Kamil Durczok
PLAYBOY nr 8, 2011 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Jeszcze przed chwilą prowadziłeś „Fakty”, a teraz siedzisz przed nami. Szczerze mówiąc, Anita Werner wyglądała o niebo lepiej w podobnej sytuacji.
Po pierwsze Anita zawsze wygląda lepiej. Po drugie – jak to piękna kobieta – jest wyraźnie ładniejsza ode mnie. Po trzecie – na mojej twarzy maluje się przebieg. Więc wszystko się zgadza.
Nam też się zgadza. Tym bardziej, że to ty w przeszłości publicznie wytypowałeś ją na playmate PLAYBOYA. Jej mama wtedy się obraziła. Jak przepraszałeś?
Korespondencyjnie, bo na osobisty kontakt zabrakło mi śmiałości. Poprosiłem Anitę o przekazanie moich skomplikowanych, ale szczerych wyjaśnień.
My podpisujemy się pod twoim wyborem.
Ja również nie zmienię zdania w tej materii. Wtedy uszanowałem tylko lekko zranione, przez moją bezkompromisową deklarację, uczucia macierzyńskie.
A propos deklaracji, jaką narodowość zaznaczyłeś w spisie powszechnym?
Wpisałem dwie: polską i śląską. Ale przyznaję, że miałem chwilę wahania, czy na złość prezesowi pewnej opozycyjnej partii nie wpisać wyłącznie narodowości śląskiej. Pomyślałem jednak, że zrobiłbym de facto na złość państwu, którego istnienia ani przez sekundę nie kwestionuję. Zresztą często w przeciwieństwie do pana prezesa.
Czyli w połowie „zakamuflowałeś opcję niemiecką”.
Jeżeli komuś dla zorganizowania i uporządkowania sobie świata potrzebne są opisy zero-jedynkowe, jak w radzieckim systemie wojskowej identyfikacji „swój-obcy”, to proszę bardzo – mogę być zakamuflowaną opcją niemiecką. To nie mój problem, tylko prezesa. Musi z tym jakoś żyć.
Tak jak z dziadkiem z Wehrmachtu.
Akurat „wehrmachtową aferę” odczułem bardzo serio. To skomplikowana i dramatyczna kwestia, która dotyczy nie tylko Kaszubów, ale także bardzo wielu Ślązaków. Dziadek ze strony mamy został w wieku 19 lat wcielony do Kriegsmarine. Nie bardzo miał wybór, bo gdyby się sprzeciwił, cała rodzina zostałaby zastrzelona. Natomiast tata mojego taty przeszedł prawie cały szlak bojowy z wojskiem polskim. Dobrze, że jeden pływał, a drugi biegał i nie mieli szans spotkać się po dwóch stronach tego samego frontu. Jeżeli ktoś nie rozumie, albo nie chce zrozumieć takich życiowych dramatów i wykorzystuje je do własnych, obrzydliwych, politycznych celów, to trudno, żebym się nie burzył. A z drugiej strony osoby, które tak intensywnie myślą o tych zakamuflowanych opcjach i dziadkach z Wehrmachtu jakoś nie są w stanie mnie obrazić… Niemcy wchodzili na Śląsk, uważając, że to Polska. Rosjanie Śląsk uznawali za Rzeszę: gwałcili, palili, rozjeżdżali czołgami. Więc takie lekkie gadanie głupot o opcjach niemieckich i dziadkach w Wehrmachcie jest skrajną nieodpowiedzialnością.
Jaki masz stosunek do Ruchu Autonomii Śląska?
Pobłażliwy i niejednoznaczny. Zrobili kawał dobrej roboty, budząc poczucie tożsamości oraz przypominając – dzięki takim pozycjom jak śląski elementarz, czyli Ślabikorz – język śląski. Kłopoty zaczynają się, gdy członkowie Ruchu mówią o autonomii. W dzisiejszej Europie to pojęcie bardzo anachroniczne. Oferta RAŚ jest kierowana głównie do starszego pokolenia. Młodsi tego nie kupują, bo wiedzą, jak sobie dziś poradzić w Polsce i na świecie. Poza tym, i to jest groźne, RAŚ otwiera rachunki między Centralą, czyli Warszawą, a Śląskiem. To już zbójectwo, o czym wielokrotnie wspominałem Jerzemu Gorzelikowi (przewodniczący RAŚ – przyp. red.). Ślązacy dostali już po roku 1989 z Warszawy sporo pieniędzy. Można oczywiście dyskutować, czy była to rekompensata za lata, gdy Śląsk traktowano jak kolonię i nikt nie przejmował się pylicami górników i ołowicami hutników. W Warszawie zapadały decyzje, a Ślązacy zdychali w niedoli. Tak było, ale co z tego? Kogo można za to osądzić? Edwarda Gierka? Piotra Jaroszewicza? Zdzisława Grudnia? Komu mamy wystawić rachunek? Na pewno nie warszawiakom. To idiotyzm. Niektórzy nie chcą też pamiętać, jak dużo Warszawa podarowała Śląskowi. Między 2001 a 2005 rokiem 60 procent wszystkich dotacji poszło na Śląsk. Proszę to powiedzieć mieszkańcom Podlasia i Lubelszczyzny. Otwieranie tego typu rachunków jest niepoważne i groźne. Nigdy nie wiadomo, jakie demony można w ten sposób uruchomić. A mam wrażenie, że niektórzy przedstawiciele RAŚ próbują na śląskich krzywdach i sentymentach zbić kapitał polityczny.
To może dlatego prezydent Komorowski nie rozumie koalicji PO z RAŚ.
Myślę, że mało o niej wie i się jej zwyczajnie boi. Obraz RAŚ w Polsce to obraz diabła ziejącego siarką, trzaskającego kopytkiem i straszącego żądaniem dostępu Chorzowa do morza. Oczywiście strach prezydenta nie jest bezpodstawny, ale mocno wierzę w to, że moi rodacy na Śląsku i poza nim są dużo mądrzejsi niż się wielu politykom wydaje. Najlepszą metodą na sprawdzenie polityków jest dopuszczenie ich do władzy. RAŚ dziś jest przy sterach. Współrządzi z Platformą województwem śląskim. Wyborcy na Śląsku niebawem ich rozliczą, tak jak wcześniej w kraju rozliczano AWS, Leppera i wielu innych.
Cztery lat temu rozmawialiśmy o Śląsku z Kazimierzem Kutzem…
Pana Kazimierza – choćby tylko za tryptyk śląski – powinno się nosić na rękach, niezależnie ku której opcji politycznej w tej chwili się skłania. Kiedyś to zadeklarowałem i obiecałem mistrzowi, że jeżeli będzie miał wstręt do komunikacji miejskiej i nie będzie chciał jeździć samochodem, jestem gotów nosić go na rękach. Zrewanżował się licencją na przeklinanie.
Przydatna rzecz. Wiadomo nie od dziś, że nikt nie przeklina z takim wdziękiem jak pan Kazimierz.
To w ogóle człowiek, który znakomicie posługuje się językiem. Piąta strona świata jest napisana cudowną mieszaniną polskiego i śląskiego. Kapie śląską polszczyzną albo polską śląszczyzną, jak kto woli. Dopóki żyli moi dziadkowie, rozmawiałem z nimi po śląsku, dziś nie ma już okazji… Czytając Kutza przypomniałem sobie mnóstwo wyrazów, które kiedyś znałem, ale niestety potem pamięć zawiodła…
My dzięki niemu dowiedzieliśmy się, że Ślązacy mają kompleks niewolników.
Raczej mieli. 15, 20 lat temu i wcześniej. Wtedy tylko zgięcie karku było sposobem na przeżycie – gwarancją nie trafienia do łagru oraz nie wywalenia z gruby (kopalni – przyp. aut.), która dawała wszystko. Ale dziś sprawy na Śląsku mają się inaczej. W żadnym regionie Polski nie dokonała się taka rewolucja mentalna. Kiedyś krążyły dowcipy, jak to górnicy za odprawy z kopalni masowo kupowali Seaty albo niebieskie i zielone Peugeoty. Prawda była inna. Otóż większość tych pieniędzy poszła na wykształcenie dzieci. To był pierwszy sygnał rewolucji – zrozumienie roli edukacji. Wcześniej tego na Śląsku nie było, bo każdy w rodzinie musiał być hajerem (górnikiem na dole w kopalni – przyp. red.).
Czyli Ślązacy nie są – cytując mistrza Kazimierza – „dupowaci”?
Śląska dupowatość to przeszłość. Monokultura węgla i stali definitywnie się skończyła. Kto niby dziś na Śląsku jest dupowaty? Świetni lekarze? Profesorowie: Bochenek, Buszmann, Zembala, genialni kardiolodzy i kardiochirurdzy? Onkolodzy dokonujący pod wodzą profesora Maciejewskiego w gliwickim Instytucie cudów i ratujący ludziom życie? Gdzie jest niby dupowatość świetnych architektów? Gdzie mają kompleksy tacy młodzi zdolni jak na przykład Konior? Takimi nazwiskami można sypać w każdej dziedzinie, od muzyki, plastyki i kina zaczynając. A poza tym pokażcie mi drugi, tak świetnie sytuowany region. Tak samo blisko do Warszawy, jak do Wiednia, Pragi i Berlina. A poza tym mówią, że jesteśmy sumienni, pracowici i punktualni.
Na spotkanie przyszedłeś jednak kwadrans po czasie.
Pewnie dlatego, że za długo pomieszkuję w stolicy.
Masz do Warszawy awersję?
Nie i nigdy nie miałem, ale przypominam sobie czas, w którym nie wiadomo po co podkreślałem, jak bardzo nie lubię Warszawy. W kółko mówiłem, że gdy mam tylko wolną chwilę, to uciekam z tego miasta. Głupie, bo w stolicy spotkały mnie niemal same dobre rzeczy. Już więcej problemów miałem w liceum, bo wszyscy wiedzieli, że jestem „wsiokiem” z Kostuchny (południowa dzielnica Katowic – przyp. red.). „Elita” dojeżdżała do szkoły tramwajem z Brynowa, a ci gorsi autobusami z Giszowca, Kostuchny i Murcek. Dziś „elita” masowo chce kupować ziemię w Kostuchnie. Taka mała satysfakcja po latach (śmiech).
Czyli Warszawa da się lubić?
Jasne, szczególnie teraz. Pamiętam to miasto sprzed kilkunastu lat. Było brudno, smutno, szaro i ponuro. Prowadziliśmy wtedy z Małgosią Motyl Monitor Wiadomości – program, który był emitowany tak późno, że nie wiem, czy go ktoś w ogóle oglądał. Kończyliśmy przed północą i chcieliśmy wreszcie coś zjeść. W okolicach placu Powstańców Warszawy wszystkie knajpy były zamknięte.
Jedna była otwarta na pewno.
No właśnie. Z czasem dorobiliśmy się w Sofii (słynny lokal ze striptizem – przyp. aut.) swojego stolika w kącie. Zawsze około północy zjadaliśmy tam kolację, piliśmy herbatę i grzecznie wracaliśmy do domów. Mam całkiem miłe wspomnienia związane z tym lokalem, kompletnie nieadekwatne do jego charakteru.
A czy można powiedzieć, że z charakteru jesteś trochę wice Żydem? Znowu wracamy do słów pana Kazimierza…
Nie mam poczucia śląskiej krzywdy. Uważam, że wszystkie te dupowatości, kompleksy niewolników i „wiceżydostwo” skończyły się kilkadziesiąt lat temu. Kazimierz Kutz prawdopodobnie ma na myśli swoje pokolenie. Gdyby ktoś chciał mnie udupić za to, że pochodzę ze Śląska, to nie robiłbym tego, co robię.
Jak wyglądała Kostuchna 40 lat temu?
Była tam gruba, zatrudniająca większość mieszkańców. W tym mojego dziadka, który był sztygarem oraz wujka – ratownika górniczego. Poza tym same pola, mimo że dzielnica jest zaledwie parę kilometrów od centrum Katowic. I trzech rolników. Wszyscy nazywali się Żogała, choć nie byli ze sobą spokrewnieni. Teraz pewnie to zasobni obywatele, jeżeli oczywiście sprzedali ziemie pod deweloperkę. O Kostuchnie można powiedzieć wszystko, ale nie to, że była spokojna. Dzieliła się na dwie poddzielnice – Boerschacht i Górkę.
Ty oczywiście z Górki?
Tak, ale dziadkowie nie. Największe mordobicie było po mszach szkolnych w środku tygodnia. Próbowaliśmy sobie wtedy udowodnić, która poddzielnica jest sprawniejsza w posługiwaniu się pięściami.
Nazwijmy rzecz po imieniu – w „nachytywaniu po dziubie”.
Tłumaczenie poprawne. Po polsku mówiliśmy tylko w szkole na lekcji polskiego. Zresztą niektórzy koledzy do końca podstawówki nie opanowali polszczyzny w stopniu przynajmniej średnim. Między sobą gadaliśmy tylko po śląsku. Za polskie rozmowy można było nachytać po dziubie. Takie były prawa w tej zakapiorskiej dzielnicy.
W domu też rozmawiałeś po śląsku?
Z mamą i babcią. Z tatą gadałem po polsku.
Podobno chciałeś być wtedy księdzem.
Chwała Bogu, poczyniłem w tym kierunku niewielkie starania. Za to krótko potem chciałem być strażakiem. A jeszcze później ginekologiem.
Jak widać od księdza do ginekologa niedaleko.
W tym wieku być może… Nie wysnuwajcie zbyt daleko idących wniosków.
Komu kibicowałeś?
Jak wszyscy w Kostuchnie – MK Górnikowi Katowice. Wtedy liga trzecia, dziś już czwarta. Ale o piłkę nie pytajcie, nie czuję się w tej branży za mocny. Za to dzielnica ma mocne piłkarskie tradycje. Do dziś mieszka tam legenda GKS i jeden z mocnych punktów reprezentacji – Jan Furtok.
W takim razie powiedz, jakie plakaty wisiały nad twoim łóżkiem.
Rozczaruję was. Nie kobiety, tylko samochody. Od mieszkającej w Niemczech rodziny regularnie dostawałem czasopismo z pięknymi plakatami – „Auto Motor und Sport”. Na ścianie wisiało między innymi cudowne, wyścigowe Porsche w barwach Rothmansa. Miałem też plakat z Waltherem Röhlrem, który wtedy jeździł Oplem Kadettem GTE i wygrywał wszystko, co można było wygrać. Wisiało też gdzieś zdjęcie jedynej kobiety w moim pokoju – Michele Mouton. Była fenomenalnym kierowcą i często lała facetów. Jak ją potem spotkałem osobiście na Rajdzie Cypru, czułem się, jakbym obcował z Marilyn Monroe.
Czy w pakiecie z „Auto Motor und Sport” nie dostawałeś czasem PLAYBOYA?
Pakiet obejmował wyłącznie literaturę fachową, a nie piękną.
Za to nie wahałeś się podkradać rodzinne maluchy.
Tak naprawdę to wcześniej buchnąłem ojcu żółtą Zastavę. Nie miałem wtedy prawa jazdy, ale potrenować musiałem. A potem jeździłem bodaj siedmioma maluchami – do rajdowania nadawały się idealnie. Tata raczej nie podejrzewał mnie, że jestem w stanie robić coś takiego. Byłem rajdowym recydywistą, raz zaliczyłem nawet jakieś drzewo… Ojciec odniósł się zresztą do tego z nadzwyczajną wyrozumiałością. Pewnie dlatego, że sam w młodości miewał podobne historie. Brał udział w wielu regionalnych rajdach. Miał warsztat samochodowy, więc od dziecka motoryzacja była obecna w naszym domu.
Jak zarobiłeś swoje pierwsze pieniądze?
Nosiłem sery w hurtowni serów. Od tego czasu nie mogę patrzeć na serki Hochland (śmiech). W czasie studenckich praktyk robotniczych pracowałem też na taśmie w FSM-ie, gdzie przykręcałem tylne lampy do Fiatów 126p Bis. Nigdy wcześniej, ani później, nie zajmowałem się niczym nudniejszym. Ale płacili dobrze. Dla mnie – 19-latka – były to nieprawdopodobne pieniądze. Jak rodzice wyjechali na wczasy, utrzymywałem w domu bandę 15 kolegów. Za kasę z FSM-u jedliśmy, piliśmy i balowaliśmy do rana. Królowie życia.
Zawsze chciałeś być dziennikarzem?
Na początku miałem być prawnikiem. W trakcie wspomnianych już praktyk studenckich trafiłem do Studenckiego Radia Egida i… szybko zapomniałem o prawie. No może nie tak szybko, bo udawałem, że się da połączyć jedno z drugim prawie cztery lata.
Studiowałeś też polonistykę i politologię.
A skończyłem komunikację społeczną.
Wojsko przez ten czas nie ścigało?
Mam wrażenie, że moje dokumenty wpadły im gdzieś za szafę. Potem przypadkowo się znalazły i w wieku 28 lat zostałem przeniesiony do rezerwy.
Czym zajmowałeś się w radiu?
Najpierw prowadziłem audycję muzyczną Muzyczka z zębem. Trochę płyt przysyłanych przez nieocenioną rodzinę z Niemiec, więc w sumie nie było dla mnie konkurencji. W repertuarze głównie new romantic i oczywiście motyw z Miami Vice Jana Hammera. Potem byłem odpowiedzialny za cały program radia. Fantastyczne czasy. Mieliśmy swoją taczkę z brawurowym napisem „Blue Thunder”, w której woziliśmy hurtowe ilości piwa po całym akademiku. A większość osób z naszej baaardzo rozrywkowej grupy to dziś szanowani prokuratorzy i sędziowie…
Jak wtedy wyglądałeś?
Byłem popersem. Kto słuchał Duran Duran oraz ABC i nienawidził punków, nie miał wyjścia – musiał chodzić w swetrach z dobrej wełny. Poza tym codziennie wstawałem grubo przed szóstą rano, żeby pielęgnować długą grzywkę (śmiech). Zasada była taka, że najdłuższy włos miał sięgać do czubka nosa.
Były popers rozmawia dziś zawodowo z politykami. Nie masz ich jeszcze dość?
Czasem mam…
Nie chciałbyś wymienić ich na lepsze modele? W końcu najlepiej wspominasz rozmowy z takimi ludźmi jak Lem i Kołakowski.
Tak pasjonujących chwil nie da się z niczym porównać. I właśnie dlatego z roku na rok zwiększa się odsetek ludzi, z którymi nie chce mi się rozmawiać – jakkolwiek bezczelnie to brzmi, taka jest prawda. Nie dlatego, że są źli albo głupi. Po prostu z góry znamy ich wszystkie odpowiedzi na wszystkie pytania.
I dlatego widać u was wciąż te same twarze?
W Polsce jest grupa 15 nazwisk, które krążą po wszystkich mediach. Reszta ma embargo na publiczne wypowiedzi. To jest mechanizm wycinania polityków z mediów. Niektórzy z nich dostają odgórne zakazy zabierania głosu, inni z kolei dostają nakazy wszędobylskiego udzielania się. Problem jest nie w tym, że my nie staramy się zapraszać różnych polityków, ale w tym, że ci, którzy mają embargo – regularnie odmawiają, wykręcając się najróżniejszymi historyjkami. Bo przecież nikt oficjalnie nie przyzna, że ma „zakaz mówienia”.
Polityków w waszych programach jest za dużo. Dlaczego zapraszacie tak mało ekspertów?
Porównajcie, ilu politologów było w TVN24 pięć lat temu, a ilu jest dzisiaj. Z każdego dużego ośrodka uniwersyteckiego mamy jedno, dwa nazwiska. Wcześniej czterech panów obsługiwało wszystkie media w kraju.
Niektórzy zresztą wykorzystali to bardzo cynicznie.
Nie wiem, czy Marek Migalski (politolog, były poseł PiS-u w Parlamencie Europejskim, obecnie wiceprezes ugrupowania Polska Jest Najważniejsza – przyp. red.) działał cynicznie, ale faktem jest, że wykorzystał sytuację, aby wskoczyć do polityki. Nie sądzę, żeby od początku miał taki pomysł. Raczej został zwabiony, skuszony…
Okazja czyni złodzieja?
To wy powiedzieliście. Ja byłbym ostrożny z takimi metaforami. Na dialog z epitetami się nie godzę.
A na rozmowy z Januszem Palikotem jeszcze się godzisz?
Oczywiście, że tak. Na Palikota możemy się obrażać za łobuzerstwo polityczne, ale niewątpliwie ma on wielką zaletę w postaci umiejętności przekłuwania nadętych balonów. Kiedy PiS przesadził z majestatem władzy i nadął się do takich rozmiarów, że cała flotylla z balonowego Pucharu Gordona Benetta to małe miki, przyszedł Palikot z dzidą i umiejętnie spuścił z nich powietrze. Szkoda mi go, bo na tle umiarkowanej Platformy on – rozrabiające dziecko – był dzieckiem cudownym. Kiedy stracił tło, okazało się, że jest bachorem nie do zniesienia.
Związek z Tymochowiczem przypieczętował ostateczną klęskę?
Ten mariaż zdecydowanie mu nie pomógł. Ale nie skreślajmy Palikota. On jest wciąż młody i dynamiczny.
Podobnie jak ty. Może najwyższy czas przejąć polityczne stery w tym kraju?
Nigdy! Swego czasu zastanawiałem się, czy z dziennikarstwa nie przeskoczyć do politycznego PR-u. Ale jak widzę, co się stało z polską polityką, to cieszę się, że w porę otrzeźwiałem i zostałem w dziennikarstwie. Choć jakieś tam propozycje były…
Czy takie sprawy załatwia się w pięknych okolicznościach przyrody?
Jedno z tych spotkań było szczególnie miłe. Pamiętam, że pojawiło się bardzo dobre wino…
Premier jest znawcą. Podobno ma dobry nos.
Nie potwierdzam, nie zaprzeczam i proszę nie wyciągać z tego żadnych wniosków. Tym bardziej, że naprawdę czułem, iż propozycja była czysto pro forma. Polityka jest też sztuką przemilczania. A ja mam niewyparzony pysk. Poza tym muszę mieć komfort powrotów na Śląsk i patrzenia ludziom w oczy.
Uważasz, że takie polityczne propozycje dla dziennikarzy to dobra praktyka?
Nie wiem. W Ameryce mogłoby to wywołać mały skandal. Ale już na przykład we Włoszech nikt by się tym nie zdziwił, a tym bardziej nie zbulwersował. Nietrudno sobie wyobrazić, że któraś z włoskich gwiazd dziennikarstwa kandyduje do parlamentu z list Forza Italia.
Nadal masz sny, że prowadzisz Fakty z nagim torsem?
Jest znacznie gorzej. Nie do druku (śmiech).
A uważasz, że twój stół jest mocniejszy od Zbuczyna Tomasza Lisa? Innymi słowy, czy Rurek jest lepszy od Grzesia?
(Wybuch śmiechu). Oczywiście, że tak, bo „mojemu stołowi” towarzyszy obraz. Na pierwszy rzut oka widać postęp technologiczny, jaki dokonał się u ludzi, kradnących bez skrupułów materiały z firmy, która im płaci.
Wiesz już, jak to nagranie ujrzało światło dzienne?
Długo się zastanawiałem. Jakieś tam ustalenia mam, ale nikogo za rękę złapać się nie udało.
Ktoś podłożył świnię, ale cała sprawa wyszła ci raczej na dobre.
Wolałbym, żeby to, co dobre, spływało na mnie w innych okolicznościach (śmiech). Poza tym, są też efekty uboczne. Człowiek przez 20 lat pracuje na swoje nazwisko, a dziś mijająca go grupa młodzieży daje wyraz zadowolenia z przypadkowego spotkania słowami: „O, Rurek idzie!”.
Syn też był zadowolony?
Kamil junior powinien raczej poznawać polszczyznę ojca z innej strony. Krótko mówiąc, chciałbym go uczyć gwary śląskiej, a nie tej, którą zaprezentowałem przy tym nieszczęsnym stole.
Myślisz, że bycie juniorem zaważy na jego życiu?
Synowie znanych ojców zawsze mają trudno. Gdyby Kamil chciał zostać dziennikarzem z pewnością miałby pod górkę. Na szczęście nie zanosi się na to. Chce być prawnikiem.
Czyli tak jak tata.
(Śmiech). Na razie i tak pasjonują go walki w sieci z jakimś międzynarodowym towarzystwem. Kiedy wchodzę do pokoju, słyszę, jak atakują bazę terrorystów albo odbijają zakładników w Afganistanie.
Lubisz Kamila Kurczoka?
Lubię. Tym bardziej, że idzie z duchem czasu i reaguje na to, że zrzuciłem 14 kg. Jest teraz zdecydowanie mniejszy niż ten z poprzedniego sezonu programu Szymona Majewskiego. A wiem, że grubszy Kurczok wymagał długich, mozolnych godzin w charakteryzatorni. Z chudszym idzie podobno o wiele szybciej. Ponadto jestem pełen uznania dla talentu aktora, który mnie fenomenalnie odgrywa. Jestem raczej przeciętnie wyrazisty i mało charakterystyczny, dlatego na pewno trudniej mnie sparodiować.
A z kimś pomylić?
Kiedyś taksówkarz cały czas mówił do mnie: „panie Przemysławie”. Nie wiedziałem, o kogo mu chodzi, ale pod sam koniec kursu załapałem, że miał na myśli Przemka Babiarza.
Dużo imprezujesz?
Bez przesady. Czasem zaglądam do pana Romana w Przekąskach-Zakąskach. Właściwie do Romana, bo jesteśmy po imieniu, co jest dla mnie oczywiście zaszczytem. Ale z tym imprezowaniem to bez szaleństw…
Jakie dzisiaj ciśnienie?
Nie wiem, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz używałem ciśnieniomierza. Ale zdrowie raz na jakiś czas daje mi do zrozumienia, że trzeba zbastować. Co nie cieszy…
O nowotwór pytać nie chcemy. Mamy wrażenie, że wszystko zostało już powiedziane. Zastanawia nas jednak, co dziś czujesz, przejeżdżając przez most pod Jaworznem (W tym miejscu lekarz powiadomił telefonicznie Kamila Durczoka o chorobie – przyp. aut.).
Chyba nie zdarzyło mi się go minąć i… nie skoncentrować myśli na tym, co mi się przydarzyło. Dziś mogę powiedzieć, że miałem wielkie szczęście. Siedzimy i rozmawiamy. Jestem.
I oby jak najdłużej nikt nie usłyszał górniczej orkiestry dętej na twoim pogrzebie.
Ale nadal chcę, by taka orkiestra zagrała w czasie mojej ostatniej podróży. Na przykład Poszła Karolinka (śmiech). I oczywiście górniczego marsza. Górnicze orkiestry mają w sobie niewiarygodną moc. Wpadnijcie na Śląsk w Barbórkę, na dobre górnicze osiedle. To jest przeżycie. Muzykanci maszerują o piątej rano i na całego ładują śląskie hajmaty. Najpierw zawsze pod domem dyrektora kopalni. Ten musi wyjść, nalać, wypić i rzucić do kapelusza. Dopiero potem orkiestra zmierza na mszę o szóstej. A to mi przypomina, że jutro muszę wstać przed piątą…
Już cię zwalniamy. Musimy tylko podpytać o twoje typy na rozkładówkę. Ten z TVN-u już znamy. Zostały nam jeszcze dwie stacje telewizyjne.
No comments. Możecie napisać , że po głębokim namyśle zdecydowałem, że nie mam ochoty drugi raz przepraszać. Mogę tylko powiedzieć, że jest pewien typ z Polsatu. I tyle.
A trzy seksowne polityczki?
Posłanka Joanna Mucha, Angelina Jolie PiS-u (Sylwia Ługowska – przyp. red.) i Magda Ogórek z SLD.
Jak byś opisał dzisiejszy dzień?
Wstałem za wcześnie, pracowałem za długo, potem przez cztery godziny byłem niemiłosiernie męczony przez dwóch facetów, położyłem się po północy, czyli stanowczo za późno, a jutro będę niewyspany.
Dzień jak co dzień?
Jutro po zakończeniu pracy, czekają na mnie o wiele przyjemniejsze „męczarnie” (śmiech).