Wojciech Pszoniak
PLAYBOY nr 2, 2009 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke, Marcin Meller
fot. J. Gumowski
—
Czy Polki różnią się od Francuzek?
A czy w ogóle można dzisiaj jasno zdefiniować „Francuzkę”? Przecież urodzone we Francji dziewczyny pochodzenia arabskiego są także Francuzkami. A nikogo chyba nie trzeba przekonywać, jak bardzo różnią się od innych Francuzek. Pamiętajmy poza tym o różnicach kulturowych między Polską i Francją. Na przykład u nas religia odgrywa o wiele większą rolę w życiu społecznym niż we Francji. Nie ma co ukrywać – to się przekłada także na relacje damsko-męskie i na zachowania seksualne. Z drugiej jednak strony Polki, tak jak Rosjanki, potrafią być szalone. Tego z kolei o Francuzkach raczej powiedzieć się nie da… Zresztą o kim my mówimy? Wolałbym mówić o paryżankach, a nie Francuzkach.
To inny „gatunek”?
O, zdecydowanie. Proszę spróbować zaczepić paryżankę na ulicy. To jest praktycznie niemożliwe! W Paryżu nawet uśmiech w kierunku nieznanej kobiety jest odbierany wrogo. Co innego w Londynie. Różnice są kolosalne. Kiedy Francuz ma ochotę przespać się z nieznajomą, idzie do burdelu. Anglik natomiast idzie do pubu. Tam w Anglii oni to robią między sobą. Chodzą spać z koleżankami z pracy. Poderwanie dziewczyny w londyńskim pubie albo po prostu na ulicy to chleb powszedni. W Paryżu taka próba na pewno nie byłaby dobrze widziana.
Jest aż tak źle?
Kiedyś podczas kręcenia filmu we Francji przypadkowo nakryłem całującą się parę – fotografa z asystentką reżysera. Na planie nikt nie domyślał się, że tych dwoje coś łączy. W Polsce romanse w ekipach filmowych albo w teatrach widać od razu.
Skoro w Paryżu radzi pan zbyt otwarcie nie podrywać kobiet, to czy można liczyć na to, że one zrobią to za mężczyzn?
Ależ skąd! Jak uśmiechnie się do was dziewczyna na ulicy, to od razu wiadomo, że nie jest z Paryża. Jeśli ma się ochotę na szybki podryw, to trzeba próbować szczęścia wśród turystek.
Taka Carla Bruni musi podrywać w mgnieniu oka…
Radzę uważać. To moja sąsiadka i mam zamiar bronić jej honoru.
Nigdy pana nie zaczepiła?
Proszę was… Carla Bruni jest pod takim zmasowanym atakiem paparazzich, że nie ma głowy do rozglądania się za Pszoniakiem (śmiech). W ogóle uważam, że z Sarkozym tworzą świetną parę. Ostatnio pocałowali się pod naszymi oknami. Naprawdę przyjemnie było popatrzeć. Wołałem żonę, ale powiedziała, że wstydzi się podglądać. Pytam jednak, czego się wstydzić? Tego, że z własnego mieszkania wygląda się na ulicę? (śmiech).
Śmiało można stwierdzić, że od kiedy Carla uwiodła prezydenta, wzrosło pana poczucie bezpieczeństwa. Wasza ulica jest teraz na pewno jedną z najpilniej strzeżonych w Paryżu.
Po pierwsze, nie wiem, czy to Carla Bruni uwiodła prezydenta, czy to jednak on uwiódł ją. Po drugie, macie rację. Nasze bezpieczeństwo, choć i tak bardzo duże w tej dzielnicy, jeszcze wzrosło. Anioły stróże wciąż wystają pod domem.
To chyba z całych sił trzymacie z żoną kciuki za ten związek?
Myślałem już nawet o tym, żeby napisać do prezydenta, żeby się – broń Boże – nie rozwodził, bo przestanę na niego głosować (śmiech).
Jak po francusku brzmi „Wojciech Pszoniak”?
Najczęściej „Robespierre” (śmiech). A tak na poważnie, to „Wojciesz Poźniak”. Mam całą kolekcję z przykładami przekręcania mojego nazwiska. Często na początku filmu „Pszoniak” był pisany inaczej niż na końcu. Kiedyś bardzo się tym przejmowałem, ale o zmianie nazwiska nie było mowy. „Pszoniak” dla Francuzów rzeczywiście nie jest najlepszy. Po ichniemu brzmi „Psoniak”, z akcentem na ostatnią sylabę. Żeby im pomóc w wymowie, proszę, żeby przeczytali wyraz „Pchoniak”. Wtedy jest lepiej.
Francuscy krytycy nie przyczepiali się do pana akcentu?
A jakże! Miałem nawet swoją ulubienicę w „Le Mond”, która mnie po prostu nienawidziła. Nie tylko za akcent. Pamiętam, że po „Korczaku” napisała mi komplement: „widzieliśmy go już gorszego”. Mój przyjaciel – psychiatra powiedział wtedy: „Nie zdziwię się, jak wkrótce wyląduje u ciebie z walizkami.”
Wylądowała?
Nie miała szans (śmiech). Wciąż jednak pewnie o tym marzy.
Twierdzi pan, że nie można być dobrym aktorem bez dotknięcia życia. Nie zmienił pan zdania?
Odpowiem wam trochę na około. Gdybym jednak za bardzo odbiegł od tematu, przywołajcie mnie do porządku… Niedawno potwornie się przeziębiłem. Kaszel nie dawał mi spokoju. Miałem jednak zaplanowane przedstawienie – swój monodram Belfer. Jadę na spektakl taksówką i myślę sobie, że jak będę tak dalej kaszlał, to nic nie zagram. Przecież aktor na scenie nie kaszle! Przerażało mnie, że w ostatniej chwili trzeba będzie przeprosić widzów i odwołać spektakl. Postanowiłem jednak spróbować. Wyszedłem na scenę i przez półtorej godziny ani razu nie zakaszlałem. A jak tylko opadła kurtyna, natychmiast na powrót zacząłem „wypluwać płuca”. W aktorze, na scenie, dokonuje się przemiana, jego słabości i choroby są w tym momencie unieważnione. Zwróćcie uwagę, że aktorzy nie umierają na scenie. Aktorzy umierają za sceną. Łomnicki, na przykład, umarł w kulisach…
A jak to się ma do „dotknięcia życia”?
Oczywiście nie trzeba być mordercą, żeby zagrać mordercę. Ale żeby skutecznie spenetrować świat mordercy, jego psychikę, jego emocje, trzeba mieć odpowiednie narzędzia. Mówiąc inaczej, trzeba mieć klucz do świata mordercy.
Pan ten klucz znalazł w chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że chce zabić własną matkę.
Tak. I kiedy przyszło mi zagrać Wierchowieńskiego w Biesach Dostojewskiego (w reżyserii Andrzeja Wajdy, w Starym Teatrze w Krakowie – przyp. red.), odszukałem w sobie tamto uczucie i przyznałem się do niego przed samym sobą. A to jest po pierwsze bardzo trudne, a po drugie niemożliwe dla tych, którzy nigdy nie przeżyli takiego momentu.
Pan próbował nawet popełnić samobójstwo.
Do serii nieszczęść, która mnie wtedy spotkała, doszło jeszcze to, że nie przyjęto mnie do gimnazjum z powodu złej oceny ze sprawowania. Miałem powtarzać ostatnią klasę podstawówki. To było straszne poniżenie. Wpadłem w czarną dziurę. Poszedłem na tory, położyłem się i czekałem. Napięcie jak u Bergmana. Pociąg przeleciał po torze obok. Wstałem, otrzepałem się i postanowiłem żyć!
Jak?
Poszedłem do wojska. Chciałem iść do Szkoły Kadetów w Warszawie. Poradzono mi jednak, żebym poszukał miejsca u siebie w Gliwicach, w wojskowej orkiestrze. Orkiestra okazała się dobrym wyborem. Najpierw przydzielili mi werbel, a po jakimś czasie klarnet.
Ilu 13-latków zgłosiło się wtedy do wojska?
W koszarach byłem jedyny. Jednostka pancerna 2719.
Czy takiemu małolatowi próbowano złamać charakter?
Tak, ale nie dałem się. Byłem z domu, w którym ojciec nigdy nie podniósł głosu, a ja nigdy nie myłem się w zimnej wodzie. W jednostce była tylko zimna woda i ciągłe wrzaski. Po wojsku byłem dojrzalszy i miałem świadomość, że jestem naprawdę twardy.
W wieku 15 lat był pan właściwie dorosły.
Rówieśnicy, których spotykałem, byli dziećmi. Nic nie wiedzieli o życiu. Ja tymczasem miałem potrzebę wielkiej przygody. Nie potrafiłem już wrócić do życia małego chłopca. Zdecydowałem się na szkołę pilotażu i spadochrony.
Chciał pan zostać spadochroniarzem-muzykiem.
Poszedłem do liceum muzycznego w Bytomiu. Było tam jednak zbyt wielu klarnecistów, więc trafiłem do klasy oboju. Po dwóch latach mój profesor zaproponował, żebym grał w orkiestrze. Ta propozycja przyniosła całkiem przeciwny skutek – nagle rzuciłem obój i szkołę (śmiech). Wyobraziłem sobie całe przyszłe życie w orkiestronie. Oddałem obój, a dyrektor liceum ze zbolałą miną spytał mnie: „Wojtuś, dlaczego?”. A ja na to, że nie chcę być oboistą, tylko aktorem. Odpowiedział: „Prędzej się ożenisz niż to ci się uda”.
Po zerwaniu z obojem, miał pan 17 lat i nie mógł jeszcze zdawać do szkoły teatralnej. Jak pan zamierzał zostać aktorem?
Zgłosiłem się do amatorskiego teatru Wesołych Wagantów. Po prostu odpowiedziałem na ogłoszenie w gazecie. Przyjęli mnie od razu i zacząłem z nimi jeździć. Któregoś razu wystąpiliśmy w klubie studenckim Politechniki Śląskiej. Na tyle mi się spodobało, że po jakimś czasie stworzyłem na tej uczelni Studencki Teatr Poezji. Załatwiłem sobie też pracę laboranta w katedrze budownictwa żelbetowego, bo inaczej nie miałbym z czego żyć. Równolegle chodziłem do liceum dla pracujących, żeby zrobić maturę.
Początki aktorstwa były trudne.
Nie dostałem się za pierwszym razem do Warszawskiej Szkoły Teatralnej. Dowiedziałem się, że nie mogę przystąpić do drugiego etapu egzaminów, bo nie mam warunków zewnętrznych, wrażliwości i mam wady wymowy. Wtedy otworzyłem drzwi do sali i krzyknąłem w kierunku komisji: „Niech się wam, k…., nie wydaje, że nie będę aktorem”. A w komisji byli – między innymi – Perzanowska, Świderski, Jan Kreczmar i Wyrzykowski.
Zawsze jest pan taki radykalny w decyzjach?
Dojrzewam długo, ale potem się nie cofam. Tak samo było z wyjazdem do Francji.
Zanim pan jednak wyjechał, klepał pan biedę.
Przez całą szkołę teatralną, bo nie chałturzyłem. Od początku bardzo poważnie podchodziłem do aktorstwa. Musiałem sobie jakoś radzić. Pieniądze zarabiałem na wakacjach. Jeździłem na Mazury i byłem zaopatrzeniowcem w ośrodku studenckim. To było fajne życie. Piąta rano pobudka, a balangi do czwartej. Myłem też okna w studenckiej spółdzielni „Kajtuś” w Gliwicach. Kiedyś żona dyrektora koksowni zadzwoniła do tej spółdzielni z pytaniem, czy mają kogoś, kto strzyże psy. Wszystkie dziwne zlecenia dostawałem ja. Przekonująco zagrałem studenta weterynarii, dzięki czemu przez trzy dni nożyczkami strzygłem ogromnego, czarnego psa i miałem co jeść.
Słyszeliśmy też o pracy w rzeźni.
Tę robotę załatwił mi kolega brata. Chodziło głównie o dźwiganie w upalne lato zamarzniętych półtuszy. Ciężka robota, ale za to było zabawnie. Szybko się nauczyłem, jak wyrywać jednym pociągnięciem świńskie polędwiczki (śmiech).
Czy mama dożyła pana pierwszych sukcesów na scenie?
Tak. Była niebywale szczęśliwa i dumna, choć całe życie powtarzała, że nic ze mnie nie będzie. Pamiętam, że od kiedy zacząłem grać, mama przestała mnie krytykować. Nagle wszystko robiłem jak należy. Niestety premiery Ziemi obiecanej mama już nie doczekała.
Pamięta pan swój debiut filmowy?
Prawie straciłem wtedy życie, bo o mały włos nie spaliłem się żywcem na kominie. Jak mógłbym tego nie pamiętać?! To było tuż po szkole teatralnej. Twarz anioła reżyserował Zbigniew Chmielewski, który dał mi małą rolę ojca chłopca, który był głównym bohaterem. Zdjęcia były w Łodzi. Pojawiam się w tym filmie tylko raz – we śnie swojego syna, stojąc na galeryjce wysokiego komina i machając do niego z góry. Wszystko było niby świetnie przygotowane. Ponieważ z komina miał się unosić dym, zatrudniono pirotechnika, czyli jakiegoś emerytowanego milicjanta. Dodatkowo dla bezpieczeństwa na górze czuwał strażak z łopatą i wiadrem piachu. Przy pierwszej próbie odpalenia petardy dymnej usłyszałem: „O, k….., ja p….., zapali się chyba…”. Potem były jeszcze dwa duble. Po ostatnim słyszę już: „O, k….., pali się”. Za chwilę podbiega do mnie facet i krzyczy: „Skacz pan, k…..”. Jak? Gdzie? Z fabrycznego komina? W te pędy rzuciłem się do drabinki, która stała w ogniu. Poparzyłem sobie dłonie. Mało tego, galeryjka naokoło komina była obita papą. Roztopiona smoła z tej papy zaczęła kapać mi na głowę. Miałem jednak szczęście, bo zaraz za mną zaczęli uciekać, pożal się Boże, pirotechnik i strażak. Oni mnie osłonili. Najwięcej smoły poleciało na nich. Skończyło się tak, że z obandażowanymi rękami, w spalonych butach i spodniach odesłali mnie pociągiem, w wagonie drugiej klasy, do Krakowa.
Czy podobne przygody zdarzały się na planie bułgarskiego serialu kryminalnego?
Absolutnie nie. To była „wspaniała robota”. Reżyserował słynny Włada Ikonomow, który był synem jednego z członków komitetu centralnego w Bułgarii. Włada studiował w „Filmówce” w Łodzi i za żadne skarby nie chciał po studiach wracać do domu. Tatuś musiał go ściągnąć na siłę. Włada wymyślił więc sobie serial, do którego postanowił zatrudnić kilku polskich aktorów, a zdjęcia zaplanował tak, żeby pobawić się w Casablance, Paryżu, Madrycie i kilku innych wspaniałych miejscach. Ja zagrałem u niego francuskiego komisarza policji w cywilu. Miałem trzy tygodnie zdjęć w Paryżu. Było pięknie. Od Ikonomowa dostawałem takie instrukcje: „Powiesz tylko bonjour, potem jeszcze z dwa słowa po francusku, następnie my cię ściszymy i wejdzie Bułgar z offu.”
Mówił pan wtedy trochę po francusku?
Nie bardzo. Niby uczyłem się w liceum muzycznym i szkole teatralnej, a nawet chodziłem do Instytutu Francuskiego, ale specjalnie pilny to ja nie byłem. I dlatego spotkała mnie kara. Pewnego dnia na planie podszedł do mnie aktor z małpką na ramieniu. Coś powiedział, a ja zrozumiałem, że facet jutro organizuje imprezę. Postanowiłem zareagować bardzo po francusku i powiedzieć mu, że jutro na pewno będę. Ponieważ wiedziałem, że Plac Zgody to Place de la Concorde, wypaliłem do niego – „concorde”. Wszyscy Francuzi dosłownie pękali ze śmiechu. Zrozumieli, o co mi chodziło, ale użycie tego słowa w tym kontekście ich rozwaliło. Dobrze kombinowałem?
W Polsce niektórzy też tak kombinowali, tłumacząc angielskie idiomy, np. „thanks from the mountain”.
Czyli merci de la montagne! Albo „bez ogródek”, czyli sans petit jardin (śmiech).
W ilu językach pan grał?
Po polsku, francusku, angielsku i niemiecku. To ostatnie było błędem (śmiech).
A jak dużo „pewnych ról” pan nie zagrał?
Bardzo dużo. Nie żałuję niczego, ale jak sobie pomyślę, że miałem zagrać główną rolę w filmie z Avą Gardner, która rozchorowała się i umarła przed zdjęciami, to jednak trochę szkoda. Miałem też grać w Londynie, w musicalu Bulwar Zachodzącego Słońca, ale do tego nie doszło.
Występował pan z Piccolim, Liv Ullmann, McDowellem, Postlewaithem, Lambertem, Holmem, Timem Rothem, Carmen Maurą, wielokrotnie z Depardieu… Nie uważa pan, że w Polsce jest za mało doceniany?
Nie mam takiego poczucia, choć pewnie niewielu wie, że grałem na przykład na londyńskim West Endzie. Nie jestem aktorską Dodą. Nigdy nie zależało mi na popularności. Uważam, że zajmowanie się sobą i dbanie o image to strata czasu. Ci, co mają mnie doceniać i zależy mi na ich ocenach – rozpoznają i doceniają. W jakiejś sondzie radiowej w latach 70. na pytanie: „Kim jest Pszoniak?”, prawie nikt nie znał odpowiedzi, ale już w takim Zakopanem… Trzy lata temu spacerujemy z żoną, a obok przejeżdża fura. Góral jest kompletnie zalany. Konie same ciągną wóz do domu. Nagle facet odzyskuje przytomność i krzyczy na całe gardło: „O Jezusicku! Matko Przenajświętso! Co pan tu robi, panie Psoniak?!!”. Jak widać, gdzieniegdzie jestem doceniany (śmiech).
W mediach i serialach pan nie istnieje.
Bo chcę być Pszoniakiem, a nie Zenkiem z serialu. Ale ostatnio zagrałem Napoleona w „39 i pół”. Mieliśmy z Karolakiem niezły ubaw, improwizowaliśmy, a reżyser płakał ze śmiechu. Uważam zresztą, że moją najlepszą cechą aktorską jest eklektyzm. Lubię być poważny i dramatyczny, ale również uwielbiam błaznować. Nie przepadam za ludźmi nie mającymi do siebie dystansu. Poważny aktor bez poczucia humoru – to najgorsza rzecz na świecie!
Ilu ich jest?
Oj, sporo.
A ilu jest takich, którzy dostają jedno z najważniejszych francuskich odznaczeń państwowych?
Znacznie mniej (śmiech). Najzabawniejsze jest to, że przyznano mi francuski Oficerski Order Zasługi już w 1996 roku, ale dowiedziałem się o tym dopiero po 12 latach, dzięki sprzątaczce, która przypadkiem znalazła dokument przyznania mi tego orderu w polskiej ambasadzie w Paryżu. W końcu zostałem odznaczony 27.11.08 przez ambasadora Francji w Polsce.
Dostaje pan propozycje reklamowe?
Rzadko, ale czasami się pojawiają. Jacyś faceci chcieli niedawno, żebym zareklamował wytwórnię okien w budynku dawnej fabryki, którą budowaliśmy w Ziemi obiecanej. Jednak w momencie, gdy zażyczyłem sobie obejrzeć scenariusz tejże reklamy, zrejterowali.
Czy aktorowi w reklamie grać się nie godzi?
E tam. Mówią tak ci, którzy nie dostają takich propozycji. To nie ma nic wspólnego ze sztuką, tylko z kasą. Rozmawiam z kolegami, którzy się krzywią na reklamy. Wtedy pytam ich: „A gdyby zaproponowali ci tak jak Kinskiej – dwa i pół miliona dolarów za dwie sekundy w spocie, to powiedz mi kochaniutki, czy ty byś to przyjął, czy nie?”. Trzeba być idiotą, żeby nie przyjąć. Dzięki takim pieniądzom można potem czekać parę lat na doskonały scenariusz albo samemu wyprodukować sobie spektakl. Czy komuś przeszkadzała doskonała reklama kawy, nagrana przez Janusza Gajosa? Owszem, smuci mnie, że w Polsce zachwiana jest proporcja sztuki wyższej w stosunku do sztuki niższych lotów, zdecydowanie na korzyść tej ostatniej. Ale akurat z reklamą nie ma to nic wspólnego. Mnie boli, że u nas nawet między aktorami nie ma czegoś takiego jak dyskusje o teatrze, o sztuce w ogóle. Ludzie przychodzą pracować do teatru jak do fabryki.
W takim razie mamy nadzieję, że książka o aktorstwie, którą przygotowuje pan wespół z Michałem Komarem, wywoła dyskusję. Pytanie tylko, kiedy ona wreszcie się ukaże?
Musimy wyrobić się do maja. Jeżeli nie damy rady, to nie zobaczycie mnie już w żadnym filmie, bo wydawnictwo mnie zabije (śmiech).
Czy pański brat – Antoni nigdy nie zazdrościł panu filmowej popularności?
Tego tematu się nie porusza (śmiech). Antek był bardzo znanym aktorem – prawdziwą legendą Teatru Starego. Pracował z Szajną, Jarockim i Swinarskim. Jest bardzo utalentowany, ale kompletnie inny niż ja. No i starszy o dwanaście lat.
Razem zagrali panowie tylko w jednym filmie.
U Gruzy w Przeprowadzce. Antoni to teatr, nie film.
Pan też więcej czasu spędził w teatrach niż na planach filmowych. Chciałoby się jeszcze panu kiedyś grać jeden spektakl 480 razy jak swego czasu Sklep na rogu ulicy w Paryżu?
Dlaczego nie? Cóż jest milszego niż 700 osób na widowni co wieczór przez dwa lata? Nic innego wtedy nie robiłem, więc nie mogłem czuć się zmęczony. To był wielki sukces finansowy i artystyczny. Byłem nominowany do Moliera, najważniejszej nagrody teatralnej we Francji. Romek Polański był na tej sztuce dwa razy. Ten spektakl podobał się krytyce i publiczności. Po tragedii 11 września 2001 roku zwrócono tylko cztery bilety! W tym spektaklu wszystko grało. Coś takiego udaje się raz na kilkanaście lat.
Jakie najdziwniejsze plotki słyszał pan o sobie? Że jest alkoholikiem?
Najróżniejsze, ale tej akurat nie. Nigdy nie piję przed spektaklem i w trakcie spektaklu. To kwestia charakteru i dyscypliny. Mam taki nawyk aktorski, że jem jak pies, czyli dwa razy dziennie – rano i wieczorem. Przy kolacji mogę się napić, bo jestem wyluzowany. A wódkę bardzo lubię, można by powiedzieć, że nie mogę bez niej żyć (śmiech).
Upija się pan jak Moryc z Ziemi obiecanej?
Raczej nie (wybuch śmiechu). W ogóle nie lubię się upijać. A co do plotek… Trochę się tego uzbierało. Kiedyś Danuta Rinn spotkała się z koleżanką i bąknęła, że umówiła się z Wojtkiem Pszoniakiem. Usłyszała: „Z tym pedałem?” „Jakim tam pedałem? On jest przecież z moją najlepszą przyjaciółką”. „E, tam. Jak ja ci to mówię, to wiem” (śmiech). Poza tym, ponieważ przyjaźnimy się z byłym mężem mojej żony, usłyszałem, że żyjemy w trójkącie. Homoseksualizm to jednak błahostka.
Co było gorsze?
Był czas, kiedy równocześnie grałem w Weselu Wajdy, Diable Żuławskiego i w Biesach. Kiedy przyjeżdżałem na plan albo do teatru opowiadałem, co słychać. Zaczynałem zawsze od: „Donoszę wam, że… ”. I tak zrodziła się kolejna plotka, że jestem obsadzany w głównych rolach, bo pracuję dla UB. Rozpowszechniała ją pewna aktorka. Wtedy powinienem jej plunąć w twarz, bo o ile z homoseksualizmu można się było śmiać, o tyle donosicielstwo było znacznie większym kalibrem. Dlatego dzisiaj jestem tak wyczulony na wszelkie pomówienia. Wtedy, całkowicie rozbity, poszedłem po radę do Andrzeja Wajdy. On wysłuchał mnie, przytulił po męsku i powiedział: „Te plotki świadczą o jednym. Zaczynasz robić karierę…”.
Żałuje pan czasami, że nie ma dzieci?
Oczywiście. Bardzo chcieliśmy mieć dzieci, ale całe życie spędzaliśmy w rozjazdach. Nawet myśleliśmy o adopcji, ale jakoś się nie złożyło. Tak naprawdę to jedyna rzecz, której nam w życiu trochę brakuje. Całkiem niedawno na ślubie bratanka ksiądz pięknie powiedział, że odtąd mąż i żona będą dla siebie najważniejsi. Nawet, gdy będą mieli dzieci, bo dzieci Pan Bóg da im tylko w depozyt. Z Basią jesteśmy dla siebie najważniejsi, a ten depozyt na pewno byłby jakimś dopełnieniem…
Zaczęliśmy od pytania o kobiety i tak skończymy. Kogo by pan widział na naszej rozkładówce?
Dużo tego jest (śmiech). Na pewno Monica Bellucci. Kto by jej nie chciał zobaczyć? Poza tym Scarlett Johansson, bo ma bardzo zmysłową pupę i nie jest landrynkowa.
—
Na skróty:
To matka zrobiła ze mnie aktora. Kiedy miałem gorączkę zawsze uznawała, że udaję i posyłała mnie do szkoły. Musiałem wspinać się na wyżyny aktorstwa, żeby przekonać ją do choroby.
Lubię próbować wszystkiego. No, może prawie wszystkiego. Heroiny nie brałem. Kokainy nie brałem. Nie mam za sobą też próby homoseksualnej. Poza tym nie zjadłbym psa i szczura.
Kiedy zaproponowano mi stanowisko dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, pierwsze co usłyszałem od kolegów to: „musisz najpierw spacyfikować tego i tamtego od związków zawodowych”. Dziękuję. Wolę spokojnie żyć sobie w Paryżu.
Ojciec chrzestny przy filmie Gomorra to słodka zabawa i bajeczka.
J.Gumowski |