Lech Janerka
TEKST: Rafał Księżyk
—
Na Plagiatach jest country i bossa nova. To twój najbardziej wyluzowany materiał. Co się zmieniło?
Być może zapędziłem się w tych swoich wyścigach muzyczno-słownych. Kiedy zaczynałem, moje oczekiwania wobec muzyki zakładały, aby była bardzo osobista i bardzo serio. I takie płyty nagrywałem. Aż pojawiły się pytania od fanów… Czy ja rzeczywiście mam zamiar popełnić samobójstwo? Czy mam poczucie humoru? Postanowiłem przyjrzeć się samemu sobie i sięgnąłem po piosenki, które pisałem między 17. a 19. rokiem życia. Było ich ze 200, kilkanaście wybrałem na Plagiaty. Nagrałem płytę, gdzie pokazuję, że potrafię być pogodny. Mówimy o muzyce, bo to najbardziej bezpośrednia forma okazywania emocji. Słowa, niestety, są pisane współcześnie.
Nie pasuje ci wizerunek artysty „dołującego”?
Nie jestem dołersem. Nie bardzo wierzę w ludzi, którzy są tylko chmurni. To nudne. Czasy, w których wystartowałem, sprzyjały, żeby być serio. W życiu jestem pogodny. Lubię dobre dowcipy, niestety nie potrafię ich opowiadać. Pracuję nad tym, by mieć dobrą puentę. Idzie mi średnio. Ponurawy bywam, bo jestem niespecjalnie towarzyski. A też chciałbym potrafić znaleźć się między ludźmi – trochę ich wspierać, a trochę ich doić, z tego co mają w głowach.
Album Fiu Fiu dostał dwa Fryderyki, a ciebie uznano za dyżurnego rockowego intelektualistę…
Te Fryderyki to za upór. Za stary jestem na nagrodę za płytę alternatywną. Dostałem, bo dostałem. Bo jestem pieprzoną świętą krową polskiego rocka, na muzycznej scenie nikt nigdy mi nie dał kopa. Proszono mnie, abym wypowiadał się na temat spraw ostatecznych, o polityce. Mnie to krępuje, choć bywa zabawne. Kiedy się gra, ma się za dużo czasu, a ja po prostu lubię czytać. Mój światopogląd to jednak kolaż informacji z różnych dziedzin, chaos. W pierwszym wywiadzie zasoliłem, że jestem samoporządkującą się formą chaosu i do dziś w to wierzę. Ważne są dla mnie sens i logika, bo jeżeli odpuścimy, chaos nas wciągnie. Ale w mędrców nie wierzę. Ani w mądrości powszechne. Bawimy się, naprężamy, czasami coś z tego wynika, najczęściej nic. Ja sam jestem bardziej cwany niż mądry czy kreatywny. Staram się być uczciwy, wobec siebie i wobec słuchacza, i przy tym się będę upierał.
Pociągał cię kiedyś rock&rollowy styl?
Jestem zbyt słabym muzykiem. Na rock’n’roll mogą sobie pozwolić geniusze albo debile. Jako cienias muszę pewnych rzeczy pilnować. Po alkoholu mózg niewdzięcznie mi falował. Pić zacząłem po 50., czerwone wina. Narkotyki stymulują to, co i tak w nas jest. Ja stany euforyczne produkowałem, śpiewając. Robiłem rzeczy, które mnie cieszyły i czułem się świetnie. Używki to niszczą. Polubiłem papierosy, bo mnie uspokajały. Wypalałem 3 paczki dziennie. Teraz palę półtorej. Miewam na koncertach kłopoty z niedotlenieniem. Ale jak nie paliłem, wszystko mi się podobało i to było podejrzane. Tyłem i dostałem pancernej dupy.
A co z kobietami?
Jestem filobabem. Uwielbiam kobiety. Nigdy od kobiet nie spotkało mnie nic złego. Gdy zacząłem grać, miałem już dwójkę dzieci, tak więc pokoncertowe ekscesy erotyczne nie wchodziły w grę, bo to kłopoty. I nigdy nie czułem z tego powodu dyskomfortu. Wolałem swoją żonę niż ewentualne skłonne dziewczyny. Ja i Bożena bardzo się lubimy. Jestem z nią od 19. roku życia. Od 20 lat razem gramy. Jeżdżąc na trasy z Klausem Mitffochem bez niej, źle się czułem.
Jako przystojny chłopak z gitarą, nie spotykałeś nachalnych fanek?
Nigdy nie byłem „chłopakiem z gitarą”. To działa, ale na te głupsze albo może bardziej zdesperowane. Pamiętam koncert Klausa Mitffocha w klubie Park w Warszawie, gdzie zeszła się ówczesna bohema. Miałem na sobie buty, które brat przysłał mi ze Stanów. Zapinały się na rzepy, o których w Polsce wówczas nie wiedziano, były amarantowe, waliły po oczach. Po koncercie panie siedziały u moich stóp i bawiły się rzepami. Sprawiało to wrażenie mahometańskiego raju. Z późniejszych koncertów: w Zgorzelcu pod sceną miotała się dziewczyna, bardzo młoda ale o wyśrubowanych parametrach, które dekoncentrowały. Schodziliśmy potem do garderoby długim korytarzem i nagle słyszę rozpaczliwy okrzyk: Lechu! To ta dziewczyna. Biegnie za mną, a im jest bliżej, tym bardziej zwalnia, widząc, że nie jestem najmłodszy. Na scenie tego nie widać, bo jestem chudy i zawzięty. Gdy była całkiem blisko, czar prysł. Zapytała: przepraszam pana, czy mogłabym prosić o autograf?
Jak to jest grać z żoną w jednym zespole rockowym?
Gdy rozpadł się Klaus, myślałem, żeby zrezygnować z muzyki. Okazało się, że nie mam pracy. Postanowiliśmy z Bożeną, że spróbujemy pograć. Pomysł był taki: ja na basie, Bożena na wiolonczeli, a co dalej, to się zobaczy. No i efekty były niezwykłe. Czułem, że mamy w łapach cały świat, świetnie się rozumiemy i możemy modelować go jak chcemy. Nie wiedzieliśmy kiedy dzień, a kiedy noc. Czas wypełniało nam granie i kochanie się. Po miesiącu gotowy był materiał na Historię podwodną.
Album Klausa Mitffocha uznawany jest za jeden z najważniejszych w polskim rocku. Jaki był tamten okres? Smak sukcesu czy walka?
Dla mnie to był czas traumatyczny, bo związany z koncertami, z wyjazdami z domu, z pyskówkami. Nie postrzegaliśmy Klausa jako czegoś nadzwyczajnego. Punktem odniesienia były zespoły zachodnie i w tym kontekście to, co robiliśmy, było słabe. I choć graliśmy koncerty w halach, nie było powodów do euforii. Czuliśmy się raczej bezczelni. Wykończył nas stres związany z niemożnością wejścia w krótkim czasie na wyższy poziom. Koncepcyjnie byliśmy świetni, ale aparat wykonawczy nie nadążał i to był dramat.
Zacząłeś grać z Klausem mając 30 lat. W tym wieku ludzie raczej już schodzą ze sceny…
Jestem niedorozwinięty (śmiech). Powinienem był zacząć, mając 17 lat, ale czegoś tam nie byłem w stanie się nauczyć. Narobiliśmy z Bożeną dzieci i trzeba było na nie zarobić. Wtedy śpiewali Demarczyk, Grechuta, Niemen. Wykonawczo byli nieskazitelni. Gdy już grałem z Klausem, miałem koszmar, że spotykam się na estradzie z Niemenem. On śpiewa swoim zniewalająco sugestywnym głosem na granicy ekstazy, a potem wychodzę ja… I kiedyś wystąpiliśmy razem w Sopocie, nie jeden po drugim, ale w transmisji telewizyjnej pojawiłem się tuż przed Niemenem. O dziwo, okazało się, że byliśmy tak drastycznie inni, że nie było skali porównawczej. Nie czułem zażenowania. Pomyślałem, no dobrze, straciłem ileś tam lat, ale teraz będę to robił.
Ty w ogóle żyjesz własnym rytmem. Kiedy umawialiśmy się na tę rozmowę, oświadczyłeś: byle nie przed 14, bo śpię…
Nie dopuszczam do tego, żeby poruszać się szybciej, niż potrafię. Spać idę, gdy mam ochotę, wstaję, kiedy się wyśpię. To jeden z moich większych sukcesów. Nie czuję się artystą. To słowo podejrzane. Podobnie nie powiem o sobie, że jestem muzykiem. Być może synonimem bycia artystą jest to, że wstaje się o dowolnej porze. Ot cały artyzm. Staram się przy tym żyć maksymalnie intensywnie. Tak, żeby umrzeć zmęczonym.
Zawsze byłeś outsiderem, czy też próbowałeś żyć jak stateczny obywatel?
Jeszcze przed Klausem pracowałem jako fotograf. Dobrze zarabiałem. Na filmach zobaczyłem, że zaprasza się damę na obiad. Zaprosiłem Bożenę do dobrej restauracji. A to były czasy, gdy kelnerzy potrafili zabić klienta, był taki okres w PRL-u. Przyszedł kelner, oczywiście, że pijany. Na pięknej srebrnej tacy przyniósł bryzole i ziemniaki. Rozsypał je Bożenie na kolana. „Pardon” – powiedział, wszystko pozbierał i zaserwował raz jeszcze na talerz. Na filmie nie było, co się w takich sytuacjach robi. Postanowiłem, że wracamy do domu. Tak było, co chwila. Moje wyobrażenia o świecie solidnie rozmijały się z rzeczywistością. Postanowiłem, że nie biorę w tym udziału, a jeśli już to na moich zasadach. I zostałem świętą krową.
Pod koniec lat 80. spędziłeś ponad rok w Nowym Jorku. To była emigracja zarobkowa?
Niezupełnie. Bożena zerwała wtedy ścięgno, ja nie miałem instrumentu. Nie było mowy o koncertach. Skorzystaliśmy z zaproszenia mojego brata, który pracował w Nowym Jorku jako grafik. Mieszkaliśmy na Manhattanie. Pieniądze na życie były. Poszedłem do pracy, bo chciałem kupić samplery i bas. Wylądowałem na Times Square, w Apple Studio, gdzie kręcili popularny talk-show Geraldo de Rivery. Kiedyś doszło do polemiki Ku-Klux-Klanu z Czarnymi Panterami. Zakończyło się bijatyką, Rivera dostał w nocha, studio zdewastowane. Moja praca polegała na tym, że byłem figurantem. Stwierdzili, że skoro jestem gwiazdą rocka „from Poland”, nie ma możliwości, żebym pracował. Uczyłem ich jak zamawiać po polsku ruskie pierogi. Co jeszcze zdarzyło się zabawnego? Ktoś na ulicy wziął mnie za Johna Malkovicha. Nawet nie wiedziałem, że taki aktor istnieje. Teraz myślę – faktycznie, te perfidne usteczka w dzióbek… Spacerowałem też po Południowym Bronksie, gdzie biali nie powinni się zapuszczać. Nikt mnie nie zaczepił, ale gdy wróciłem do Wrocławia, pod moją klatką koleś poprosił o papierosa, a jak nie przyjąłem pieniędzy, chciał mnie tłuc.
Byłeś narwańcem. Teraz jesteś chłodno opanowany. To jakieś przełomowe zdarzenia tak cię odmieniły?
Narwaniec to mało powiedziane. Byłem psychopatą. W każdym momencie można mnie było sprowokować do bójki. Kiedy się wściekałem, zaczynałem się jąkać i nie byłem w stanie z nikim rozmawiać. Prawdziwy, regularny fiś. Dzięki Bożenie zacząłem powściągać emocje. Kontrolowałem się. Krok po kroczku. Czas też zrobił swoje. Śmieję się, że ludzie się starzeją, bo nie chcą już być młodzi. Ale jeszcze mając czterdziestkę potrafiłem wściekać się jak gówniarz. Konkretnego przełomu nie było. Może wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że zżera mnie prymitywna autodestrukcja. Kiedyś w szale próbowałem rozbić sobie głowę o ścianę. Skończyło się pogotowiem, zakładaniem szwów. W tej chwili najpierw jest refleksja, a później akcja. Zafundowałem sobie zmianę psychiki. I to jest drugi mój sukces.
Chciałeś zostać pilotem wojskowym. To wydaje się skrajnie odległe od roli rockmana.
Nie widzę konfliktu. Byłem desperatem już jako dzieciak. Pilot myśliwski rozpędzony w swej maszynie, który szybko zabija i szybko ginie, to było młodzieńcze wyobrażenie o wolności. Umrzeć młodo. To mi się podobało. Przepadłem na komisji lekarskiej, gdzie okazało się, że mam wadę serca. Kiedy dwa lata byłem w wojsku, ludzie stękali, ktoś tam się zastrzelił, ale dla mnie nie było ono dolegliwością. Miałem twarde dzieciństwo, które mnie uodporniło. Dwóch konkretnych mężczyzn w domu to czasem za dużo.Jak miałem 18 lat, daliśmy sobie z ojcem po czołach i zacząłem żyć na własną rękę.
Tuż przed pięćdziesiątką stałeś się fanatykiem komputerowych gier z symulatorami lotów…
Miałem dwa naprawdę profesjonalne symulatory, jeden projektowany przez firmę, która pracuje dla NATO. Oszałamiałem się strasznie. Potrafiłem grać po 18 godzin dziennie. Ten maraton trwał 3 lata. Przerwał go wypadek. Pojechałem na pogrzeb Grześka Ciechowskiego i pod cmentarzem miałem kraksę. Straciłem wzrok na kilka dni. Zacząłem nosić okulary do czytania, a o grach musiałem zapomnieć. To głupota była, aczkolwiek przyjemna. Nie żałuję. Każdy szuka patentu, żeby zresetować głowę, uciec od rzeczywistości. Tu są proste reguły, wcześniej czy później się wygra. Tak na marginesie, tego symulatora NATO nie przeszedłem. Część sprawnościową zrobiłem szybko, druga, strategiczna wymaga cierpliwości i tu symulator dawał mi łupnia. Jako dowódca bym się nie sprawdził. Dobrze kombinowałem, żeby być pilotem.
W filmie Bingo mówisz: „Nic nie jest prawdziwe, a kto myśli inaczej, ten ekscentryk i demokrata”. Możesz to rozwinąć?
To żarty. Miałem w Radiu Wrocław audycję „Nothing Is Real”. To cytat ze Strawberry Fields The Beatles. Większość ludzi żyje realiami, ja też, ale je sobie podkolorowuję. Cały wszechświat jest podobno pożyczką energetyczną. Twierdzenie, że nic nie jest prawdziwe, ma dla mnie sens. Nie atakuję demokratów i ekscentryków. To zdanie dobrze brzmi. Wyłowiłeś je, bo brzmi niespójnie. Cel był taki, żeby przez chwilę zmusić do zastanowienia.
Jak się czułeś w roli księdza, kiedy Przemysław Wojcieszek zaprosił cię do filmu Głośniej od bomb?
Zaproszenie było zabawne, bo jestem ateistą, a tu jako ksiądz prowadziłem kondukt pogrzebowy i dokonywałem pochówku. Mam słabą pamięć, więc koncentrowałem się, by pamiętać tekst. Część improwizowałem, ale reżyser stwierdził, że może być. Nie miałem metafizycznych refleksji, raczej profesjonalne, czy się mieszczę pośród tych niezłych aktorów. Wymyśliłem, że nie będę grać, a po prostu tam będę. Obawiałem się, że wypadnie to żenująco, wypadło neutralnie.
Twierdzisz, że egocentryzm to jedyna uczciwa postawa. Gdzie przebiega granica między egocentryzmem a egoizmem?
Egoizm ma w sobie pogardę dla innych, jest agresywny. W egocentryzmie nie ma nic z tych rzeczy. Nie biorę pod uwagę innych ludzi, ale nie dlatego, że ich nie lubię czy chcę ich nagiąć do swoich potrzeb. Po prostu nie jestem w stanie, mimo sporych pokładów empatii, myśleć ich kategoriami. Jeśli poważnie mam o czymś mówić, to tylko z punktu widzenia mojego wnętrza, które wystawia czułki i bada zewnętrzność. I to jest uczciwe.
Wywołałeś kontrowersje Nadzieją o Wrocławiu, piosenką napisaną jako wizytówka miasta z okazji wystawy Expo…
To nie była piosenka „z okazji” ani na zamówienie. Kiedyś jadłem sobie zupę na rynku, a tam trwała jakaś feta. Nagle słyszę ze sceny: „A teraz Wrocław łączy się z Paryżem” i zespół na estradzie zaczyna śpiewać: Kuba wyspa jak wulkan gorąca. Łycha mi z rąk wypadła. Obok knajpy jest wydział kultury miasta, zostawiłem zupę i poszedłem do nich. Zapytałem, czy nie chcieliby piosenki o Wrocławiu, bo denerwuje mnie, że moje miasto reklamują śpiewaniem o Kubie. Chcieli.
Zauważyłeś, że wśród dzisiejszych nastolatków znowu modne są te nowofalowe i punkowe zespoły, które inspirowały Klausa Mitffocha?
O tak! Zdumiony byłem, bo słyszałem nawet zespół, który gra jak Klaus Mitffoch. To moda na retro. Retro, czyli bezradność. Ja nie będę grał w stylu Klausa, bo już taką płytę zrobiłem. Twórczość powinna być adekwatna do rzeczywistości, w której powstaje, i przede wszystkim stanu ducha twórcy, nawet jeśli jest on nieadekwatny do tej rzeczywistości.