Robert Lewandowski
PLAYBOY nr 06, 2012 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Marcin Klaban
—
Jak wyglądało twoje pierwsze boisko?
To właściwie było podwórko przed moim domem w Lesznie. Drzewa były słupkami. Poprzeczek brak. Jak piłka poleciała nad ogrodzeniem, to wiadomo, że gola nie było. Jak uderzyła w siatkę, to bramka. Graliśmy tam z sąsiadem całymi dniami aż do zmroku.
I nie chciałeś być, jak mama, siatkarzem?
Miałem predyspozycje, ale nie miałem wzrostu. Przy 185 centymetrach mogłem co najwyżej grać na pozycji libero. Dobrze radziłem sobie też w kosza i piłkę ręczną. Dzięki ojcu trenowałem również judo. Tata był kiedyś zawodnikiem, a potem pierwszym trenerem Pawła Nastuli. Doskonale wiedział, jak dużo zdrowia i poświęceń ten sport kosztuje i nie namawiał mnie do bycia dżudoką. Za dużo gwałtownego zrzucania wagi przed zawodami, za dużo stresów. A ja tak naprawdę od samego początku kochałem tylko piłkę.
A nie biegi?
Nie, choć od pierwszej klasy podstawówki do trzeciej klasy gimnazjum wygrywałem wszystko, co można było wygrać. Tylko raz byłem drugi. Zwykle biegałem na 1000 i 1500 metrów. Mistrzostwa województwa to był dla mnie pryszcz. Ale szczerze nienawidziłem biegać. Stresowałem się każdymi zawodami. Katorga, mówię wam. Poza tym po pewnym czasie wyszło, że tak naprawdę nie mam talentu do biegania.
Miałeś za to talent do uprowadzania samochodów rodziców.
To fakt, zanim zrobiłem prawo jazdy, trochę kilometrów już nabiłem. Na początku jeździłem Fordem Sierrą z dwiema poduszkami pod tyłkiem, żeby w ogóle coś widzieć. Myślę, że rodzice udawali, że o tym nie wiedzą. Mocno przymykali oko, bo wiedzieli, że dzięki temu będę w przyszłości lepiej prowadził auto. Tak naprawdę sami mnie trochę do tego zachęcali. A to poprosili, żebym ich do sklepu zawiózł, a to do kościoła…
Dużo mandatów dziś dostajesz?
W Niemczech sporo. Przez pierwsze trzy tygodnie w Dortmundzie dostałem trzy. Zawsze przekraczałem dozwoloną prędkość o 7, 8 kilometrów. To, co w Polsce nie jest problemem, w Niemczech jest nie do pomyślenia. Ordnung muss sein.
I właśnie dla porządku, wracamy do przerwanego wątku, czyli twojego dzieciństwa. Miałeś tak, że wygrywałeś mecze sam?
Zdarzało się. I wiem, że dla tych, którzy grali przeciwko mnie, mogło to być bardzo irytujące. Ale wielokrotnie też stałem na bramie. Bardzo to lubiłem. Jeśli jednak przegrywaliśmy, to biegłem do przodu, żeby szybko coś strzelić. Grałem w typowy sposób podwórkowy – byłem tam, gdzie piłka.
Nawet kamera była tam, gdzie była piłka.
Skąd wy to wszystko wiecie?! Rzeczywiście nagrywałem swoje sztuczki z piłką. Ustawiałem kamerę w domu, włączałem, wbiegałem w kadr i zaczynałem żonglować. Próbowałem różnych sztuczek.
Masz jeszcze gdzieś te kasety?
Mam nadzieję, że nie (śmiech).
Pamiętasz swoje pierwsze piłkarskie koszulki?
Oczywiście. Dostałem kiedyś koszulkę reprezentacji Danii, chyba Poulsena, a potem Del Piero z Juventusu. Bardzo lubiłem w tamtym czasie Roberto Baggio, ale jego koszulki niestety nie miałem. Ostatni piłkarz, na którym się wzorowałem, to Thierry Henry. Lubiłem patrzeć, jak porusza się po boisku.
Gdybyś dzisiaj był małym chłopcem, twoim idolem byłby Messi?
Wolę Cristiano. On do wszystkiego doszedł ciężką pracą i determinacją. A Messi to bardziej talent i genetyka. Nie mówię, że Ronaldo jest lepszym piłkarzem, ale to jego z tego duetu wolę. Zobaczcie, jak on wygląda, jak się zmienił fizycznie, jaką ma rzeźbę. Messiemu dzięki krótkim nóżkom wszystko łatwiej przychodzi.
Czy w dzieciństwie interesowało cię coś poza piłką?
Miałem wielką zajawkę na motory. Jeździłem, remontowałem, kupowałem części, potem je odsprzedawałem. Na tych transakcjach nawet coś zarabiałem. Miałem na to jednak coraz mniej czasu. Pozostała mi tylko piłka. Dziś w kontrakcie mam zapis, że nie mogę uprawiać sportów ekstremalnych. Ciekaw jestem, czy dotyczy on również motocykli…
Czy tylko ty rokowałeś wśród swoich rówieśników?
Nie tylko ja. Miałem wielu utalentowanych kolegów, którzy po prostu nie poszli za ciosem, wpadli w złe towarzystwo, nie mieli samozaparcia, a może i ambicji, żeby ciężko trenować. Może nie dostali wystarczającego wsparcia z domu. Potem mama spotykała ich rodziców, którzy dziwili się, po co moi rodzice wozili mnie trzy razy w tygodniu z Leszna do Warszawy na treningi. Przypominam, że komunikacja była wtedy problematyczna i te 60 kilometrów w obydwie strony potrafiły dać w kość. Myślę, że dziś rodzice moich kolegów znają już odpowiedź na pytanie: po co? Niestety tata zmarł zanim zadebiutowałem w III lidze w Delcie. Nie doczekał żadnego mojego meczu w seniorach.
Nigdy nie miałeś chwili zwątpienia?
Przeciwnie. Nawet zwyczajne dylematy w okresie dojrzewania – iść na imprezę i jutro być nieprzytomnym na treningu, czy też imprezę sobie darować i na treningu zasuwać na sto procent – prawie zawsze rozstrzygałem na korzyść treningu. Dziś sam się sobie dziwię. Byłem totalnie odporny na zdanie i wpływ innych.
Ale palić próbowałeś…
To było dawno i nieprawda. Miałem z osiem lat. Zapaliłem papierosa na drzewie, którego już nie ma. Nikt tego nie widział, bo siedziałem wysoko. Nie smakował, więc rzuciłem (śmiech).
Podobno bardzo długo byłeś mniejszy od swoich rówieśników.
Do 18. roku życia. Wcześniej byłem za mały, żeby grać w piłkę ze swoim rocznikiem. Dopiero w Zniczu Pruszków zacząłem rosnąć na potęgę. W Lechu wyglądałem już tak, jak dzisiaj. Oczywiście poza masą mięśniową, którą teraz mam znacznie większą.
Jak bardzo działacze Legii pluli sobie w brodę, że nie przedłużyli z tobą kontraktu?
Ich trzeba spytać. Byłem po kontuzji i wciąż musiałem wzmacniać mięsień. Akurat kiedy kończył mi się kontrakt, dochodziłem już do zdrowia, ale nie byłem w stu procentach sprawny i wciąż lekko utykałem. Poszedłem do kadr dowiedzieć się, co dalej. Od sekretarki usłyszałem, że nie dostanę propozycji przedłużenia kontraktu. Odebrałem swoją kartę i byłem wolnym zawodnikiem. Przypomniałem sobie, że kiedyś miałem propozycję ze Znicza Pruszków. Przyjęli mnie tam bardzo chętnie.
Pruszkowianie zapłacili 5 tys. zł odstępnego, by po dwóch sezonach na twoim przejściu do Lecha zarobić 1,5 miliona.
Jak widać ryzyko się opłaciło (śmiech). Bardzo dobrze wspominam czas w Pruszkowie.
A jak wspominasz swój pierwszy wyjazd do Niemiec, jeszcze jako junior?
Straelen, miasteczko niedaleko Dortmundu. Graliśmy tam turnieje, trenowaliśmy, mieszkałem przez moment u fajnej rodziny. Pamiętam, że byłem zdziwiony, że na boiskach rośnie trawa. Treningi u nas kojarzą mi się do dzisiaj z burzami piaskowymi i piachem w zębach. W naszym kraju nigdy nie stawiało się na umiejętności, tylko na wyniki. To wielki problem polskiej piłki. W ogóle trenowanie w Polsce to temat na oddzielny wywiad.
Piszemy się na kolejną rozmowę z tobą. Powiedz tylko, gdzie mamy przyjechać? Na Wyspy czy raczej do Hiszpanii? Bo chcą cię wszędzie…
Dobrze wiecie, że nie odpowiem na to pytanie.
To zadamy ci inne pytanie – od Tomka Frankowskiego. Niedawno z nim rozmawialiśmy i powiedział coś takiego: „Roberta spytałbym, czy zawczasu wpisał sobie w kontrakt premię za tytuł króla strzelców Bundesligi”.
Nie ma takiej możliwości. Gdyby była, to ze szkodą dla drużyny. Za bardzo napalałbym się, żeby strzelać bramki. Każda sytuacja sam na sam kończyłaby się moim strzałem, a nie podaniem do lepiej ustawionego kolegi. Krótko mówiąc, zostałbym skrajnym samolubem. Żaden klub nie wpisze czegoś takiego do kontraktu. Zresztą nie ma o czym mówić. Królem nie zostałem.
Wszystko przed tobą. My tymczasem mamy w zanadrzu pytanie do ciebie od Zbigniewa Bońka: „Jak byłem w jego wieku i szedłem jeden na jednego, to wiedziałem, że mogę łyknąć każdego. Niezależnie od klasy sportowej i popularności nazwiska. Zastanawia mnie, czy Robert ma tak samo”.
Mam podobnie. Nie boję się nikogo. Nie ma znaczenia, przeciwko komu gram. Nogi nie drżą mi przed Bayernem czy Barceloną. Skupiam się na akcji, swoim zwodzie, a nie na klasie obrońcy. Od czasów Zbigniewa Bońka piłka jednak mocno się zmieniła. Nie da się już tyle dryblować.
Pan Zbigniew twierdzi, że i tak dostalibyście manto od polskiej reprezentacji z lat 80.
Nie no, nie rozśmieszajcie mnie. Mam do nich wielki szacunek i wiem, że wiele osiągnęli, ale czasy naprawdę się zmienily (śmiech). W czasach Zbigniewa Bońka zawodnicy w trakcie meczu biegali tyle, ile dziś biega bramkarz. Jak się ogląda mecze z tamtych czasów, to widać, że jeden biega, a reszta stoi. Taktyki za bardzo nie było. Dziś w piłkę podobnie grają tylko kobiety.
Dobrze, że wreszcie poruszyłeś ten temat…
(Śmiech). Będziecie mnie pytać o waszą rozkładówkę? Z góry zastrzegam, że nie podam wam żadnych typów. Bardziej interesują mnie u was ciekawe teksty. Poza tym muszę dbać o to, żeby Ania się nie obraziła… (Anna Stachurska, narzeczona Roberta, zawodniczka karate – przyp. red.).
Zdenerwowałbyś się, gdybyśmy to jej zaproponowali sesję?
Proponować zawsze można. Wszystko zależy od tego, jaka by była odpowiedź (śmiech).
Jaki jest twój ulubiony cios karate?
Obrotówka. Rzadko wychodzi, ale jak już wyjdzie…
Piłkarze Borussii mają w Dortmundzie status bogów. Narzeczona nie jest zazdrosna?
Nie ma powodów. W Dortmundzie nie widać ładnych dziewczyn na ulicach. A jeśli jakąś tutaj wypatrzycie, to możecie być pewni, że to Polka (śmiech). Ale na przykład w Kolonii jest już zupełnie inaczej. Tam spotkacie dużo ładnych dziewczyn. Nie wiem, z czego to wynika.
Czy Ania czasem mówi do ciebie Grzegorz?
Nic z tych rzeczy. To było jednorazowe. Poznawaliśmy się w dużej grupie. Wychodziłem z założenia, że i tak nikt nie zapamięta, jak kto ma na imię. Okazało się, że Ania zapamiętała. Przedstawiłem się jej jako Grzegorz. Czasami dla żartu bywałem też Krzysztofem. Bardzo mi się podobały te imiona.
Miałeś kiedyś inną ksywkę niż „Lewy”?
Moje pierwsze przezwisko, jeszcze z dzieciństwa, to „Bobek”, czyli zdrobnienie od Roberta. Potem był już tylko „Lewy”.
Jak duża jest twoja słabość do słodyczy?
To przeszłość, ale przyznaję, że byłem batonożercą. Ania jest specjalistką od diety sportowej i wyjaśniła mi, że od batoników mogę mieć mniej siły. Czasami zjem ciastko, ale batonów od prawie roku nie pożeram. Po odstawieniu od razu poczułem poprawę.
Często słyszysz zarzuty, że jesteś za spokojny, za cichy?
Nie wydaje mi się, że taki jestem. Może chodzi o to, że nie widać po mnie nerwów. W domu jestem spokojny, ale na boisku bywa różnie.
Jurgen Klopp – trener Borussii – powiedział, że dopiero w Dortmundzie nabrałeś życia, a twoja twarz zaczęła wyrażać emocje.
Początek w Niemczech był ciężki. Pierwsze pół roku dało mi w kość. Potem poczułem się pewniej i udało mi się zaaklimatyzować. Może stąd wzięła się ta opinia trenera.
Wytłumaczyłeś mu, co w języku polskim znaczy jego nazwisko?
Nie. Bez przesady. Nie wiem nawet, czy wie. Koledzy z zespołu oczywiście wiedzą. Trochę śmiechu z tym było.
Jak bardzo jesteś pazerny na bramki?
Na pewno nie tak, jak inni napastnicy. Uwielbiam strzelać bramki – to mi daje najwięcej radości, ale też wiem, że czasem lepiej podać, kiedy kolega ma lepszą pozycję.
Według twojego pierwszego trenera miałeś tendencję do kiwania wszystkich i wjeżdżania z piłką do siatki.
Widocznie podawanie kolegom przyszło z czasem. To wynika też ze stylu mojej gry. Nie jestem lisem pola karnego, jak Tomek Frankowski.
Możesz podsumować swoje najlepsze i najgorsze cechy piłkarskie?
Najlepsze to gra głową, prawa noga, szybkość i gra ciałem. O słabszych się nie mówi. Nad wszystkim trzeba pracować. Teraz sporo uwagi poświęcam mocnym strzałom z lewej nogi.
Czy na koniec możesz podać naszym czytelniczkom definicję spalonego? Będzie jak znalazł na EURO 2012.
Kiedy w momencie podania twoja para szpilek jest bliżej bramkarza niż para szpilek twojej rywalki, to jesteś na spalonym. Może być? (śmiech).
Brawo. Bardzo klarownie. Chciałbyś zagrać z Niemcami w ćwierćfinale?
Pewnie. Kiedyś Polska musi z nimi wreszcie wygrać. Teraz jest dobry moment. Znam ich piłkę i myślę, że mogłoby nam się udać. Obstawiam 2:1 dla nas. Ale Niemcy mają bardzo ciężką grupę i nie wiadomo, czy uda im się z niej wyjść.
Kto wygra całe mistrzostwa?
Hiszpania może mieć problem, bo nie ma w tej chwili żadnego napastnika w dobrej formie. Faworytem będzie Holandia. Na pewno pojawi się też jakiś czarny koń. Myślę, że będzie to… Polska.