Cezary „CeZik” Nowak
PRZEKRÓJ nr 27, 2013 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Tomasz Jodłowski
—
Czy Bóg Internetu kupuje gazety?
Ostatnio kupiłem… „Przekrój”. Zaskoczeni?
„Przekrojem” nie. Raczej tym, że nie zareagowałeś na „Boga”.
Bo nie dajecie mi dokończyć. Za chwilę miałem zaprzeczyć, żeby wyjść na skromnego. A gazety kupuję regularnie. Nie jestem przywiązany do konkretnych tytułów, sugeruję się raczej tematami z okładek. W ogóle lubię kontakt z papierem. Z przyzwyczajenia. Przecież jak byłem mały, to nie było Internetu. Dopiero w liceum pojawiły się pierwsze modemy. Hasło „ppp” pamiętam do dziś. Wszyscy mieli takie samo (śmiech).
Jakie to uczucie: być Bogiem?
Nie wiem. Uspokójcie się. Jeszcze nikt nie pojechał mnie z tak grubej rury. Jestem pewien, że w Internecie są bogowie o większych mocach. Biorąc pod uwagę liczbę fanów, wyświetleń i subskrypcji, jestem co najwyżej malutkim apostołem. Ale jeśli ktoś chce mnie nazywać Bogiem, nie będę się kłócił. Lepiej nie wszczynać wojen religijnych. Zwykle źle się to kończy. Na przykład zdobyciem i złupieniem Konstantynopola.
Skoro o zdobyczach mowa… Podoba nam się twoja maksyma: „Dziewczyny nie wychodzą ode mnie smutne”.
Bardzo was proszę, żebyście nie wycinali zdań z kontekstów. Chodziło mi o to, że dziewczyny nie wychodzą ode mnie smutne z koncertów. Przynajmniej taką mam nadzieję. Te, które przychodzą do mnie po występach, żeby się podzielić, wyglądają na bardzo zadowolone.
Podzielić?
(Śmiech). Podzielić wrażeniami. Co prawda czasem się zdarza, że wyskakują z piersią do przodu. Ale tylko do podpisu, czyli bez sutka. A ja nie mam śmiałości, żeby sięgać głębiej. Wszystko odbywa się grzecznie. Zresztą dziewczyny w dzisiejszych czasach są bardzo pruderyjne.
Czym internetowe groupies różnią się od tych analogowych?
Nie mam porównania, bo jestem artystą postanalogowym. Gdybym miał jednak obstawiać, a często przyglądam się temu, co wyczynia Czesław Mozil, to myślę, że tradycyjne groupies są jednak mocno bezpruderyjne (śmiech). Ale tak na serio, to nie wiem, o czym teraz mówię. Mam zaszczepiony gen wierności. Wiem, że to kompletnie nierockandrollowe, a do tego się nie sprzedaje. Nic jednak nie poradzę. Tak już mam.
Á propos, ponoć ciągle dostajesz e-maile od fanów z apelem, żebyś się nigdy nie sprzedał. Co to właściwie znaczy?
Nie mam pojęcia. Przecież ja się już dawno sprzedałem. Wziąłem udział w kampanii Wilkinsona. To chyba sprzedaż na całego. Ale wciąż słychać głosy, że jestem meganiszowy. Może na tle hardcore’owych celebrytów rzeczywiście jestem wspaniały (śmiech). Wydaje mi się, że ludziom mylą się trochę pojęcia. I tak naprawdę chodzi o to, żebym nie przestawał być naturalny. Bo jak się „sprzedasz”, to w ich oczach przestaniesz być naturalny, czyli swojski.
A ty jesteś z ludu.
Tak. Jestem taki ludowy chłop. A Internet jest przecież medium ludowym. I stąd te obawy o zaprzedanie duszy diabłu. Dlatego, kiedy czasem flirtuję z komercją, lud bardzo krzywo na to patrzy. Ale są i tacy, którzy dowiadują się o mnie dopiero z telewizji. Choć, co ciekawe, po pokazaniu się u Kuby Wojewódzkiego i w „X-Factorze” przybyło mi z 15 tys. fanów na fejsie, a po coverze hiciora zespołu Weekend w dwa tygodnie około 80 tys. ludzi polubiło mój fanpage. To jasno pokazuje, że telewizja nie przekłada się na net. Przekłada się za to na rozpoznawalność i liczbę fanów na koncertach.
Rozpoznawalność? Przecież ty jesteś klasycznym everymanem.
Ludzie raczej cytują klasykę gatunku, mówiąc, że „z twarzy podobny zupełnie do nikogo”. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Ale do show-biznesu się nie nadaję. Chyba że internetowego. Co chwila dostaję e-maile w rodzaju „Panie CeZiku, robimy akcję internetową, niech pan dołączy”.
Panie CeZiku?
A jak! „Szanowny Panie CeZiku…” (śmiech). Pełna kultura. Kiedyś rozpoznał mnie nawet policjant. Wypisywał mandat i nagle zapytał: „PanCeZik?”. Jedno słowo. Jak mały „pancerzyk”.
Za co dostałeś mandat?
Spożywałem piwo pod frog-shopem, czyli w miejscu publicznym. Podszedł patrol i po zawodach. Jeden z policjantów zapytał: „Pan to chyba śpiewa od tyłu?”. „Zdarza się”. „To niech się pan teraz tutaj podpisze od tyłu”. Żartowniś. Machnąłem na bloczku i poszło. Zero taryfy ulgowej. Siedem dni na zapłacenie.
PanCeZik nawet z nazwiska jest everymanem.
Nazwisko Nowak to pikuś, gorzej z imieniem. Jak byłem mały, to większość psów w okolicy wabiła się „Czarek”. Spotkałem się z sugestiami, że moi rodzice są chyba nie do końca normalni. W podstawówce dzieciaki wołały za mną „Psiuńcia”! A w liceum, po dwóch tygodniach jakiegoś obozu, dziewczyny zapytały mnie: „Jak długo jeszcze nie powiesz, jak masz na imię?”. „Przecież powiedziałem”. „Oj, uspokój się, spotkałeś kogoś, kto się nazywa Czarek?”.
Przepytałeś rodziców na tę okoliczność?
No pewnie. Zapytałem, dlaczego muszę się czuć jak pies. „Mieliśmy plan A… B i… C. Najpierw był Alek, potem Bartek, a na końcu ty” (śmiech). Na „D” doszła jeszcze Danuta. A potem był rozwód, bo Henryk nie pasował do koncepcji alfabetycznej. Dziś mam siostrę przyrodnią o imieniu… Zosia. Ojciec chyba uznał, że w ten sposób zakończył swój plan. Postawił kropkę nad „i”. Nie chcę wypominać, ale co z Żytomirem, Żelisławem i Żanetą?
Jak masz na drugie?
Zenon. Powaga. A na trzecie dowaliłem sobie… Tytus.
Zawsze chciałeś być PanCeZikiem?
Chciałem być wielką gwiazdą rocka. Taką z prawdziwego zdarzenia. Jak Kurt Cobain, który był moim idolem. Ale miałem również myśli, żeby pójść w ślady ojca i zostać automatykiem. Tworzyć maszyny i zarabiać na chleb jak przyzwoity człowiek, a nie jak „jakiś muzyk z dupy” – jak mawia mój tata.
Tata zarabia jak człowiek?
No właśnie… Kryzys dotknął wszystkich. Automatyków też nie oszczędził. Komedianci trzymają się lepiej. Szczególnie tacy, którzy nic nie robią. Bo to oczywiste, że ja nie pracuję. O dziwo, nie tylko dla rodziców. Tak myślą również moi rówieśnicy. Fani mają mi za złe, że codziennie nie wrzucam na YouTube’a czegoś nowego. W końcu to żaden problem. Taką KlejNutę robi się przecież jakieś trzy godzinki, podrzuca podkład i gotowe – banał. Dla niektórych tytanem pracy w necie jest Niekryty Krytyk, a ja to jakaś tam leniwa popierdółka. Nic nie robię, głównie śpię, piję i czasami z łaski, raz na trzy miesiące, wypuszczam klip.
Zanim jednak stałeś się takim leniem, poszedłeś śladami ojca i skończyłeś politechnikę.
Sam bym się nie przyjął nawet na pierwszy rok.
Pamiętasz tytuł swojej pracy magisterskiej?
Coś w stylu: „System magazynowania w systemie informatycznym IFS”. Nie, przepraszam. To był chyba „System wagowy…”. Nie pamiętam. Dostałem czwórę. Egzaminujący powiedział: „Panie, ta praca w ogóle nie ma sensu. Ale jest wspaniała stylistycznie”. Wreszcie ktoś mnie docenił (śmiech). Skoro nie mogłem wykazać się na polu nauk ścisłych, przyłożyłem się do tego, jak piszę. Wypieściłem każdą kropkę i każdy przecinek. Facet to zauważył i dobrze ocenił. Są jeszcze uczciwi ludzie na tym świecie.
Jak wspominasz studia towarzysko?
Wiadomo, najlepsze znajomości mam z polibudy. Tam są rzeczowi ludzie, ze zdystansowanym podejściem do życia. A ja takich lubię.
Dziewczyny?
Ani jednej w grupie. Za to trzy na całym roku (śmiech). Nie byłem jednak rozczarowany, bo przez dwa lata w szkole muzycznej uczyłem się praktycznie z samymi dziewczynami. I tak nie wpłynęło to ozdrowieńczo na moją wrodzoną nieśmiałość. Jestem bardzo otwarty w stosunku do tych, na których mi nie zależy. Ale jak już coś jest na rzeczy, to nawiązywanie kontaktu idzie mi zdecydowanie gorzej. Moją obecną dziewczynę poznałem w Internecie.
To ta piękność, która występuje czasem w twoich teledyskach?
No pewnie. Znaleźli się już hejterzy, którzy w komentarzach napisali, że jest „pierwszą lodziarą polskiego Internetu”, bo na jednym z ujęć dmucha w gwizdek. Kiedy zobaczyłem ten wpis, z wrażenia aż krzyknąłem: „Kasia, zobacz, jesteś celebrytką!”. Nie była zachwycona. Taki los celebryty.
Kiedy poznałeś Kasię, byłeś już Bogiem Internetu?
A skąd. Co najwyżej Bogiem Grona, czyli Facebooka starych czasów. Nie poleciała więc na moją sławę (śmiech).
Czy kiedykolwiek pracowałeś jako automatyk?
Byłem na praktykach u ojca. Niby ściema, ale pracowałem ciężko. Jeździłem na przykład do kopalni i cały dzień przerzucałem 30-kilogramowe ciężarki, próbując prawidłowo skalibrować wagę przemysłową. Tragedia. Ale za to hartuje ducha.
Próbowałeś jakichś mniej przemysłowych, ale za to lepiej płatnych zajęć?
Jak było ciężko z kasą, szukałem pracy w agencji reklamowej. Myślałem, że skoro jestem już znany, a do tego taki kreatywny, to na bank mnie przyjmą. Napisałem więc „Cezary CeZik Nowak – Curriculum Vitae”. Rozesłałem je wszędzie. Nikt nie odpisał.
Powinieneś wpisać: „doświadczenie – Bóg Internetu”.
Nie wpadłem na to. Spróbuję następnym razem.
Jak wspominasz swoją karierę w zespole weselnym?
Grałem na trzech imprezach. Robotę załatwił mój nauczyciel od gitary – Grześ. Jak na pierwszym weselu zacząłem podłączać gitarę do pieca, chłopaki wybuchnęli śmiechem: „Weź, połóż ten kabelek na ziemi. Uspokój się, człowieku. Machaj łapą i udawaj, że śpiewasz”.
Co udawałeś?
(rozanielonym, discopolowym głosem) „Złote obrączki i róże płonące…”.
Krystyna Giżowska.
Byliście tam? (Śmiech). W końcu zadzwoniłem do Grzesia i powiedziałem, że nie daję rady. A on na to: „Doskonale cię rozumiem. Ja też nie daję, ale nie mam wyboru”. Ja miałem. Zacząłem grać z kapelą Hadrony. Wystąpiliśmy między innymi na pewnych urodzinach. W trakcie koncertu ktoś puścił na nas pawia z balkonu. Główny bryzg poszedł na bębny, odbił się od talerzy i rykoszetem poszedł na plecy basisty boksera. Prawie doszło do rękoczynów. Jubilat, leżąc na podłodze, bardzo nas przepraszał i pytał, czy nie zagralibyśmy jeszcze jakiegoś kawałka Bajmu. Ale nie czuliśmy już klimatu (śmiech). Kapela wkrótce się rozpadła. Podzielił nas paw.
Dostajesz dziś propozycje weselne?
Od groma. Rzucam jednak zaporowe stawki, żeby nikt nie łyknął. Poniżej bańki nie schodzę. Podobnie jest z graniem do kotleta na zamkniętych imprezach. Dzięki takim wymaganiom mam święty spokój.
Kiedyś miałeś też „Szansę na sukces”…
Rozstałem się wtedy z dziewczyną i pomyślałem: „Kurwa mać! Czemu nie?”. Odstałem pół dnia w kolejce na casting i zaśpiewałem Dziwny jest ten świat. A raczej zapiałem. Chwała Bogu, szybko mi przerwali. Sam się sobą przeraziłem. Chciałem udowodnić dziewczynie, że jestem kozakiem, a wypadłem jak wykastrowany kogut. Nie wróciła do mnie (śmiech). Gdybym miał większą świadomość muzyczną, wybrałbym inny kawałek. Błędy młodości.
Grunt, że próbowałeś nadrobić niewiedzę. Całe dwa lata uczyłeś się śpiewać w szkole muzycznej.
I to śpiewać klasycznie. Nie dawałem rady z teorią, a i z praktyką były problemy – śpiewanie z przepony, jabłko Adama prawie na jajach… Jestem głębokim basem, który musiał ćwiczyć tony wysokie – koszmarne góry. Nie podołałem. Podobnie było z egzaminami do Akademii Muzycznej. Kiedy tylko zacząłem recytować: „Na straganie w dzień targowy…”, usłyszałem szybkie, żołnierskie: „Dziękujemy!”. A tam na straganie dzieją się przecież fascynujące rzeczy (śmiech). Próbowałem też zaśpiewać, ale znowu piałem jak kogut.
Śpiewasz wysoko, ale mówisz nisko.
Mówiłem tak jeszcze przed mutacją. Przyczyną były częste anginy. Odbierałem telefon bardzo głęboko: „Halooo”. I zwykle słyszałem teksty w stylu: „Zastałem żonę?”.
Ile znasz osób, które potrafią klaskać jedną ręką?
Dwie. Siebie i kolegę – właściciela książki, w której był przepis na klaskanie jednoręczne, czyli „technikę wymyśloną przez buddyjskich mnichów”. Łyknęliśmy to błyskawicznie i po paru dniach byliśmy mistrzami. Tytuł książki brzmiał: „100 najbardziej niepotrzebnych umiejętności na świecie”. Kumpel dostał ją na komunię. W sumie trochę to przykre…
Przydaje się ta dziwaczna umiejętność?
Kiedyś ze złamaną ręką na temblaku wybrałem się do teatru. Nikt tego nie zauważył, bo klaskałem jak opętany. A jak jadę na dwie dłonie jednocześnie, brzmię, jakbym miał cztery ręce (co powiedziawszy, PanCeZik sztuczkę zademonstrował, wprawiając skromną publiczność w niekryty zachwyt).
Patrząc na ciebie, dochodzi się do wniosku, że czeski film Jedna ręka nie klaszcze traci rację bytu.
To jeszcze nic. Mogę językiem dotknąć nosa. Zawsze tak miałem: ultradługi jęzor. Prawie jak Ron Jeremy, ale on co innego ma długiego…
Co bawi cię w tobie najbardziej?
Miny. Mam bardzo plastyczną twarz. W ogóle tego nie kontroluję, więc pewnie dlatego bywa to takie zabawne.
Zero kompleksów?
Mam za duży nos, ale gdybym miał mniejszy, nie sięgnąłbym go językiem (śmiech). Niedawno chyba na dobre pozbyłem się kompleksu niskiego wzrostu. Dzięki Czesławowi Mozilowi. Zresztą on może człowieka wyleczyć z wielu rzeczy. Przy nim wydaje mi się, że nie seplenię. Podobnie ma się rzecz z Korwin-Mikkem.
Jesteś jego fanem?
Uwielbiam. Facet ma miliony odsłon w necie. Widziałem chyba wszystkie jego wystąpienia. Ubóstwiam tę retorykę. Nie to, żebym był zagorzałym korwinistą, ale ciężko się od niego oderwać. Podobnie mam z Radiem Maryja. To również bardzo wciągająca forma. Korwin mówi o wszystkim i zna się na wszystkim. Chciałem zrobić z nim KlejNutę, ale nie mogę znaleźć tematu przewodniego. Poza tym prędkość wypowiadanych słów poraża. Ciężko dobrać rytm.
Który z twoich klejnutowych bohaterów zadzwonił do ciebie i nie był zadowolony?
Tylko Frytka. Musiałem usunąć filmik, bo jak usłyszałem – pani robi teraz wielką karierę filmową i taki klip mocno jej przeszkadza. Napisałem do niej e-maila w stylu: „Warto wreszcie pokazać, że ma się do siebie dystans, Pani Frytko. Jak ludzie to zobaczą, to wreszcie Panią polubią i przestaną się z Pani śmiać”. Zaproponowałem, żebyśmy razem nagrali cover tej KlejNuty: „Ja w meloniku gram na fortepianie, a Pani leży w bikini. Będzie zajebiście…”. Niestety, nie skumała. Tłumaczyłem jej też, że usunięcie nic nie da, bo ludzie i tak już wszystko ściągnęli. Uparła się jednak. Usunąłem.
A Krzysztof Ibisz?
Zadzwonił dopiero dwa miesiące temu. W słuchawce usłyszałem: „Witam, Krzysztof Ibisz…”. Od razu pomyślałem: „Kurwa, na pewno coś wygrałem. Jakiś gadżet z Tele Mango”. Ale nie. Pan Krzysztof zaprosił mnie do swojego programu. „Panie CeZiku, robi pan takie fajne rzeczy i nawet mnie pan tak fajnie przerobił. Cha, cha, cha. To może jutro wpadnie pan do nas do studia, bo właśnie nagrywamy…”. „Ale ja nie jestem z Warszawy”. „Jak to nie z Warszawy? Niemożliwe!”.
Przecież każdy, kto jest znany, musi być z Warszawy.
No pewnie. Któregoś razu do mojego menedżera Borówy zadzwoniła miła dziewczyna z TVN: „Panie Borówa, chcielibyśmy zrobić szybki wywiad z panem CeZikiem. Zaraz wyślemy ekipę…”. „Ale my jesteśmy z Gliwic” – odpowiada nieśmiało Borówa. „Nic nie szkodzi. A jaka to dzielnica Warszawy? Po której stronie Wisły?” (śmiech).
Słyszeliśmy, że po KlejNucie najbardziej zadowolona była Magda Gessler.
Aż mnie zaprosiła na obiad. Niestety, nigdy nie doszło do spotkania…
Nie skonsumowałeś?
No właśnie! Skandal. Chociaż chyba nie żałuję, bo mógłbym być trochę przytłoczony.
A przytłacza cię szuflada internetowego wesołka?
Oczywiście, że tak. Cały czas myślę o czymś poważniejszym. Pierwszym krokiem w tę stronę miał być klip z Czesławem Mozilem. No, ale Czesław jest śmieszny i znowu wyszło, jak wyszło.
Druga szuflada, w której siedzisz, to genialny kopista.
Mam tego świadomość, choć z tym „genialnym” przegięliście. Intensywnie pracuję nad poważniejszymi, zwykłymi numerami – takimi, które mogłyby żyć bez klipów i mogłyby być emitowane w radiu. Po prostu muszę się spotkać z kimś poważniejszym niż Czesław, co chyba nie będzie specjalnie trudne (śmiech). Może Mela Koteluk?
Czy za 20 lat nadal będziesz „siedział” w Internecie?
A jak wtedy będzie wyglądał Internet? Czy telewizja w ogóle będzie istniała? Być może pan Cezary będzie miał wtedy status szanowanego internetowego dinozaura, mentora. Kto wie? Wizja bycia Krzysztofem Krawczykiem Internetu jest pociągająca… Na razie z netem mi do twarzy, bo jestem jeszcze młodociany, ale co będzie za 20 lat? Nie planuję aż tak dalekosiężnie, staram się po prostu działać.
Co teraz działasz?
Niestety albo stety, moja najnowsza produkcja jest znowu humoreską. Tym razem posklejałem w niej tylko i wyłącznie negatywne internetowe komentarze na mój temat. Bo nawet Bóg ma hejterów (śmiech).
A czy Bóg Internetu ma Internet za darmo?
Nie, i to jest skandal! O dziwo, nikt jeszcze na to nie wpadł. Czekam na propozycje reklamowe od wielkich dostawców Internetu. Bardzo chętnie się sprzedam (śmiech).
Widzimy już te billboardy – „Bóg jest jeden”.
Niezłe. Ogólnie widzę jednak pewną zasadniczą przeszkodę: nie jestem gejem. W necie nie ma nawet plotek na ten temat. A o każdej prawdziwej gwieździe są. Warto więc może się zastanowić – czy w dzisiejszych czasach Bóg może być hetero? Wątpię. Polska musi sobie poszukać prawdziwego Boga Internetu.
—
Na skróty:
Porównywanie żenującej muzyki Backstreet Boys z żenującą twórczością Justina Biebera nie ma sensu. To jak niebo a ziemia. Boysi wymiatali. A nazywać się dziś Bieber to prawdziwy pech.
Andrzej Wajda nie odwiedził mnie jeszcze i nie powiedział, żebym przejął pałeczkę. Dlatego na razie trzymam się krótszych form filmowych.
W ogóle nie pracuję, a mam dwa mieszkania.
Prokopa zmiażdżyłbym w squasha. Umówcie nas.