Bartek Konopka
TEKST: Arkadiusz Bartosiak
—
Na początku musimy dokonać przykrego rozliczenia. Dlaczego nie zwróciłeś się do nas o patronat nad Królikiem po berlińsku?
Oczywiście był taki pomysł w naszym sztabie. Ale już podczas zdjęć w Berlinie okazało się, że dotknęliśmy delikatnego tematu. Wielokrotnie spotykaliśmy się z zaskakującymi reakcjami niemieckich rozmówców. Według schematu: „Tam zginęło tak wielu ludzi, a wy chcecie robić film o królikach…”. Często nawet nie było szans, żeby wyjaśnić nasze intencje. Niemcy nie mogli lub nie chcieli zrozumieć, że nie mamy zamiaru nikogo obśmiewać. Zdaliśmy sobie sprawę, że podeszliśmy do rzeczy ze zbytnią dezynwolturą – po polsku, po gombrowiczowsku. Dla nich było to trudne do zaakceptowania.
Z czasem nastawienie jednak się zmieniło…
Po pierwszych pokazach na festiwalach od razu pojawiły się w Niemczech głosy, że to film o nich i o nas. O złagrowanym, zniewolonym przez komunizm społeczeństwie, którego samoświadomość była zredukowana do poziomu stada królików, którym rządzą prawa biologii, a podstawową potrzebą jest pragnienie przetrwania. Szczególnie ludzie starsi, którzy żyli w tamtym systemie zgadzali się z taką interpretacją. Patronat PLAYBOYA w tym przypadku by po prostu nie pasował.
W Lęku wysokości na ułamek sekundy pojawia się jednak PLAYBOY. Przegląda go w szpitalu psychiatrycznym chory ojciec. To przypadek?
Przeciwnie. To dla mnie ważny wątek. Scenariusz jest oparty na prawdziwej historii mojego ojca. A on autentycznie fascynował się PLAYBOYEM. Kupował wszystkie numery. Zdarzało się, że wasze pismo było dla niego jedynym oknem na świat. Kiedy ojciec znajdował się w fazie psychozy, a mimo tego udawało nam się złapać kontakt, mogliśmy rozmawiać właśnie o PLAYBOYU. To był nasz główny temat. Dla mnie to symboliczny znak odwrócenia ról, pierwszy sygnał dorosłości między nami. W chorobie, której ojciec się wstydził, jedynym rozweselaczem i wspólnym mianownikiem między nami okazał się PLAYBOY.
Tata kolekcjonował nasze numery?
Jak najbardziej. Zbierał również amerykańskie wydania, a także edycje limitowane. Pewnego razu wymyśliłem dla ojca wycieczkę do waszej redakcji. Napisałem list do naczelnego, Tomasza Raczka, wyjaśniając w czym rzecz. Dołączyłem też scenariusz filmu, wówczas etiudy studenckiej pt. Czubek. Ojciec bardzo przeżył wizytę u was. Tamtego dnia, mimo choroby, był niemal w pełni sił i bardzo zadowolony. Pamiętam, że w szpitalu w Dąbrowie Górniczej ojciec zawsze kładł PLAYBOYA na szafce przy łóżku, tak żeby wszyscy widzieli. Dodatkowo wieszał sobie „plej-matki” na ścianie…
Tak nazywał nasze playmates?
„Plej-matki”. Uważam, że to kapitalne. Czasem wymieniał plakaty z innymi pacjentami na fajki, albo pomarańcze. Wątek PLAYBOYA szerzej potraktowałem w etiudzie, o której wspominałem. W Lęku wysokości zostawiłem jedynie krótkie odniesienie. Kiedy zaczynałem pracę nad tym tematem zależało mi, żeby jak najbardziej dochować prawdy. Dlatego spisywałem historie dokładnie z życia. Ale z czasem odszedłem od tego i ze współscenarzystą Piotrkiem Borkowskim zaczęliśmy zmieniać tę opowieść, aby była bardziej zrozumiała dla szerszego grona. Dzięki temu – mam wrażenie – widzowie dostali większą szansę na utożsamienie się z losami bohaterów.
Masz wciąż lęk wysokości?
Tak. Po ojcu. Zresztą dlatego chodziliśmy w góry. Żeby zmierzyć się z naszymi lękami. Dla ojca zawsze była ważna walka z własnymi ograniczeniami. To jest coś czego mnie nauczył i co bardzo przydaje się w życiu. W górach odkryłem, że po paru dniach lęk wysokości mija. Jeśli mierzysz się z nim dzień po dniu, to w końcu wygrywasz. Podobnie jest z innymi przeszkodami.
Jeśli nie mierzysz się z lękiem każdego dnia, to on wraca?
Tak mi się wydaje. Nadal boję się wysokości. Ale nie tylko. Ogranicza mnie wiele lęków. Dlatego nie żyję, tak jakbym chciał. Nie robię też filmów, takich jakbym chciał.
Wszystkim wydaje się odwrotnie. Masz niespotykaną w tej branży wolność tworzenia.
Długo o nią walczyłem. Ciężko się dochodzi do takiego miejsca. Ale dla mnie to jeszcze mało. Wciąż chcę zrobić film w stu procentach mój. I pewnie mi się nie uda. Zazdroszczę Markowi Koterskiemu, Michelowi Gondry, Wesowi Andersonowi i choćby Herzogowi. Oni właśnie konsekwentnie opowiadają tylko swoją wizję świata. To oczywiście kwestia poziomu samoświadomości. Mają ze sobą lepszy kontakt…
Spokojnie. Wszyscy z tej listy są starsi od ciebie. Niektórzy nawet sporo.
(Śmiech). To nawet pocieszające, jednak nie na tyle, żeby zatrzeć świadomość nie do końca wykorzystanej szansy. W Lęku wysokości czuć niestety tę polską kulę u nogi. Zabrakło dystansu. Film półtoragodzinny powinien nieść w sobie jak najwięcej życia. A ono ma swoje ciemne i jasne strony. W Lęku… za mało jest słońca. Dzisiaj wiem, że kiedy opowiadasz nawet bardzo ciemną historię, to musisz poszukać też jasnych barw. Bo takie filmy są pełniejsze i dlatego bardziej zostają w widzach. Bardziej ich pobudzają. Wbrew pozorom okazują się bardziej egzystencjalne.
Kiedy byłeś w Hollywood przy okazji oskarowej gali, pojawiły się propozycje, żebyś został?
To się tak tylko wydaje. Nawet nie udało nam się spotkać z HBO, które tam jest głównym kanałem dokumentalnym. Nie ukrywam, że to było trochę rozczarowujące. Szkoda. Bo nie mam zamiaru ukrywać, że bardzo bym chciał spróbować w Stanach. Uwielbiam niezależne kino amerykańskie.
Czyli wciąż czekasz na telefon z Kalifornii?
Raczej wydeptuję sobie inną ścieżkę. Na tegorocznym festiwalu w Cannes dostaliśmy nagrodę za scenariusz do filmu Niemy (wespół z Przemysławem Nowakowskim, Nagroda ScripTeast im. Krzysztofa Kieślowskiego za najlepszy scenariusz z Europy Środkowej i Wschodniej – przyp. red.). Chcemy tę historię opowiedzieć po angielsku. Rzecz dzieje się we wczesnym średniowieczu, w niedopowiedzianym czasie i miejscu. Bohaterowie w rzeczywistości mówiliby po łacinie. A współczesną łaciną jest angielski.
O czym jest ten scenariusz?
Mówiąc w największym skrócie – samotnik ratuje starszego od siebie chrześcijańskiego misjonarza przed śmiercią. A potem razem wyruszają na Wschód nawracać pogan. Każdy ma jednak zupełnie inny pomysł na tę wyprawę. To między innymi historia o buncie młodego przeciw staremu. Jesteśmy właśnie na etapie castingu. Powstał też pomysł, aby kręcić w Irlandii. Tamtejsi koproducenci od razu zaproponowali Michaela Fassbendera. Z kolei w roli misjonarza widziałbym Petera Mullana. Przed sukcesem scenariusza w Cannes nawet nie marzyliśmy o takich nazwiskach.
Czyli Hollywood jednak coraz bliżej.
Pal licho Hollywood. Inna rzecz jest ważna. Czuję, że zrobienie filmu po angielsku będzie najlepszą formą ucieczki od polskiej kuli u nogi. Jestem zwolennikiem teorii, że kiedy pracujesz w innym kraju, mówisz i myślisz w innym języku, to też stajesz się innym człowiekiem. Jako ktoś anonimowy możesz opowiedzieć swoją historię od nowa, bez bagażu. Wierzę, że tak może się stać przy tym filmie. Że zainspirują mnie nowe rzeczy. Że zmieni się perspektywa patrzenia.
Rozumiem, że nie będzie problemów z zebraniem funduszy na produkcję.
Nigdy nie wiadomo. Ale przynajmniej nikt nam nie odmawia spotkania. Hasło: „Nominacja do Oskara” naprawdę otwiera wiele drzwi.
Ciekawe jakie drzwi otworzyło ci Morderstwo w kamieniołomie?
(Śmiech). To mój pierwszy film, jeszcze na VHS-ie. Zupełnie amatorskie próby. 30 min., o 20 za dużo. Organizatorzy łódzkiego festiwalu „Kamera Akcja”, którzy specjalizują się w pokazywaniu wstydliwych reżyserskich początków, długo namawiali mnie na wyświetlenie tego filmu, ale byłem twardy. Nie pokazuję tego „dzieła” publicznie.
O czym jest?
O dwóch laskach, które przyjeżdżają nad wodę do starego kamieniołomu i tam spotykają młodego mężczyznę, który mieszka w chatce na skraju. On jest dziwny, ni to stróż, ni to pustelnik. Dziewczyny go podglądają i uznają, że jest psychopatą, który im zagraża. W rezultacie go zabijają. A potem oglądając jego rzeczy pozostawione w chacie, dochodzą do wniosku, że wcale psychopatą nie był… (śmiech). Kręciliśmy w grupie znajomych. Chyba jakoś tuż po maturze. Jedną z zabójczyń grała moja dziewczyna, dzisiaj żona.
Można już w tej etiudzie rozpoznać twój styl?
Bez przesady. Ale pewne charakterystyczne elementy się pojawiły. Głównie chodzi o wyobcowanie jednostki. Ucieczkę od cywilizacji. Dalekie echa Morderstwa w kamieniołomie można pewnie odnaleźć w scenariuszu Niemego.
Przed paroma tygodniami do kin wszedł dokument Sztuka znikania, który wyreżyserowałeś razem z Piotrem Rosołowskim.
To Piotrek znalazł temat. Przypomniał sobie, że kiedyś czytał o Amonie Frémon – haitańskim kapłanie wudu, który w 1980 r. przyleciał do Polski na zaproszenie Teatru Źródeł. Grotowski poszukiwał wówczas wspólnego rdzenia pierwotnych wierzeń i obrzędów. W wudu najbardziej interesowało go loa, czyli duch, który bierze we władanie ciało człowieka. Tancerz wprowadzony w trans przez kapłana – nazywanego na Haiti hunganem – zaczyna wykonywać nie swoje gesty, a nawet mówi obcymi językami. Podobnie jest na scenie – w aktorze musi ożyć inna postać. Amon Frémon był bardzo silnym hunganem. A prawdopodobnie bardziej niż teatr zafascynowała go w Polsce „Solidarność”, która jawiła mu się jako przebudzenie zbiorowego sacrum. Szukając przyczyn zniewolenia Polaków i chcąc im pomóc, postanowił połączyć się z duchami. Wszedł w zaświaty, używając Mickiewicza jako przewodnika. Nie będę jednak teraz opowiadał treści filmu.
To opowiedz chociaż z jakimi duchami połączyłeś się na Haiti.
Najpierw zostaliśmy na poważnie zapytani, czy Amon zgadza się na kręcenie filmu o nim. Powiem szczerze, że nas zatkało. Okazało się, że musimy się skontaktować z duchem naszego bohatera, który nie żyje od 1997 r. To z kolei było nie lada wyzwaniem. Przywołanie ducha zwyczajnej osoby, jest tam na porządku dziennym. Ale przywołanie duszy kapłana, szczególnie tak silnego jak Amon, to o wiele bardziej ryzykowna procedura.
Pewnie łatwiej skontaktować się z duchami polskich legionistów, którzy zdezerterowali z armii Napoleona i przyłączyli się do haitańskiej rewolucji.
Być może. Niestety nie sprawdziliśmy. Zabrakło czasu. Szkoda, bo to fascynująca historia. Do dziś w tamtejszej konstytucji jest zapis mówiący, że żaden biały nie może się osiedlić na Haiti, ani ożenić się z Haitanką… poza Polakami i Niemcami. To z wdzięczności wobec legionistów, którzy opowiedzieli się po stronie zbuntowanych niewolników. Haitańska rewolucja była możliwa dzięki wielkiej ceremonii wudu w miejscowości Bois Caiman, podczas której zeszła na ziemię bogini Erzulie Dantor – wzorowana na Matce Boskiej Częstochowskiej – i pobłogosławiła obecnych do walki. To było tak silne duchowe natchnienie, że niewolnicy chwycili za maczety i zaczęli zabijać Francuzów. Amon mógł więc wiedzieć, jaki powinien być schemat udanej rewolucji. Wielkie wystąpienie ludowe nie może się odbyć bez zbiorowego sacrum. Być może chciał tę prawdę przekazać Polakom. Dotarło to do nas dopiero po jakimś czasie. Wtedy wszystko zaczęło się układać w spójną całość. Haiti – Polska. Wudu – katolicyzm. Erzulie – Matka Boska…
Obrzędy wudu – pielgrzymki papieża do Polski?
Dokładnie tak. W moim domu żyło się wizytami Jana Pawła II. Ojciec miał wszystkie encykliki. Jak przyjeżdżał papież, to tata z kumplem brali wolne w pracy, pakowali plecaki, namiot pod pachę i jeździli od miasta do miasta, żeby nie przegapić żadnego kazania. A potem miesiącami opowiadali o swoich wrażeniach. A ja tymi historiami nasiąkałem. Dopiero na Haiti zrozumiałem, że praca nad Sztuką znikania to dla mnie kolejny powrót do dzieciństwa. Tym razem sięgnąłem do innych wspomnień niż w Lęku….
Można powiedzieć, że jesteś hunganem?
Chyba można. Każdy reżyser powinien nim być.
A czy jesteś hunganem najsilniejszym we wsi, jak Amon w swojej?
(Śmiech). Na poklasku całej wsi mi nie zależy. Wystarczy, że jestem czarodziejem na swoim podwórku. Kiedy bawię się z córkami, udając czarownika, w którego wstąpił demon, one autentycznie się boją. To mi w zupełności wystarcza. A wracając do Amona. On miał charyzmę totalną. Ja taki nie jestem. Jeszcze wiele muszę zrozumieć. Wiele się dowiedzieć.
A wiesz już jaka jest właściwa recepta na Oskara, nie „tylko” na nominację?
Wydaje mi się, że tak. Jeśli chcesz osiągnąć sukces w tej branży musisz być inny. Osobny. Bardzo różnić się od setek tysięcy innych twórców. Musisz zdefiniować swój świat, uwrażliwić się na ludzi i ich przeżycia, być pewnym swojej wizji, a potem konsekwentne o niej opowiadać, nie oglądając się na innych.