Michael Palin
PLAYBOY nr 8, 2010 rok
TEKST: Maciej Łubieński
—
W redakcji powiedzieli: „Jesteś zabawny, więc, zrób ten wywiad.”
Cóż, ja nie jestem zabawny. Mamy więc problem. Ja nie opowiadam dowcipów.
To właśnie moje pierwsze pytanie: Czy Monty Python jest ciężarem, kiedy wszyscy oczekują od pana opowiadania dowcipów?
Monty Pythona robiliśmy dawno temu. Czas sprawił, że należymy do komediowej starszyzny. Już nie musimy robić nic zabawnego. Gdy tylko się pojawiamy, wszyscy się śmieją. Powiem „Ni!” i to wystarczy (nawiązanie do filmu Monty Python i Święty Graal). Nie muszę robić głupich kroków ani śpiewać Lumberjack’s song. Ludzie wciąż uwielbiają Monty Pythona. To miłe, a mnie to nie nudzi. Dostrzegam komediowy potencjał w tym co mnie otacza. Po prostu już tego nie wykorzystuję i nie nawiązuję do czasów Monty Pythona, ale nie mam nic przeciwko temu, jeśli inni to robią.
Czy teraz chce pan być Michaelem Palinem podróżnikiem, pisarzem, czy Michaelem Palinem z Monty Pythona?
Po prostu Michaelem Palinem. Człowiekiem składającym się z wielu elementów, człowiekiem robiącym wiele różnych rzeczy. Człowiekiem, który wciąż szuka tego, co naprawdę chciałby robić i co przekazać. Chcę być sobą. Myślę, że w Monty Pythonie byłem sobą i w programach podróżniczych też jestem sobą.
Jest pan też dziadkiem…
O tak, bardzo szczęśliwym. Czasem myślę, że może powinienem rzucić wszystko i spędzić resztę życia bawiąc się z moimi wnukami, zabrać je w podróż dookoła świata. Ale wiem, że bym tego nie potrafił. Muszę coś tworzyć, zwłaszcza pisanie jest dla mnie bardzo ważne. Myślę, że nawet ważniejsze niż występowanie. Właśnie piszę powieść, co jest dla mnie pasjonującym doświadczeniem – pisanie i poprawianie. Zabiera to dużo czasu, ale to coś nowego i świeżego.
Pisze pan też pamiętniki…
Dziennik. Piszę go codziennie. Mam dzienniki od 1969 roku, zacząłem pisać tuż przed powstaniem Monty Pythona. Wiele osób namawiało mnie na napisanie autobiografii. Myślałem o tym i doszedłem do wniosku, że i tak głównym źródłem byłyby moje dzienniki, czemu nie wydać ich w przeredagowanej formie. Ukazały się dwa tomy, kończące się na 1988 roku. [Michael Palin Diaries 1969-1979: The Python Years i 1980-88: Halfway to Hollywood].
Pisze pan też książki podróżnicze, jak W 80 dni dookoła świata. Zaskoczyło mnie też, że niemal przegrał pan z Fileasem Foggiem. Niewiele brakowało, by nie objechał pan świata w 80 dni.
To prawda. Cóż… Na pomysł podróży dookoła świata śladami Fileasa Fogga wpadł producent BBC. Powiedział: „Zobaczmy, czy po 100 latach sposób podróżowania zmienił się tak bardzo, że możemy okrążyć świat w 30 albo 20 dni”. Okazało się, że jeśli nie wykorzystuje się samolotów, podróże tak bardzo się nie zmieniły. Pociągi jeżdżą jak w 1888 r., rejs statkiem zabiera prawie tyle samo czasu – są co prawda szybsze, ale jest ich mniej.
Pan objechał świat 20 lat temu. Teraz z pewnością porwaliby was somalijscy piraci.
No, tak. Mieliśmy nadzieję, że coś takiego nam się przytrafi. To by było doskonałe dla telewizji (śmiech).
Fogg – w pewnym sensie – miał łatwiej niż pan, bo cały czas podróżował przez Imperium Brytyjskie. Nie miał kłopotów z paszportami, wizami, celnikami.
Tak. Miał za to listy polecające.Wręczało się je ludziom na całym świecie, a oni już dbali o to, by zapewnić mu nocleg i opiekę. To były dobre czasy dla uprzywilejowanych. Ale podróże to nadal przywilej tych, którzy mają pieniądze. Oni nie latają zwykłymi samolotami – mają własne odrzutowce. Są współczesnymi odpowiednikami Fileasa Fogga.
Efekt Palina. Czy to miejska legenda czy prawda?
Nie jestem pewien. Termin ukuli ludzie z brytyjskich biur podróży. To stało się chyba po Himalajach albo…, tak, to było po Saharze. Chodziło o to, że bardzo odległe rejony świata wcześniej nie odwiedzane przez turystów – jak północny Pakistan czy Sahara – pojawiały się w moich programach. I nagle rezerwacje w te rejony wzrosły o 250 procent. To nazwano efektem Palina.
Zacząłem czytać pańską książkę Himalaje. Moje pierwsze wrażenie to, że miał pan wiele szczęścia, że pan tam dotarł. Teraz Peszawar nie jest miejscem, które można odwiedzać.
Hotel w Peszawarze, w którym się zatrzymaliśmy, później wyleciał w powietrze, hotel w Islamabadzie, w którym nocowaliśmy – też wysadzony.
To kolejny efekt Palina.
Tak! (śmiech). Ale to nie ja podkładałem ładunki wybuchowe…
Co pana martwiło przed wyjazdem, a co panu przeszkadzało podczas podróży?
Opowiem ciekawą z mojego punktu widzenia historię. Program W 80 dni dookoła świata to miała być tylko jedna seria, po której miałem wrócić do aktorstwa i do pisania. Ostatecznie zrobiliśmy 7 serii. Tego się nie spodziewałem. Nie było żadnych wytycznych, żadnego scenariusza. Po prostu byłem ja i ekipa z kamerą. Okazało się że moje rozmowy, spotkania – to chwyciło. Kiedy rozpoczynałem podróż, chciałem być Fileasem Foggiem. Grałem tę postać. Myślałem, że to ważne, że muszę być Foggiem. Dotarliśmy do Dubaju i szybko wszystkie nasze plany wzięły w łeb. Musieliśmy wyruszyć do Dehli z portu, którego wcześniej nie sprawdziliśmy. Wylądowaliśmy na łodzi bez radaru, bez radia…
Bez toalety…
Na pokładzie nie było toalety, ale jedna znajdowała się w pobliżu statku (śmiech) – drewniana obręcz przywiązana linami za burtą. Załogę stanowili żeglarze z Gujarat z północno-wschodnich Indii, ubodzy ludzie, którzy nie mówili po angielsku. Na pokład ich statku wsiadłem jako Fileas Fogg, a po 7 dniach zszedłem z pokładu jako Michael Palin. W takich warunkach bycie Foggiem nie miało sensu. Którejś nocy rozchorowałem się i musiałem opowiadać do kamery jak strasznie się czuję. Próbując porozumieć się z indyjską załogą też byłem sobą, nie Foggiem. Podróż była ciężka, płynęliśmy bardzo wolno. Nie było żadnego nowoczesnego wyposażenia, byliśmy całkowicie zdani na łaskę tych ludzi. Ale było świetnie. Na pokładzie był starszy człowiek Kasim, który chciał sprawdzić, czego słucham przez słuchawki. „Naprawdę chcesz posłuchać?” – spytałem. Miałem album Bruce’a Springsteena. Kasim założył słuchawki i poprosił: „Głośniej, zrób głośniej”. Springsteena, jeszcze głośniej? Prawie rozerwało mu głowę. Przez takie drobiazgi odkrywałem, że mogę zaprzyjaźnić się z ludźmi tak odmiennymi ode mnie. Na pożegnanie serdecznie ich wyściskałem, a w zasadzie to oni wyściskali mnie. Gdy zszedłem na ląd byłem już Michaelem Palinem. Zrozumiałem, że nie muszę grać żadnej roli. Mogłem być sobą i moje reakcje byłe prawdziwe, więc najciekawsze.
Gdy ruszał pan w podróż, nie był już pan młody. Obawiał się pan o swoje zdrowie, o bezpieczeństwo w takich miejscach jak Sahara?
O tak, ale jestem optymistą, czułem, że wszystko będzie w porządku.
Jest pan optymistą, czy jest pan odważny?
Nie wiem, czy jestem odważny. Nigdy nie znalazłem się w sytuacji, kiedy musiałbym skakać z klifu do wzburzonej wody, by ratować komuś życie. Lubię wyzwania, lubię próbować nowych rzeczy. Nie wszystkiego. Nie skakałbym na bungee przed kamerą. Ale inne rzeczy chętnie robiłem. Dzięki podróżom spotyka mnie wciąż coś nowego, coś innego od Monty Pythona czy grania w filmach jak Rybka zwana Wandą, Bandyci czasu czy Brazil. To co mi się podobało, to poczucie wolności. Ludziom się wydaje, że jeśli jesteś gwiazdą filmową, musisz być najbardziej uprzywilejowaną i najszczęśliwszą osobą na świecie. Nie jesteś. Jesteś niewolnikiem, nawet jeśli zgarniasz dużą kasę. Przyjeżdża po ciebie limuzyna, zabiera do studia. Siadasz tam i czekasz cały dzień, podczas gdy ekipa sprawdza ustawienia kamery. I pod koniec dnia mówią: „Niestety, dziś nie damy rady” i odsyłają cię limuzyną z powrotem. Dla mnie to jak więzienie. A podróż, nawet na grzbietach wielbłądów, daje poczucie wolności. Robiliśmy to, co sami zaplanowaliśmy. Doskonale dogadywałem się z ekipą i miałem pewność, że nakręcą świetny materiał. Więc tu nie chodzi o to, czy ktoś jest odważny, ale czy fascynuje go to co robi. Były momenty kiedy myślałem „Nie powinienem tego robić, to za duże ryzyko”, ale one szybko mijały.
Czy wyobrażał pan sobie swoich przyjaciół z Monty Pythona w takich sytuacjach?
Wszyscy z Monty Pythona byliby doskonałymi prowadzącymi programów podróżniczych. John Cleese nakręcił dokument na Madagaskarze o lemurach. To było świetne, cudowne, bo to był cały John – narzekał na błoto (śmiech). „To obrzydliwe, a pogoda jest okropna”. Na miłość boską, to było w samym sercu dżungli. Ale on uwielbia lemury, więc trzeba docenić prawdziwe uczucie. Jest też bardzo inteligentny, więc potrafi dobrze opowiadać. Terry Gilliam byłby świetnym podróżnikiem, bo fascynuje go sztuka i architektura. Nigdy nie przestaje gadać. Terry Jones już nakręcił dokumenty historyczne. Ja sugerowałem kiedyś, żeby Monthy Pythoni zrobili serię filmów dokumentalnych – każdy odbyłby jedną część podróży.
Na łodzi John Cleese by narzekał.
O tak. Nie mógłby usiąść na toalecie, bo była dla niego za mała.
Umarłby…
(śmiech) …z powodu zaparcia.
A Terry Jones?
Z Terry’m Jonesem to ciekawa sprawa. Jest moim bliskim przyjacielem. Znamy się jeszcze z czasów przed Monty Pythonem. On zawsze powtarza: „Nie rozumiem jak ty to robisz, nie rozumiem po co tam jeździsz”. Odpowiadam: „Przecież ty nakręciłeś serię o wyprawach krzyżowych, skakałeś z klifu, brodziłeś w wodzie w zbroi, by pokazać jak krzyżowcy dobijali do brzegu”. Terry był pierwszym kaskaderem w Pythonach, mówił „Chcę to zrobić sam, bo zrobię to lepiej”. Widziałem więc jak robił naprawdę szalone rzeczy. Ale z jakiegoś powodu uważa, że to ja jestem odważny. Może to dlatego, że Terry ma bardzo analityczny umysł. Wszędzie szuka sensu. „Dlaczego podróżujesz dookoła świata?” (śmiech). Mówię: „Nie wiem, Terry, po prostu chcę zobaczyć świat”. „No tak, ale dlaczego?”. Czasem sam nie umiem wyjaśnić, dlaczego to robię. Ale chyba po prostu kocham podróżować. Świetnie się wtedy czuję. Poza tym podczas podróży człowiek pozbywa się uprzedzeń. Myślę, że dawniej bardziej byłem uprzedzony do cudzoziemców, ich kuchni i tego co robią. Odkąd podróżuję zrozumiałem, że różnice między ludźmi to nie jest coś czego trzeba się bać, ale coś co należy cenić. Ja rzucałem się w wir szalonych tańców plemiennych, jadłem penisy byków i robiłem tego typu rzeczy.
(Chichot).
Bez obawy, byk był żywy (śmiech).
Jadł pan bycze penisy?
Cóż, w zasadzie jednego (śmiech). Kiedy go jadłem, nie wiedziałem, że to penis byka.
To dobry moment, by zapytać czy istnieje angielskie poczucie humoru?
Angielski humor jest wyszukany, różnorodny, ale nie wulgarny. Przenika wszystkie warstwy społeczne. Wydaje mi się, że dla Brytyjczyków zabawna jest gra słów, dowcipy o płci, seksie, mężczyznach przebierających się za kobiety. Ale myślę że brytyjskie poczucie humoru polega głównie na śmianiu się z samych siebie. Jest więc coś takiego jak brytyjskie poczucie humoru, ale czy różni się od innych – nie mam pojęcia.
A jaki jest humor w USA lub w Indiach?
Hinduski humor jest ciekawy. Bardzo werbalny. Hindusi posługują się językiem angielskim doskonale. Uwielbiam napisane przez nich po angielsku książki. Są zabawni i również lubią grę słów. W Ameryce humor – jak wszystko – doprowadzony jest do perfekcji, przez co staje się przedmiotem marketingu jak produkt. Jest krową, którą można doić. Tyle, że według mnie humor ma w sobie coś z przypadkowości. Nie chodzi o to by powiedzieć: „będziemy zabawni”, to raczej: „bądźmy bardzo bardzo poważni”. Moje pierwsze wspomnienia niekontrolowanego śmiechu pochodzą ze szkolnych czasów, kiedy coś wydawało nam się zabawne, a nie wolno nam było się śmiać.
W Polsce narzeka się, że najlepsze dowcipy powstawały w czasach komunizmu…
Wiem do czego pan zmierza. Niech pan spojrzy na dowcipy żydowskie. Wiele historii, które opowiadają są doskonałe. Byli gnębieni przez najróżniejszych ludzi i dlatego rozwinęli mechanizm obronny, którym jest śmianie się z tego, co się im przytrafia. W pewnym sensie Brytyjczycy też tak robią, z tą różnicą, że nie byli gnębieni.
Byliście panami świata!
Niektórzy z nas byli. Ci z samego szczytu społeczeństwa. Ci z niższych warstw nienawidzili klas wyższych i robili o nich dowcipy.
Czy podczas podróży porównuje pan różne kultury, obserwując, że ta ma wspaniałe poczucie humoru, a inna jest poważna?
Nie prowadzę badań nad poczuciem humoru na świecie, raczej wykorzystuję go do poznawania nowych ludzi. I gdziekolwiek jestem, zwłaszcza jeśli nie znam języka, staram się ocieplić atmosferę uśmiechem albo jakimś żartem. Więc gdy rozlał pan kawę [od tego rozpoczęła się rozmowa] śmialiśmy się. Pod tym względem niektóre grupy reagują lepiej inne gorzej. Mówiąc konkretnie, np. Czesi od razu wiedzą z czego się śmieję i natychmiast to podłapują. Niemcom zajmuje to nieco dłużej (śmiech).
Czy istnieje uniwersalne poczucie humoru? Czy są dowcipy z których śmieją się wszyscy?
Kiedy kopnie pan kogoś w tyłek, wszyscy się śmieją.
Tak. Kiedy przewrócisz się na skórce od banana też wszyscy się śmieją. Oprócz ciebie.
To dość uniwersalne. Ugodzona ludzka godność – to działa niemal wszędzie, chyba że osoba, która to robi ma pistolet lub jest w mundurze. Nie ma dowcipów o straży granicznej ani o urzędnikach paszportowych.
No właśnie. Jakie są granice humoru. Z moralnego punktu widzenia, z pewnych spraw nie powinno się śmiać, np. z cierpiących lub głodujących ludzi.
Ufff. Myślę, że trudno jest wyznaczyć granicę, bo humor i śmiech są czymś instynktownym. Czasem to sposób w jak radzimy sobie z cierpieniem. Mam 67 lat i wielu moich przyjaciół, nawet młodszych ode mnie już nie żyje. To straszne tracić bliskich ludzi. Zostałem tak wychowany, że uroczystości pogrzebowe postrzegam jako coś bardzo smutnego i przygnębiającego. Byłem na wielu pogrzebach moich przyjaciół. Gdy żegnaliśmy Grahama Chapmana (członek Monty Pythona, zmarł w 1989 r. na raka), zrozumiałem, że taka przygnębiająca ceremonia byłaby nie fair w stosunku do niego, gdyż był pełnym humoru, otwartym, zabawnym facetem. Podczas mowy pogrzebowej John Cleese stwierdził, że zastanawiał się co Graham chciałby usłyszeć w tym momencie. Powiedział: „Przemyślałem to bardzo wnikliwie, i myślę, że sprawiłbym Grahamowi największą przyjemność, gdybym był pierwszą osobą, która powiedziała FUCK na pogrzebie”. ( Na YouTube można wpisać „Pożegnanie Grahama Chapmana”) To było absolutnie genialne. Nawet w tak smutnych chwilach trzeba pamiętać, że nie możemy tylko rozpaczać. Humor jest nam potrzebny w każdej sytuacji. A czy istnieje granica? Jeśli coś jest w złym smaku, nie śmieszy nas.
Patrząc na angielskojęzyczny świat komediowy, kogo pan lubi, a kogo nie?
Nie jestem za bardzo w temacie. Lubię Eddiego Izzarda. Jest komikiem pełnym dziwacznych pomysłów. To zaskakujące połączenia, strumień świadomości – trochę jak Monty Python. Jest bardzo bardzo zabawny.
A Sasha Baron Cohen.
Nie znam jego twórczości za dobrze. Wiem, że jest bardzo bystry. Zabawni są jeszcze dwaj chłopcy z Nowej Zelandii, tworzący program a Flight of the Conchords (do obejrzenia na YouTube). Lubię taki delikatny wyrafinowany humor. Nie przepadam za żartami subtelnymi jak uderzenia młota. Nie oglądałem Borata, czytałem tylko kilka recenzji. Czy on żartuje z obcokrajowców? Ja po podróżach dookoła świata przestałem to robić. Żarty z samych siebie – proszę bardzo, ale z cudzoziemców? To w jakiś sposób ograniczone. To jakby spłycać swoich rodaków do stereotypów i nie chcę tego robić. Drażni mnie mówienie: „My jesteśmy OK, a oni są głupi”.
Co pan myśli o Małej Brytanii?
Robią świetne rzeczy, ale czasami jest to zbyt ostre. Czasami wydaje mi się, że ich postaci są tak podobne do zwykłych ludzi, że to raczej nabijanie się z innych niż z samych siebie. Mądrzy ludzie wyśmiewają głupich. Nie do końca jestem przekonany, czy mnie to bawi.
Biuro (The Office)?
Bardzo ciekawe. To obszar, w który komedia zawędrowała od czasów Monty Pythona. Biuro to komedia obserwacyjna. Jest też bardzo dobra angielska seria The Thick of It pokazująca jak funkcjonuje rząd. To doskonałe obserwacje, ale drażniące…
Co pana drażni w Biurze?
Jest jak Hotel Zacisze (serial z Johnem Cleese’em jako kierownikiem hotelu). Śmieję się, ale pod koniec jestem wykończony. Myślę: „Boże, czy on nie mógłby zrobić choć jednej rzeczy jak należy? Czemu musi wszystko spieprzyć?” I ta frustracja tylko narasta. W końcu masz już dość, ale wyjesz ze śmiechu. Pod koniec chciałbym już odpocząć i obejrzeć coś spokojnego. I to samo jest z Biurem, bo David Brent wprawia wszystkich w zażenowanie, robi z siebie głupka, aż chce się powiedzieć „stop, przestań”. A tacy ludzie naprawdę istnieją. Ten humor nie daje ci chwili wytchnienia. Wpycha ci nóż w brzuch jednocześnie zmuszając do śmiechu. Z Monty Pythonem było inaczej. Ponieważ było nas tylu, a każdy wprowadzał inny rodzaj humoru, pod koniec programu człowiek był zadowolony, bo widział wielu szalonych, ale szczęśliwych ludzi. I tym się różniliśmy od Hotelu Zacisze i Biura, gdzie czujesz, że jesteś w klaustrofobicznym świecie, w którym postacie są uwięzione.
[Fotograf zaczyna robić Palinowi zdjęcia]
Będzie pan miał ładne fotografie do paszportu.
Dokładnie. Chociaż nie wiem, czy istnieje coś takiego jak „ładne paszportowe zdjęcie”. Zawsze robią takie, że wyglądasz jak międzynarodowy terrorysta. Nie wolno się uśmiechać, więc każdy wygląda na złego i niebezpiecznego.
Czy nadal powinniśmy spodziewać się hiszpańskiej inkwizycji?
Cóż (duży uśmiech). Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji (śmiech). Spodziewajcie się czegoś innego. Humor, który za tym się kryje, to sposób w jaki ludzie sami się prezentują. Hiszpańska inkwizycja to skecz o politykach, którzy mówią: „Są trzy najistotniejsze rzeczy dla naszego kraju – wojsko, Kościół, edukacja i… aha, cztery, są cztery najważniejsze rzeczy…”
Patrząc z perspektywy producenta dowcipów – to ciężka praca? Bolesna?
Nie. Dobra sesja pisania dowcipów powinna być zabawą i tak było, gdy robiliśmy Monty Pythona. Mieliśmy absolutną swobodę w wymyślaniu żartów. Nie potrzebowaliśmy początku, środka ani zakończenia. Wystarczyło kilka zwariowanych pomysłów i Terry Gilliam łączył je swoją animacją z kolejnymi szalonymi skeczami. To był strumień świadomości. Siadaliśmy, rozmawialiśmy i wszystko, co wydawało nam się zabawne zapisywaliśmy. Na szczęście w Monty Pythonie było 6 autorów, którzy mogli sami odegrać skecze. Byliśmy producentami dowcipów – jeśli chce pan używać tego określenia – i aktorami. Nie musieliśmy pisać dla kogoś, kto później mówiłby, że nie rozumie, o co w tym chodzi. To było bardzo ekonomiczne, a dowcip nie rozmywał się. Co więcej, nawet się wyostrzał, bo gdy np. kiedy Terry Jones i ja wychodziliśmy z jakimś pomysłem, a po spisaniu jednej strony uchodziła z nas para, John Cleese i Graham Chapman mówili: „Podoba nam się ten pomysł, chyba możemy go dokończyć”.
Zawsze pracowaliście w takich małych grupkach?
Tak. Ja pracowałem z Terrym, a John z Grahamem. Eric Idle tworzył sam i Terry Gilliam sam robił animacje. Ale czasami kończyliśmy materiał zamiast kogoś albo oddawaliśmy komuś swoje skecze, by dokończył. Czasami siadaliśmy wokół stołu i wszyscy rzucali pomysły. To były piękne dni, kiedy śmialiśmy się bez ustanku. Ale jeśli wyszedłeś na chwilę zrobić kawę, traciłeś najlepsze dowcipy.
Teraz byłoby wam trudniej. Wszystkim rządzi marketing. Gdybyście pojawili się w stacji telewizyjnej i wyjaśnili co chcecie robić, ludzie patrzyliby na was jak na…
Ale dokładnie tak było kiedy w 1969 roku przyszliśmy do BBC z pomysłem na program. Szef działu komedii w BBC powiedział: „Opowiedzcie mi o waszym show. Jak będzie się nazywało?” „Eee, no, jeszcze nie mamy nazwy”. „Będą gościnne występy artystów?” „Yyy, no, nie”. „Czy będzie muzyka?” „Muzyka? No, yyy, my nie…”. To było naprawdę najgorsze przesłuchane w sprawie o pracę. W końcu on spojrzał na nas i mówi: „Dam wam 13 odcinków, ale nie więcej!”. To było cudowne. Wtedy BBC rządziło w mediach. Były dwa kanały BBC i jeden ITV – mogli robić co chcieli. Jeśli chcieli puścić głupi program nazwany Latający cyrk Monty Pythona w sobotni wieczór – mówili: „Cóż, koszty jego produkcji nie są wysokie, dajmy to, chwyci albo nie chwyci”. Teraz najważniejszy jest marketing. Są setki kanałów, a BBC nie jest jedynym producentem komedii. Są wskaźniki oglądalności, a Monty Python nigdy nie miał ich wysokich. Nigdy nie byliśmy w pierwszej dziesiątce ani nawet dwudziestce. Nie mieliśmy wielkiej oglądalności, ale program stał się kultowy. Amerykę chcieliśmy wziąć z marszu robiąc film z najlepszych naszych skeczy, ale to nie chwyciło. Tłumaczyliśmy sobie „To zbyt brytyjskie, humor nie przebędzie Atlantyku.” „Dwa kraje podzielone wspólnym językiem” – cytując Oscara Wilde’a (co ciekawe, według wielu źródeł to cytat z George’a Bernarda Shawa; jest skecz Monty Pythona, w którym obie historyczne postaci nie szczędzą sobie złośliwości – przyp. red.) I nagle w 1974 r. doradca programowy z telewizji w Dallas w Teksasie znajduje nasze programy z BBC. Pokazuje je kolegom, a oni tarzają się ze śmiechu. Dzwoni do BBC i pyta: „Macie tego więcej?”. BBC przeszukuje swoje lochy, zardzewiałym kluczem otwierają wielką skrzynię: „Mamy jeszcze 44 odcinki. Mamy je wszystkie!” I w Dallas puszczają Monty Python non-stop w ciągu jednego weekendu. Rozpoczyna się marsz przez Amerykę. To były telewizje publiczne, puszczano program bez reklam, bez cięć. Nie wszyscy naraz – różne stacje brały nasz materiał w różnym czasie. Pojawiła się wierna publiczność – niezbyt liczna, ale naprawdę oddana: studenci, uczniowie. Monty Python zawsze tak oddziaływał. Nie mieliśmy ogromnej oglądalności, ale trwaliśmy i przetrwaliśmy.
Czy w obecnym świecie terroryzowanym przez słupki oglądalności, komedie nadal są tak dobre jak w czasach Monty Pythona?
Oczywiście nadal się śmieję gdy coś oglądam, ale nie jest to już śmiech spowodowany szokiem, zaskoczeniem i radością, że słyszę coś całkowicie nowego i innego. Teraz nie ma niczego co można nazwać by przełomem. To chyba kwestia zgrania w czasie. Monty Python pojawił się pod koniec lat 60., kiedy nagle zaczęto kwestionować konwencjonalny model życia. The Beatles przynieśli nową muzyką rozrywkową, moda w Londynie nagle stała się ciekawa. Ludzie robili coś nowego i innego. Monty Python wpisał się w to doskonale. Prawdopodobnie zrobiliśmy dla humoru to, co Mary Quant (brytyjska designerka – przyp.red.) dla spódniczek mini, a Beatlesi dla muzyki rozrywkowej. To było naprawdę świeże podejście. Wcześniej z wielu spraw ludzie się nie śmiali, politycy, premier byli nietykalni, a Monty Python śmiał się z niemal wszystkiego. To był szok i chyba za to ludzie nas polubili.
Czy dostrzega pan jakieś kamienie milowe humoru od czasów Monty Pythona?
Oh, hmmm… Nieszczególnie. To co widzę, to pojawienie się dobrej komedii paradokumentalnej. Pierwszym tego rodzaju filmem, który mi się spodobał, był This is Spinal Tap o grupie rockowej będącej w trasie koncertowej po Ameryce. Myślę, że to było świeże.
Sasha Baron Cohen robi coś takiego.
I Biuro – filmy udające dokumenty. I chyba to jest obszar, w którym pojawił się najnowszy i najświeższy rodzaj humoru … [Patrząc na zegarek] Mamy jeszcze… och, 10 minut…
No, nie chciałbym, żeby czuł się pan jak przesłuchiwany przez hiszpańską inkwizycję.
(śmiech) Każdy wywiad to hiszpańska inkwizycja.
Najgorsze pytanie zostawiłem na koniec. Jaki jest ulubiony żart Michaela Palina?
Bardzo trudni na to odpowiedzieć. Nie pamiętam dowcipów zbyt długo. Taniec z policzkowaniem rybami to mój ulubiony skecz Mony Pythona. Zrobiłem go z Johnem (Cleese’em). Nic mnie tak nie rozśmiesza. Lubię dowcipy, ale nie jestem dobry w ich opowiadaniu. Gdy ktoś opowie dobry kawał, śmieję się, ale po dwóch dniach go zapominam. Moja żona opowiedziała mi przed wyjazdem bardzo śmieszny dowcip. To było… nie pamiętam.