Press enter to see results or esc to cancel.

Bartłomiej Topa

PLAYBOY nr 11, 2014 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke

fot. Marcin Klaban


Dlaczego niedźwiedzie polarne nie polują na pingwiny?

A nie polują? Może żyją w symbiozie? Podchwytliwe pytanie.

Chcieliśmy sprawdzić, co pozostało z twojego weterynaryjnego wykształcenia.

Jak widać – niewiele. O co chodzi z tymi niedźwiedziami?

Niedźwiedzie polarne i pingwiny widują się co najwyżej w zoo. Pierwsze żyją tylko w Arktyce, drugie tam nigdy nie zaglądają.

Moją niewiedzę usprawiedliwia chyba fakt, że nigdy nie współpracowałem ani z jednymi, ani z drugimi (śmiech). Naukę w technikum weterynaryjnym wspominam doskonale. Świetne czasy, świetni ludzie. Kilku kumpli do dzisiaj ma własne kliniki. Obserwowanie zwierząt jest fascynujące. Widać jak ich genotyp dyktuje im rodzaje współpracy, poczucie wolności, potrzebę gonitwy. Nie ma w tym nic sztucznego, wymyślonego. Wielu rzeczy powinniśmy się uczyć od zwierząt. Straciliśmy je gdzieś po drodze, w pogoni cywilizacyjnej. Do technikum poszedłem z przekory, bo wszyscy szli do liceum. A mnie zawsze ciągnęło pod prąd. Chciałem doświadczać, próbować, eksperymentować. Dzisiaj to sobie uświadamiam, ale wtedy była to tylko intuicja. W tamtych czasach w całej Polsce były tylko cztery szkoły weterynaryjne. Dawało to poczucie inności, a nawet elitarności. Przede wszystkim jednak było to spotkanie z fizjologią, anatomią, z mięsem i ciałem jako takim.

Ale niestety nie kobiecym. W twojej klasie nie było żadnej dziewczyny.

W szkole jakieś były, ale w większości w klasach rolniczych. Spotykaliśmy się na zajęciach z tańca ludowego. Mieliśmy bardzo kompetentną panią „kaowcową”, która organizowała życie wspólnotowe. Prowadziła między innymi szkolny zespół pieśni i tańca. Tańce w parach, jakieś uśmiechy, relacje, zbliżenia, dotykanie, poznawanie kobiecych faktur…

Masz zdjęcia, jak wywijasz hołubce?

Jedno mam, ale nie wiem gdzie. I tak jest lepiej. Teraz każdy ma miliard tysięcy zdjęć w komputerze, których nigdy nie ogląda. Kiedyś mieliśmy po cztery zdjęcia z dzieciństwa i to w zupełności wystarczało. Dzisiaj cywilizacja tak zapieprza, że za dwadzieścia lat nie poznamy tego, co działo się w 2014 roku. Niedługo zaczną się czasy łykania czterech zielonych tabletek, które dadzą nam pokarm na sześć godzin. Będziemy odżywieni, nawodnieni, namineralizowani i szczęśliwi. A do tego będzie się nam chciało bzykać.

Wróćmy jeszcze na chwilę do czasów prehistorycznych… Należałeś do jakiejś subkultury?

Jak słyszę takie pytanie, to zawsze czuję w sobie niedobór. Jedni byli punkowcami, inni metalami, a ja nawet nie potrafię wymienić, czego wtedy słuchałem. Pamiętam tylko, że starsza siostra puszczała mi Anawę Grechuty i Kaczmarskiego. Nosiłem oporniki na spłowiałych swetrach, które się ciągnęły do kolan – kompletna masakra. Poza tym służyłem do mszy.

Czyli byłeś normalsem.

Właśnie tego słowa mi brakowało (śmiech). Nie dmuchałem żab, nie rzucałem kotami o ścianę, nie stawiałem sobie irokeza. Byłem klasycznym normalsem, ale… grałem w zespole. Z Wojtkiem Wachem, z którym chodziłem do szkoły. On grał na gitarze i był podobny do Lennona. Rudy facet z fantastycznym krzywym nosem. Jego brat był elektronikiem i zbudował nam piec, a nawet przerobił gitarę akustyczną, ze Składnicy Harcerskiej, na elektryczną. Przymocował przetwornik, dołożył kabel, podłączył do pieca-samoróbki i mieliśmy nagłośnienie. Graliśmy oczywiście Beatlesów. Jest gdzieś filmik z naszych “wykonów” nagrany kamerą 8mm, trzeba by go odkopać. Prawdziwi Beatlesi z Nowego Targu (śmiech). Wojtek grał na solówce, a ja, wówczas ksywka „Stopa”, na akustycznej. On był Johnem, a ja Paulem McCartneyem. Wydaliśmy nawet płytę.

Niemożliwe.

Nie wiem, czy pamiętacie, ale na początku lat 80. popularne były kursy języka rosyjskiego na kasetach, pakowanych w charakterystyczne pudełka. Były tanie jak barszcz. Kupowaliśmy ich całe masy i zagrywaliśmy swoimi nagraniami. Mój kumpel z bloku, przywiózł z Węgier płyty Beatlesów. Kopiowaliśmy okładki i wklejaliśmy na pudełka od tych ruskich kaset. A potem sprzedawaliśmy swoje nagrania pomieszane z oryginalnymi utworami Beatlesów z tymi okładkami na sławetnym targu w Nowym Targu. Oczywiście do czasu. Milicja nam wszystko zarekwirowała. Przyszli nawet do mojego ojca i tłumaczyli, że syn podwójnie “zgrzeszył”. Po pierwsze to prywatna inicjatywa, a po drugie – działalność kontrkulturowa. O prawach autorskich nikt się nie zająknął (śmiech).

Topa podwójnie niebezpieczny.

Nawet potrójnie, bo parę lat później, z kumplem, rozkręciłem biznes w mojej szkole weterynaryjnej. Tym razem handlowaliśmy pieczywem. Rano kupowaliśmy bułki od piekarza, potem zasuwaliśmy pięć kilometrów pod górę – na ul. Kokoszków i w szkole sprzedawaliśmy je z kilkugroszowym zyskiem. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem słynną slim wieżę Tonsila. Moja cierpliwość była wystawiona na próbę, wtedy na taki sprzęt czekało się nawet trzy miesiące! Tak czy inaczej biznes szedł znakomicie. Mieliśmy nawet zamówienia od nauczycielek. Doszło do tego, że sam piekarz podwoził nas Żukiem pod szkołę. Oczywiście szybciutko się to skończyło. Wiadomo – działalność antyustrojowa.

Czy za taką była też uważana produkcja obrączek z igieł weterynaryjnych?

Gdybym robił to na skalę przemysłową, trafiłbym do ciupy. Na bank (śmiech). Ja jednak wykonałem takie obrączki tylko raz. To był odruch serca. Najpierw dobrałem odpowiednią igłę. Zwierzęcą, dożylną, dość grubą. Potem zwinąłem ją na pręcie, połączyłem oba końce i gotowe. Sytuacja zmuszała mnie do rozwiązań alternatywnych. Obrączki były dla mojej pierwszej żony. Innym razem, na urodziny, wręczyłem jej donicę z ziemią. Musiała tylko podlewać i czekać. Niemal filozoficzne doświadczenie. Ani ona, ani ja nie wiedzieliśmy, co z tego wyrośnie. Bo kiedy kupujesz cebulkę, to przecież nie wiesz, czym tak naprawdę zakiełkuje. Ale udało się. Z ziemi wyrosły piękne tulipany i żonkile.

Pamiętasz swoje pierwsze auto?

Jakbym mógł zapomnieć! Brązowy Garbus, którego podrasowałem u słynnego pana Jacka Chojnackiego. Zasuwał 140 km/h. Aż strach.

Miał wygodną tylną kanapę?

Pytacie mnie, czy bzykałem się w Garbusie? (Śmiech). Są inne samochody, znacznie bardziej przestronne i komfortowe, w których eksplozja radości może mieć miejsce. I miała. Ale w Garbusie akurat nie. Potem miałem dwa Saaby – krokodyle. Najwspanialsze samochody świata. Zresztą teraz mam totalną obsesję na punkcie 900-ki Turbo 16S z początku lat 90-tych. Marzenie…

Podobno twój tata pracował w amerykańskiej fabryce Saaba.

Nie w fabryce, ale w takim saabowskim warsztacie, w serwisie. Miłość do marki przeszła z ojca na syna. Będzie mu na pewno bardzo miło, kiedy podjadę pod okna jego domu wyremontowaną 900-ką. I pewnie mój syn kiedyś ją odziedziczy. Na razie ma dwanaście lat i jest właścicielem starego czerwonego Fiata 126p, który czeka sobie spokojnie na tuning – oczywiście u Chojnackiego. Antek powiedział mi, że chce mieć w nim tylko wyścigową klatkę i siedzenia kubełkowe – cała reszta do wyrzucenia. Da się zrobić (śmiech).

Czy jak każdy młody nowotarżanin byłeś hokeistą?

Oczywiście. Zawsze w ataku. W Nowym Targu każdy chłopak rodził się z kijem hokejowym słynnej marki Smoleń. Pan Smoleń produkował je w swojej małej manufakturze w Męcinie. Oblepiał siatką i zalewał żywicą. Takimi kijami grała cała reprezentacja. Wiecie, co było największym marzeniem dla dzieciaka z Nowego Targu? Dostać kij Smolenia z autografem Walentego Ziętary, który grał z „dwunastką”. Kurwa, przecież my dziewięć razy z rzędu zdobywaliśmy mistrzostwo Polski! Byłem zagorzałym kibicem. Chodziłem na mecze Podhala z ojcem i bratem. Genialne czasy. Na podwórku nie graliśmy z chłopakami w piłkę, tylko w hokeja. A potem każdy próbował swoich sił na lodzie. Mówię wam – byłem świetny. Ojciec jednak zadecydował za mnie: „Niestety synu, nie zostaniesz hokeistą. Musisz się uczyć…”. Nie było przebacz.

Podobno uprawiałeś też lekkoatletykę.

Wieloboje… przez chwilę. Nawet wystąpiłem na jakiejś spartakiadzie. Wystartowaliśmy z moim kumplem. Ale jak zobaczyliśmy naszych rówieśników, nabuzowanych sterydami, to się nam odechciało. Trenować jednak zawsze lubiłem. Skakałem o tyczce, w dal, wzwyż, pchałem kulą, biegałem 400 i 1500 metrów, przez płotki, a do tego jeszcze oszczep… Naszymi idolami byli wtedy Sebastian Chmara i Daley Thompson – Brytyjczyk, dwukrotny mistrz olimpijski w dziesięcioboju. Sebastiana poznałem dwa lata temu. Dziś jest już triathlonistą. Wspaniały wzór do naśladowania.

Kiedy poczułeś, że bieganie to jest to?

Jak zacząłem rzygać białkiem w trakcie biegu na tysiąc pięćset metrów w szkole podstawowej. Pierwszy raz w życiu poczułem gęstniejące i gotujące się we mnie białko. Bieganie ma funkcje znacznie szersze, niż tylko pracująca pompka, dostarczanie tlenu komórkom i uruchomienie krwiobiegu. Podnosi świadomość, pobudza procesy myślowe. Dzięki temu, że serce bije szybciej, inaczej myślimy i zadajemy inne pytania. Dlatego biegam. Triathlon to jeszcze inna para kaloszy. Triathlon rzeźbi psychę.

Marcin Prokop w rozmowie z nami stwierdził: „Myślę, że większość ludzi, która uprawia jakiś ekstremalny sport, taki który wymaga nieludzkiego wysiłku, przykleja sobie w ten sposób plaster na duszę. Zgodnie z zasadą: jak cię boli palec, walnij się w głowę.”

Przez całe życie wszyscy szukamy Graala. A to popycha nas w stronę różnych ekstremów. Zgadzam się z Prokopem.

Dramatyczne przeżycia z przeszłości upominają się o swoje prawa?

Chodzi wam o śmierć mojego dziecka? Być może. Nigdy nie myślałem o tym w taki sposób. Ciało jest przecież hologramem. Strukturą biologiczną, która jest stety lub niestety zaprogramowana. Nasze rdzenie kręgowe są kumulacjami doświadczeń przodków. Nawet kiedy przestają bić nasze serca i odchodzimy, jesteśmy tylko maleńką cząstką większej całości. Cholernie ciężko jest rozłupać jej skorupę, żeby dojść do sedna, do prawdy. Pewnie zajmie to wiele lat, ale w końcu dowiemy się, że dusza ludzka nie jest odłączona od umysłu. Wszystko jest hologramem.

Twoje szczere wypowiedzi w mediach o zmarłym synku były mocne.

Uznałem, że to ważne rzeczy. Nie tylko dla mnie. Inni mogą mieć podobne doświadczenia. Różni nas to, że ja – jako osoba publiczna – jestem może bardziej “słyszalny”. To przywilej, ale i obowiązek. Podobnie było w przypadku akcji, organizowanej wspólnie z fundacją Synapsis (Bartłomiej Topa publicznie wcielił się w rolę osoby dotkniętej autyzmem – przyp. red.). Staram się po prostu wspierać ludzi, którzy nie mają takiej tuby jak osoby publiczne. Korzystam więc z tego, że pół Polski zna mnie jako Zenka ze Złotopolskich. Ale ludziom i tak od czasu do czasu mylą się rzeczywistości. Kiedyś podszedł do mnie facet i stwierdził, patrząc mi prosto w oczy: „To niemożliwe, że gra pan Zenka. Myślałem, że jest pan po prostu debilem…”.

Ręce opadają.

Bez przesady. Panowie, zadajecie jakieś dziwne pytania. Gadamy już godzinę. Nie wiem, czy pociągnę dalej. Chyba, że zaczniemy wreszcie rozmowę, jak na PLAYBOYA przystało. Macie coś o laskach? Przecież seks jest, w szerokim tego słowa znaczeniu, wszystkim.

Wiesz, co cię łączy z Szymonem Majewskim?

Laski? Seks? (Śmiech).

Fetysz kobiecych stóp. Jakie aktorskie stopy chciałbyś zobaczyć na naszej rozkładówce?

Znam odpowiedź, ale zanim podam imię i nazwisko, muszę się upewnić, czy w ogóle mogę to zrobić. Zadzwonię do właścicielki i dam wam znać. A może nawet namówię, żeby jej stopy były ilustracją do naszej rozmowy. Stopy to mój prywatny kult. Ksywka z lat młodzieńczych zobowiązuje! Wszystkie są piękne, nawet te koślawe. Każda stopa chodzi po ziemi, a co za tym idzie (!), męczy się, ma problemy, jest znoszona, zmęczona… ale i radosna, frywolna. Dwadzieścia lat temu nauczył mnie masażu stóp pewien Japończyk, w prezencie po warsztatach otrzymałem specjalny kijek, właśnie do masażu. Wiecie, ile receptorów siedzi w waszych stopach? Zaczynając od nerek, a kończąc na zębach. Kiedy masuję stopy mojej partnerki, to jakbym był… wewnątrz (śmiech).

Dostajesz zdjęcia stóp od swoich fanek?

Stóp nie, ale zdjęcia dostaję. Bywa, że w negliżu. Każdy zawód ma swoje plusy. Ale też minusy. Wiecie, co mnie ostatnio przeraża? Że tak dużo dziewczyn, w tym aktorek, lubi się dziś pompować. Kobiety, które wstrzykują plastik pod skórę, nie tylko boją się upływającej młodości. W ich życiu nie ma po prostu prawdziwych facetów. Takich, co to złapią za rękę i patrząc prosto w oczy wymruczą: „Jesteś kochana i cudowna. Uwielbiam cię taką, jaka jesteś”. Na bank nie poszłaby wtedy pompa.

Niektórzy faceci sponsorują pompki.

Frajerzy i alfonsi. Ale z drugiej strony… Jeżeli komuś jest z tym dobrze, to niech się pompuje. Dzięki temu jest kolorowiej, a my mamy o czym dyskutować.

Na forach internetowych również toczą się dyskusje. Na przykład na temat twoich ewentualnych poprawek. Są tacy, którzy dziwią się, że nie wyciąłeś sobie jeszcze pypcia przy nosie.

Muszę to poważnie przemyśleć. W końcu uprawiam zawód zarezerwowany tylko dla osobników ładnych. A do tego zdolnych i niepowtarzalnych. Forumowicze mają rację – mój pypeć to amatorka. Niedługo zrobię sobie pompkę. Być może nie nadaję się na prawdziwego aktora.

Pamiętasz swój egzamin do szkoły teatralnej?

Recytowałem prozę Rilkego o dłoni, która szuka ołówka w dywanie o wysokim włosiu. Tak się przestraszyłem tego tekstu, że zacząłem płakać. Potem dostałem zadanie aktorskie: „Stoisz na pustyni cały namydlony. Jak się wypłuczesz?”. Podbiegłem do kaloryfera i zacząłem do niego gadać. Komisja była trochę zdziwiona. Wytłumaczyłem, że rozmawiam ze słoniem i proszę go, żeby mnie oblał wodą. Jeden z profesorów wybuchnął śmiechem i stwierdził, że mam zastanawiająco wybujałą wyobraźnię. Jedynym problemem dla komisji był mój góralski zaśpiew. Podobno jestem wrażliwy (śmiech).

Czujesz się góralem?

Jestem stamtąd, ale nie czuję potrzeby, by definiować siebie w taki sposób. Środowisko, w którym się rodzimy, społeczność, w której się rozwijamy, rodzina – to wszystko określa tożsamość. Niekoniecznie miejsce urodzenia. Możemy się nazywać góralami albo polskimi katolikami hetero… Dla mnie to nie jest temat. Wiem, że na Podhalu żyją cudowni, serdeczni ludzie. Ale to, co się tam teraz dzieje, woła o pomstę do nieba. Im bliżej Tatr, tym gorzej. W pogoni za źle pojmowaną wolnością, zatraca się wartości wspólnotowe. Liczy się tylko to, co moje. Widać to, niestety, na każdym kroku.

Krupówki toną w bezguściu. Przypominają Warszawę z początku lat 90. Dlaczego górale stracili gust?

Może to wpływ krakowian, którzy masowo zaczęli odkrywać Tatry? Nie wiem. Nazywam to pokoleniem ludzi Tesco. Zakopane kiedyś było mekką relaksu i odpoczynku. Miejscem, w którym wysoka kultura twórczo łączyła się ze wspaniałą góralską naturalnością. Zakopane było czymś wyjątkowym. Dzisiaj jest koszmarem.

Powiedziałeś kiedyś, że w Polsce aktorzy zwykle tyją do ról, a na Zachodzie jest odwrotnie. Z czego to wynika?

Z lenistwa i braku wyobraźni. Tyje się zdecydowanie łatwiej i szybciej. Dyscyplina związana z dotarciem do organicznego, optymalnego wyglądu, zapisanego w genach, jest niezwykle trudna i pracochłonna. Poza tym zostaje kwestia, kto kogo ma grać i w jakim filmie. Wyobrażacie sobie Artura Barcisia – doskonałego aktora – w filmie 300? W Polsce mamy bardzo krótki okres preprodukcji. Nikt nie jest w stanie nabrać mięśni albo schudnąć dwa tygodnie przed zdjęciami. Bardzo często mamy tylko tyle na przygotowanie się do roli.

Dotarłeś już do swojego optymalnego wyglądu, zapisanego w genotypie?

Jeszcze nie. Została mi wątroba do przeczyszczenia. Łatwo nie będzie, bo wóda jest fajna i potrzebna. Lubię i piję. W dobrych proporcjach. Ale potem zawsze czeka na mnie wywar z ostropestu plamistego. Bardzo mnie kręci to ziółko. Zwykły oset, a ma niesamowite właściwości.

Skąd to wiesz?

Od dobrych, otwartych, inspirujących ludzi! Za kilka miesięcy zaproszę was do naszej knajpy na Mokotowie – Terafood! Z dobrym, organicznym, ekologicznym, terapeutycznym jedzeniem. Jest nas czterech. Szef Irek – serce i mózg naszych działań z piętnastoletnim doświadczeniem w terapeutycznej kuchni raw w Nowym Jorku. Maciek – biochemik i Piotrek – były architekt z Krakowa. Będziemy serwowali fantastyczne rzeczy. Od kilku tygodni jesteśmy już obecni na BioBazarze w Warszawie, otworzyliśmy “mleczarnię orzechową” bez laktozy i skrobi, w planach desery terapeutyczne, TeraKersy bez glutenu, TeraLody bez cukru i inne wysokowibracyjne smakołyki.

Jesteś mocno wkręcony.

Totalnie. Od dobrych kilku miesięcy. Brałem udział w programie „Zdrowie powraca do zdrowia” i przez sześć tygodni żywiłem się tylko surowym żarciem. Bez żadnego gotowania, pieczenia… Panowie, to zmienia wszystko. Warto taki okresowy detoks zaliczyć. Oczywiście nasz klimat jest trudny na taką dietę, ale to, co mi proponowali, było po prostu fantastyczne – kolorowe, smaczne, dotykające wielu zmysłów. Dobre energetyczne jedzenie ma sens! Nie wiem, czy wiecie, ale jeżeli przesadza się z cukrem, to kompletnie zmienia się nasze samopoczucie, zmienia się, kurwa, wszystko. Nawet świadomość.

Będziesz kelnerował w swojej knajpie?

Ba… Będę korzystał z własnego doświadczenia. Po studiach, razem z paroma znajomymi, pracowałem jako kelner w restauracji Magdy Gessler U Fukiera. To przedziwna osoba, która była nami zachwycona (śmiech). Potem pracowałem w Cafe Brama. Lubiłem tę robotę. Może dlatego, że lubię rozmawiać z ludźmi. Uważam, że uważne kelnerowanie, serwowanie dobrego jedzenia przynosi frajdę i satysfakcję.

A reżyseria?

Na razie o niej nie myślę. Ale nie mogę obiecać, że nigdy niczego nie wyreżyseruję.

W Polskim gównie jako reżyser show Polwsadu dajesz radę.

Czyli debiut reżyserski mam już za sobą. I to udany! (Śmiech). Ależ tam była jazda! Zresztą, czy z Tymonem cokolwiek może być normalne? Fantastyczny gość. Mocno nieobliczalny.

Na planie Watahy też była jazda?

Jak najbardziej. Parę miesięcy tarzaliśmy się w bieszczadzkim błocie. Ten serial to odważna produkcja. W polskich warunkach wyniesienie się ze studia filmowego w plener, jest czymś szokującym. A nam się udało. Bieszczady są dzikie i nieokrzesane – idealne do filmu o sensacyjnej tematyce. Obiecuję, że nudy nie będzie. Dzieje się. Wszystko wydaje się dobrze poukładane.

Czy Wataha ma szansę stać się konkurencją dla amerykańskich seriali HBO?

Konkurencją pewnie nie. Głównie ze względu na środki. Odwaliliśmy jednak kawał dobrej roboty i na pewno to widać. Już wiemy, że serial będzie emitowany w 17 krajach Europy.

Ciebie widać ostatnio wszędzie. Dużo pracujesz.

Trochę mnie to martwi, choć raczej powinno cieszyć. Niedawno w kinach był Kebab i Horoskop Grzegorza Jaroszuka. W przyszłym roku wchodzi Karbala Krzyśka Łukaszewicza. Gram tam kapitana Kalickiego, dowodzę grupą polskich żołnierzy, którzy bronią City Hall w Karbali. Zostało nam jeszcze parę dni zdjęciowych w Jordanii. Poza tym będzie mnie można zobaczyć w Obcym niebie Darka Gajewskiego ze wspaniałą Agnieszką Grochowską. Zdjęcia kręciliśmy w Polsce i Szwecji. Trzeci film to Król życia Jurka Zielińskiego, w którym gram z Robertem Więckiewiczem i Magdą Popławską. Dużo tego. Ale mogę zdradzić wam pewną ciekawostkę… Otóż nie gram w Wołyniu Smarzowskiego. W ten sposób przestałem być jego aktorem (śmiech). Kończymy? Może damy radę jakoś poważniej, co?

Powiedziałeś Antkowi, że jak umrzesz, to chcesz być skremowany i rozsypany. W Tatrach?

To nie ma znaczenia. Wszędzie. Tak jak mówiłem – wszystko jest hologramem. Nazwijcie naszą rozmowę „Normals w hologramie” albo „Hologram normalsa”. Po śmierci mogą mnie spalić i zakopać w worku w ziemi albo wrzucić do morza. Będzie bardziej eko. Nie dbam o to. Wiem tylko, że chciałbym dożyć 88. roku życia. Tak sobie to zaplanowałem.