłane białymi obrusami, siedziała przy nich tak zwana śmietanka i się obżerała a na trybuny wpuścili widownię – igrzyska po prostu. Żenada.