Stanisław Soyka
TEKST: Rafał Księżyk
—
Czy zwrócił pan uwagę, co pana łączy z Carlą Bruni?
Nie. Zaskakujące skojarzenie.
Oboje wywołaliście skandal porównując miłość do kokainy. W jej przypadku interweniowało MSZ Kolumbii, a pana płytę zniszczył ówczesny Pierwszy Kowboj Rzeczypospolitej Cejrowski.
Tak. Podeptał moją płytę w programie WC Kwadrans. Nie widziałem tego, ale ponieważ znałem program, uznałem to za kabaretowe przerysowanie. Stwierdziłem, że żyjemy w wolnym kraju i każdy ma prawo do własnej oceny sytuacji. Zresztą kiedy spotkaliśmy się po jakimś roku od tamtego wydarzenia, zgodziłem się z nim. Chociaż kurzę jak najęty, unikam fotografii z papierosem, żeby przypadkiem jakiemuś młodzieńcowi czy pannie nie pomogło to zabrać się za palenie. Dlaczegóż nie miałoby tak być z o wiele groźniejszą psychoaktywną toksyną.
Nie zraził się pan do prawicy, bo w 2005 roku śpiewał pan w kampanii PiS-u.
To fakt. Ze względu na moją drogę chrześcijańską jestem zdecydowanie bardziej na prawo. Ale aż do 2005 r. nie zorientowałem się, że pojęcia lewica, prawica nie definiują się tak, jak mi się wydawało. Potem zacząłem myśleć o sobie jako o konserwatywnym liberale. Koncerty na konwencjach PiS-u zagrałem w dobrej wierze. Uważałem, że państwo się pruje i jego instytucje wymagają wzmocnienia, a chwilę potem to, co stało się z klimatem społecznym, przeraziło mnie i odrzuciło od polityki. Tak się zaczęła moja walka z samym sobą, bo wiem, że nie możemy być pasywni. Musimy kontrolować kto zarządza naszym gospodarstwem, ale nie zamierzam już wspierać żadnej partii. Pozostaje mi być dobrej wiary, że w końcu będziemy świadomymi obywatelami. To, jak szybko wysadziliśmy PiS, świadczyłoby, że jak trwoga to się zbieramy.
Czy kiedy prezydent Kaczyński dekorował pana Orderem Odrodzenia Polski, pojawił się problem natury technicznej wynikający z postur obu panów?
Nie. Ja nie jestem o wiele wyższy. Nie było problemu. Miałem troszeczkę wątpliwości, kiedy zostałem zaproszony do pałacu prezydenckiego. Zadzwoniłem do mamy, ona jest bardzo aktywna politycznie, nie wmusza nam niczego, ale jest zasada, że nie wolno nie głosować. „Co ty o tym sądzisz?” „Staszku, to jest odznaczenie od narodu”. Jak tak, myślę sobie, pójdę. Byłem pod wrażeniem perfekcyjnej organizacji tej uroczystości.
Jako mężczyzna w kwiecie wieku często radzi się pan matki?
Bardzo rzadko. To był pierwszy taki moment od bardzo długiego czasu. Zazwyczaj pytam ją o przepisy.
To był pomysł rodziców, żeby w dzieciństwie zapisać pana do chóru kościelnego?
To był pomysł organisty i chórmistrza naszej parafii w Gliwicach. Podczas przygotowań do pierwszej komunii pojawiło się pytanie, kto zaśpiewa psalm, przesłuchani zostali kandydaci i zostałem wyznaczony. Jak dziś na to patrzę, to było zaproszenie do muzyki. Miałem wówczas osiem lat, drugi rok uczyłem się grać na skrzypcach i cała moja miłość do muzyki tonęła w obrzydliwości dźwięku, którego nie mogłem wydobyć, bo dopiero uczyłem się czynności manualnych. Kiedy zacząłem śpiewać, od razu była wielka radość.
A kiedy zetknął się pan z czarną muzyką?
Zaczęło się od spotkania z Amerykanami, którzy przyjeżdżali do Polski na spotkania ruchu oazowego. I tam, w Tatrach spotkałem się z pieśniami spirituals, gospel. Gdy u nas zaczyna się śpiewać w kościele, to zazwyczaj jest smutno i niemuzykalnie. U nich to była radość.
Ma pan trzech braci i wszyscy zostaliście zawodowymi muzykami.
Oni zajmują się muzyką poważną, grają w orkiestrach. Pamiętam dziadka ze strony mamy, który był organistą samoukiem. Dostrzegł moją predyspozycję i namówił mamę, żeby posłała mnie do szkoły muzycznej. Ja byłem najstarszy, potem mama posyłała tam jednego za drugim. Założenie wychowawcze było takie, że dzieci powinny mieć czas zorganizowany, a tu po szkole trzeba było ćwiczyć, dzień był wypełniony.
Znalazł pan jednak czas, żeby zapracować na ksywę Całuśnik.
Kto się nie lubi całować? Ale to już były czasy późniejsze. Tę ksywę dostałem od pierwszej żony, aczkolwiek jako młody chłopiec nauczyłem się paru chwytów na gitarę, bo zauważyłem, że jak grałem i śpiewałem, wszystkie dziewczyny były przy mnie.
I dlatego zamiast zostać skrzypkiem wolał pan śpiewać w jazzowych klubach?
Na egzaminie dyplomowym w liceum muzycznym grałem ulubioną sonatę Telemanna. Jak to bywa, pamięć zawiodła. Zacząłem ściemniać, improwizować na temat Telemanna, jego modułem. Pojechałem tak z 16 taktów i dostałem brawa od komisji egzaminacyjnej. Profesor powiedział mi: „Ty masz talent improwizatorski. Wiesz, że nie będziesz Ojstrachem, to po co chcesz iść na skrzypce, idź na kompozycję”. Posłuchałem go. Jeśli chodzi o jazz, miałem dwóch mentorów. Pierwszym był Ziut Gralak. Jeszcze w liceum wciągnął mnie do szkolnego big bandu Puls. To było nielegalne życie. Miałem 16, 17 lat, nie wolno mi było być w klubie studenckim po 22. A ja po prostu miałem próby. Drugim mentorem był Zbysio Wegehaupt, który zaprosił mnie do Extra Ballu.
Jazz to ostre środowisko, mogło być groźnie dla takiego młodziaka.
No tak, panowało powiedzenie, że bez gazu nie ma jazzu. Ale wówczas nie piłem alkoholu. Pierwszą pięćdziesiątkę, a potem drugą wypiłem na moim własnym weselu. Miałem szczęście, bo moim pierwszym kapelmeistrem był Jarek Śmietana, człowiek kulturalny, jowialny, dowcipny. Wbrew temu, co się mówiło, środowisko jazzowe wydawało mi się niezmiernie eleganckie w porównaniu z tzw. popowym środowiskiem.
Scena jazzowa szybko pana sfrustrowała.
Z moim kwartetem dużo grywaliśmy w Europie. 230 koncertów w roku. Po trzech latach okazało się, że nie ma żadnego postępu. Mówiłem: „Panowie, napisałem taki bluesowy kawałek”. „A co tam będziemy próbować, mamy repertuar”. Trzeba było z tym skończyć.
I trafił pan do Częstochowy, gdzie z muzykami Tie Breaku stworzyliście Svorę. To zapomniany dziś, najdzikszy epizod pana kariery.
W 1984 r. do Ziuta zaczęli się nagle zjeżdżać różni rozbitkowie. Wałęsaliśmy się po Częstochowie, po Warszawie. Szukaliśmy szczęścia, szukaliśmy guza. Spotkaliśmy się, żeby się leczyć, nie zgubić umiłowania muzyki. Każdy wrzucił coś od siebie, tak że kiedy wyszedł z tego consensus, faktury były bardzo ciekawe. Gitarzysta bluesowy Andrzej Urny, a z drugiej strony Yanina wówczas zafascynowany Ornette Colemanem. Mateo Pospieszalski z Ziutem tworzący sekcję dętą, jakiej nie było na świecie, unikalny duet, który rozumiał się w mig. Łączył nas duch improwizacji. Uczyliśmy się wzajemnego słuchania siebie. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że ja nie słucham innych, że w zespole słucham tylko siebie. To było dla mnie potężne odkrycie.
Miał pan też odkrycia natury psychodelicznej, bo to było freakowe środowisko, bliższe hippisów niż jazzmanów.
Zdecydowanie tak. Ale byli już wśród nas ojcowie rodzin. Pod opieką naszych dziewczyn wzięliśmy z Ziutem po kryształku LSD. Byliśmy uczniami mądrych ludzi, którzy mówili, że to nie jest coś, co można popalać jak trawkę, to doświadczenie, do którego trzeba być przygotowanym. Pierwsze halucynogenne doznania traktowaliśmy spokojnie, bo nie szukaliśmy wesołego miasteczka, ale lądowanie, które trwało ze 20 godzin, było niezwykłe. Czułem, jak opuściły mnie dziecinne i młodzieńcze lęki. Strach przed byciem samemu na ulicy, przed ciemnością. Ciekawe doświadczenie. Nigdy później już tego nie tykałem.
A Svora koniec końców znalazła guza.
Komercyjnie byliśmy nie do ugryzienia, duża orkiestra bez najmniejszej frazy, która po jednym wykonaniu mogłaby utkwić komuś w pamięci. Zagraliśmy ze cztery koncerty. Pamiętam ten na molo w Sopocie, gdzie miał się odbyć wieczór muzyczny, który rozpoczynaliśmy. Było jeszcze puściuteńko, ale zagraliśmy dzielnie i nagle podbiega wkurzony gość: „Wypierdalać stąd! I żeby więcej was tu nie było!”. Coś go ubodło w tej muzyce.
W Polskim Radiu też poczuli się ubodzeni i to pana piosenkami.
Zacząłem grać w duecie ze Zbigim Brysiakiem i nagraliśmy sesję w Polskim Radiu. Ówczesny szef muzyczny Trójki powiedział mi wprost: „Panie Stanisławie, pan tak pięknie interpretował jazzowe standardy, to było coś, a to… Nie będziemy tego grali”. Wówczas się zaniepokoiłem, ale pomyślałem, koniec z moją niekontrowersyjnością, a więc ciekawie. Wkrótce później te nagrania usłyszał ówczesny menedżer Manaamu, amerykański hippis mieszkający w Niemczech, Robert Lyng. Rzadko widziałem taki entuzjazm, bez kurtuazyjnej wazeliny, zachwyt melomana, który usłyszał coś świeżego. Nie gadając wiele, zaprosił mnie i Zbysia do Frankfurtu, gdzie zagraliśmy w modnym klubie. Na tym koncercie byli szefowie wytwórni RCA. Po koncercie zostaliśmy przedstawieni i pewien starszy pan zapytał, czyje są utwory, które śpiewałem. „Moje”. „No to ja zamawiam 40”. (śmiech) W dziesięć minut stałem się bardzo bogaty. Do tego stopnia, że mogłem spłacić wszystkie długi z 1984 roku, utrzymać mieszkanie w Warszawie i we Frankfurcie. A dwa tygodnie później jechałem do Hamburga podpisać kontrakt z RCA na nagranie albumu.
Światowa kariera była blisko, ale nic z tego nie wyszło.
RCA wycofali się ze mnie. Byłem już zbyt zdefiniowany. Oni nawet nie próbowali mnie zmienić. Parę razy mówili: „Staszek, jesteś zawodowcem, co ci szkodzi, znasz recepturę, machnij… Zrzucisz parę kilo będziesz jak Rick”. Rick Astley był wtedy ich strzałem w 10. Ja miałem jedną śpiewkę: lepiej gdy pozostanę sobą, bo to na pewno będzie silniejsze niż cokolwiek innego. Płyta poszła całkiem nieźle, 117 tysięcy egzemplarzy, 100 tysięcy sprzedanych w Polsce, 17 tys. na Zachodzie. Wspaniale wspominam jej nagrywanie. Mój producent Wally Brill z Los Angeles mieszkał wtedy z Anabel Lamb w Anglii. Zaprosili mnie i 7 miesięcy pomieszkiwałem w cudownych okolicznościach w Kornwalii. Łąki, krowy, wiejski dom z 17 pokojami i stuletnim dywanem. Królewskie życie. A ponieważ Wally już się napracował w studio, znał muzyków, starczyło, że zadzwonił, a ludzie chętnie przyjeżdżali, bo to przemiły człowiek i fajnie było być z nim i z Anabel. Wiele się od niego nauczyłem.
Doskwierała panu nostalgia emigranta?
Nie odbierałem tego jako emigracji, nie miałem żadnych problemów bytowych, mogłem latać gdzie chciałem i często bywałem w Polsce. Jedyną bolączką było to, że miałem niezwykle mało okazji do grania na żywo. Grywałem w radiach, programach telewizyjnych. Życie koncertowe było całkowicie podporządkowane kampaniom promocyjnym. Pod koniec 1987 roku powiedziałem, że muszę wrócić do Polski, bo brak mi grania, grania dla ludzi.
Problemy bytowe rozwiązało tych 40 piosenek napisanych na zamówienie?
Tak, to było zrządzenie z nieba.
Jak one zostały wykorzystane?
Moi młodsi synowie puścili mi raz ścieżkę dźwiękową z jakiejś gry komputerowej, gdzie był motyw z jednego z tych kawałków.
Pytałem o nostalgię, bo ponoć bał się pan wracać do Polski, jako kraju gdzie niełatwo było wtedy kupić kokainę.
To było wcześniej, kiedy wracałem z Paryża. W 1984 roku spędziłem tam 2 miesiące. Miałem przyjemność poznać środowisko z kręgów zespołu The Residents. Zaproszono mnie do Paryża na warsztaty artystyczne. Było ciekawie, ale też ostro. Najpierw bardzo przyjemnie, tylko jak wracałem, zdałem sobie sprawę, że w Warszawie nie kupię koki i tak się wystraszyłem, że przez parę tygodni byłem bliski paranoi. Ciąg kokainowy to koszmarnie groźna rzecz. Nie ma fizycznego uzależnienia, ale po odstawieniu człowiek czuje, że nagle znalazł się w sytuacji beznadziejnej, nic nie boli, ale żyć się nie chce. Wyleczył mnie brak koki w ówczesnej Polsce. Po paru tygodniach wszystko było w porządku, ale te tygodnie… Nigdy wcześniej ani potem czegoś takiego nie przeżyłem. Nawet w takim trudnym okresie mojego życia, lat temu 15–13, gdy – na własną zresztą prośbę – zostałem sam, pierwszy raz w życiu i żyłem tak przez trzy lata. Wtedy przez rok miałem poczucie brnięcia w tunelu, sił starczało na tyle, żeby spełniać swoje podstawowe obowiązki. Ale to było nic w porównaniu z tamtą kilkutygodniową deprechą. Ja jestem optymistą, kocham życie i nigdy nie potrzebowałem zmieniać sobie rzeczywistości. A tu nagle znalazłem się w stanie psychicznej choroby.
To w czasie zagranicznych wojaży poznał pan Dietera Meiera z Yello?
Dietera poznałem w 1987 roku. Zamierzał zrobić film, chciał kręcić w Polsce i szukał kontaktów. Polska uchodziła wówczas za kraj dogodny do produkcji filmowych, ludzie byli kompetentni, a wszystko tańsze. Znajomi wskazali na mnie. Stałem się dla Dietera pierwszym przewodnikiem. Zorganizował tu sobie produkcję, nakręcił film, ale montaż odbywał się w Los Angeles i tam nastąpiła katastrofa. Widziałem się z Dieterem dosłownie parę tygodni temu i powiedział mi, że właśnie skończył się proces, na jego korzyść. Montażyści powyrzucali mnóstwo zdjęć, poskracali i okazało się, że zniknęło 30 proc. materiału. Proces, który im wytoczył, trwał 10 lat! Dieter pokazał film dopiero w zeszłym roku w Berlinie. Miał dobry rezonans. Snowball, taka baśń filmowa.
O Meierze krążą legendy, że to milioner, który muzyką zajmuje się dla kaprysu.
To prawda. On jest spadkobiercą fortuny, ojciec był właścicielem dwóch czy trzech banków. Mieszka na wzgórzu na obrzeżach Zurychu, gdzie ma własne kilkuhektarowe pole golfowe. Sam też robi interesy i słynie z tego, że przy całej swojej ekstrawagancji artystycznej bardzo pilnuje etyki biznesowej.
Pan przedstawiał go jako mecenasa albumu Acoustic.
Poznaliśmy się trochę, usłyszał moje nagrania i okazał zainteresowanie. Miałem pomysł, że
chcę nagrać popową płytę, ale akustycznie, zero elektrycznych instrumentów. On na to: „Świetnie! Ile potrzebujesz?”. Stwierdził, że sfinansuje taką produkcję.
W ten sposób powstał album, który uczynił z pana megagwiazdę pop.
Legalnie Acoustic sprzedało się 400 tysięcy, a to był moment, kiedy zaczęło się ostre piractwo. Nagle zapłonął jakiś płomień, niewytłumaczalne zjawisko, które ma coś wspólnego z histerią, gdy otoczenie masowo reaguje na utwór czy dzieło. Nie ma na to recepty. Moje największe szlagiery, mówię to z ręką na sercu, powstały w chwili nieuwagi. Moment, kiedy pisałem, to był ten, kiedy gdzieś się odwróciłem czy musiałem zrobić coś szybko. Tak jak z Tolerancją. Musiałem szybko napisać piosenkę na specjalny koncert. Rano zacząłem, wieczorem skończyłem i to w mieszkaniu pełnym gości. Następnego dnia nagraliśmy to z Yaniną w 12 godzin, w nocy zdążyliśmy zebrać młodzież z akademika Akademii Teatralnej, żeby zaśpiewała chórek. Napisałem dużo ciekawszych piosnek. Tolerancja to taka folkowa piosenka, country, zupełnie co innego niż Hard to Part, ballada, którą niezwykle cenię, ale nigdy nie była szlagierem. Bo szlagier to coś bardzo specyficznego i nikt nie zbadał jego natury. Ale kiedy już się pojawia, zmienia się sytuacja, z jednej strony otwierają się drzwi, wszystko idzie lżej, z drugiej zaczyna się wydawać, że jesteśmy nietykalni. Ja na szczęście byłem zbyt dorosły, żeby mnie to wywróciło. Największa sztuka, jaką udało mi się do tej pory wypracować, to wyczuwanie tego momentu, kiedy najwyższy czas udać się na pustynię.
A co wtedy było dla pana tą pustynią?
Życie. Własne życie. Dzieci, które rosną. Pobyć w ciszy, rozejrzeć się jaki świat jest piękny. Pod koniec duetu z Yaniną już nie mogłem słuchać gitar, wylewało mi się to uszami.
Wielki sukces to też destrukcyjna siła?
Nie. Aczkolwiek gdyby nie to, że dzień w dzień pracuję nad swoją duchowością i mam wyregulowaną niezbędną dozę samokontroli i samokrytyki oraz żywe sumienie, mogłoby być groźnie. Może to być groźne dla nieukształtowanej osobowości. Mnie chronił też fach, cechowe zasady, jesteśmy profesjonalistami – to coś znaczy, to pokora.
Przecież wtedy miał pan kryzys w życiu prywatnym.
Tak. W 1992 roku. Ale to z zupełnie innych przyczyn, powiedziałbym libidalnych. Po prostu człowiek popełnia w życiu zło, postępuje niewłaściwie. I tyle. Ale kiedy już zrobi zło, ma jeszcze szanse, aby to naprawić. Jeżeli tego chce, jeżeli rozpozna w swoim postępowaniu to, co niewłaściwe. Wiele udało mi się naprawić, co było długim procesem. Najpierw zakochany wchodzę w inny związek, opuszczam rodzinę i tkwię w tej chorobie zakochania, pojawiają się symptomy toksyczne, ale ja uważam, że to są żarty, okazuje się, że to nie żarty i trzeba tę sytuację kończyć. To mi zajęło 5 lat, a potem jeszcze czas refleksji i powracanie tam, gdzie się da wrócić, naprawianie tego, co się da naprawić.
Jak takie zło można naprawić?
Powiem tak. Kobieta, z którą związałem się opuszczając moją pierwszą żonę, nie była w stanie unieść faktu, że nie zamierzam opuścić moich dzieci, że chcę być dla nich ojcem i mieć dobre stosunki z ich matką, ponieważ nie można udawać przed dziećmi. Po pierwszym trudnym okresie poradziliśmy sobie z mamą naszych synów, rozróżniliśmy nasze rodzicielstwo, naszą przyjaźń i nasz związek, który się rozpadł. Myślę, że konsekwencja w rodzicielstwie udała mi się w stu procentach. Moi synowie pytani niedawno, jak ta sytuacja ich kształtowała, powiedzieli, że żadna krzywda im się nie stała.
A ówczesne pana problemy z nałogami? Kiedyś pojawiły się w prasie sensacyjne wyznania dilera „Aniołka” na ten temat.
Na przełomie lat 80. i 90. ostro paliłem trawę. Wtedy nie była nielegalna. Nie była też legalna, ale po prostu marginalizowana przez organy ścigania. Toksyny traktowałem jako prywatną ablucję, pewien zabieg, który czynię na swoim organizmie, biorę za niego odpowiedzialność i jednocześnie nikogo na to nie namawiam. Stąd unikam rozgadywania się na te tematy. W Polsce mało się wie na temat narkotyków. Nie ma dialogu społecznego, bo brak odpowiedniego klimatu. Taki klimat był na początku lat 90. Teraz jak zadzwonił do mnie dziennikarz śledczy z „Wprost”, to powiedziałem mu dwa zdania, postawiłem kropkę i rozstaliśmy się, ponieważ wszystko, co powiem, może być użyte przeciwko mnie. Bardzo lubię napić się whisky albo tequili, ale nie jestem alkoholikiem. Bywam alkoholikiem niepijącym, tak mogę powiedzieć, bo nie jestem kimś, kto rano musi się wyzerować setką. Ja wiem, że gdybym nie śpiewał, gdybym nie miał regularnie tych dwóch godzin muzycznej akcji, tobym się zapuścił, sczezłbym. Raz, że muszę być przytomny i silny, bo to również wysiłek fizyczny, dwa, że nie mogę być nigdzie indziej, to rodzaj koncentracji, która nie znosi próżni. Ale jeśli uda się zamknąć krąg z publicznością, to dostaje się nagrodę: poczucie pożyteczności, a dla mnie to najważniejsza rzecz.
Niedawno stuknęła panu pięćdziesiątka. To skłania do pewnych życiowych podsumowań.
Jestem szczęśliwy. Z uśmieszkiem spoglądając do tyłu stwierdziłem, że dużo już umiem. Oczywiście nie wszystko. Tym bardziej to fascynujące, że o tej porze życia można zauważyć, jak wiele jest do zrobienia. Ale ponieważ dużo umiem, mniej się męczę i jest więcej przyjemności z grania. Dzieci dorastają, dwóch synów jest już zupełnie samodzielnych, dwóch na wylocie. Wszyscy się do mnie przyznają. Mój związek z chłopakami przeistacza się w taki bardziej braterski, to ciekawy proces, przejście od kaprala, który mówi: „masz zrobić”, „musisz”, do tego, że jednak muszę zapytać, dać poczucie wolności.