Grzegorz Halama
PLAYBOY nr 5, 2008 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Jesteś fanem Lody Halamy?
Ciężko nie być, jeśli widziało się jej słynny taniec na kieliszku. Poza tym działała w przedwojennym kabarecie. Szkoda, że nie zdążyłem jej poznać.
Kim była dla ciebie?
Ciężka sprawa. Muszę się zastanowić… Nie macie niczego do rysowania? Wiecie, to jak w serialu brazylijskim (śmiech). Była chyba kuzynką mojego dziadka – multiinstrumentalisty. Jego też nie miałem okazji poznać. Rosjanie zabrali go w 1945 roku i już nie oddali. Miałem dzieciństwo bez jednego dziadka. Ale jeśli odziedziczyłem jakieś talenty, to po nim chyba.
Ciekawe, czy tak jak ty chodził w dzieciństwie na wagary?
Tego nie wiem. Ja mam naturę nieco anarchistyczną. Raczej mierzi mnie to co jest narzucone, a co nie jest moją osobista decyzją. W podstawówce spóźniałem się nagminnie na pierwsze lekcje. Opowiadała mi o tym mama. Pani ze szkoły doniosła mojej mamie, że nie dość, że się spóźniam, to jeszcze przychodzę cały umorusany. Mama zabawiła się więc w szpiega i któregoś dnia postanowiła mnie śledzić. Okazało się że zupełnie spokojnie i bezstresowo oglądałem po drodze wszystkie witryny sklepowe. Poza tym, idąc, przesuwałem ręką po murach, bramach, szybach… Ten nawyk pamiętam. Do dzisiaj stresują mnie nowe czyściutkie ciuchy. No a do szkoły trafiałem z lekkim poślizgiem.
A w technikum? Też byłeś anty?
Początek szkoły to było prawdziwe prymusostwo. Ale z czasem zacząłem zdawać sobie sprawę, że raczej bardziej mnie interesuje bycie artysta niż elektronikiem. A co do wagarów, to ja nie uciekałem, po prostu zdarzały mi się dni, że masakrycznie nie chciało mi się iść do szkoły. Często zamykałem się w pokoju w internacie, zakładałem słuchawki i w kółko słuchałem muzyki, pierwszej płyty Cocteau Twins albo Joy Division, Dead Can Dance i innych. Ale powtarzałem klasę tylko raz – w maturalnej klasie, na własne życzenie. Pamiętam kiedy leżałem sobie na stancji i nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić, jaka przyszłość mnie czeka, a bałem się że skończę zwyczajnie w wojsku. I tak poszedłem do szkoły o rok wcześniej, więc skończyłem edukację razem z rówieśnikami. Tak naprawdę zdaje się byłem tak zwanym zdolnym, ale leniwym uczniem. Ostatecznie moja chęć nauki elektroniki słabła w miarę jak już wiedziałem że chce być artystą. A zacząłem występować już jak miałem 14 lat.
Dlaczego nie zdałeś?
Tak sobie to wymyśliłem, że dam sobie jeszcze rok na podjęcie decyzji, kim będę i co będę robił. Obawiałem się matury, wojska, w ogóle swojej przyszłości. Właściwie problem tkwił w tym , że nie podobało mi się to, co podoba się większości ludzi. Bardzo balem się kieratu szarej codzienności. Praca, dom, sen i tak w kółko. Postanowiłem dać sobie jeszcze rok na przemyślenia, mając też nadzieję, że porządniej się przygotuję do matury. Przechodziłem coś na kształt depresji, rodzaj niemocy. Jak anioł w moim życiu pojawiła się pani psycholog, która bardzo, bardzo mi wtedy pomogła. Tak naprawdę zrobiła dla mnie znacznie więcej niż przeciętny psycholog. Ona naprawdę we mnie uwierzyła i pomagała bardziej jako człowiek. Przez dwa lata spotykałem się z nią prawie codziennie. To było naprawdę bardzo mocne doświadczenie, analizy i ukierunkowania swojego życia. Rozliczenia się z przeszłością. Miałem farta, że pojawiła się w moim życiu właśnie w bardzo trudnym dla mnie momencie.
Byłeś „nogą”?
Wręcz przeciwnie, byłem bardzo zdolnym uczniem, ale przestało mnie interesować to, czego się uczyłem. Szkoły z natury są okropne i niewiele tak naprawdę uczą, a jedynie dają całą masę informacji, której trzeba się nauczyć na pamięć. Żałuję, że nie uczyłem się na przykład w szkole Steinerowskiej. To zupełnie inna jakość. Natomiast okazało się, że niełatwą sztuką było powtarzanie roku w klasie maturalnej. Wszystkie siły sprzeciwiały się temu. Jeden z nauczycieli powiedział, że jeśli ktoś nie przyjdzie trzy razy na zajęcia, nie zda na pewno. Postanowiłem to wykorzystać. Nie przyszedłem trzy razy. Nauczyciel rozmawiał ze mną przez innych uczniów. Dowiedziałem się, że mam być na specjalnym sprawdzianie i jeśli go zaliczę, to poprzednie nieobecności zostaną anulowane. Głupio było tak z premedytacją ignorować nauczyciela, który dawał kolejną szansę, ale nie poszedłem i na ten egzamin. Potem dowiedziałem się, że jest jeszcze jedna poprawka. Przekazałem kolegom informację, że nie mam czego poprawiać, bo niczego nie napisałem. Nie poszedłem i… dostałem na półrocze trójkę. Wpadłem w prawdziwą panikę. Zaskok totalny. Musiałem szybko działać. Momentalnie przestałem chodzić na matematykę. Udało się, ale mówię wam – i tak lekko nie było (śmiech). Okazało się, zgodnie z tym, co przewidywałem, że „niedobrych uczniów” otacza się większą opieką, a prymusi pozostają sami sobie, pewnie często samotni. Może wykorzystam okazję i przeproszę oficjalnie i panią od matematyki za moje niezrozumiałe zachowanie i pana od Urządzeń Teletransmisyjnych.
A w wojsku było lekko?
Raczej nudno. Odsłużyłem 13 miesięcy. Wcześniej zdawałem do paru szkół: aktorskiej, potem do studium wokalno-aktorskiego w Gdyni. W Gdyni zajęcia praktyczne przeszedłem, ale z teorią było ciężko. Skończyłem szkołę techniczną, a teoretyczne egzaminy do szkół artystycznych są raczej humanistyczne. Pamiętam, kiedy Jerzy Gruza zadał pytanie komisji egzaminacyjnej: „Przyjmą go panie do chóru?”. Wtedy dostałem pytanie, ile jest krzyżyków w gamie c mol. Blefowałem i rzuciłem, że trzy (śmieje się). Wtedy nawet chór odpadł. Zdawałem też do szkoły pedagogicznej w Słupsku na wychowanie muzyczne, ale w końcu dostałem się do studium psychotronicznego w Łodzi. Pech chciał, że nie zwalniało to studium z wojska. Trochę byłem zdezorientowany. Szczęście w nieszczęściu, że trafiłem do Szczecinka, w którym wprowadzono rygorystyczny zakaz „fali”. W konsekwencji okazało się, że osoby chwiejne i niewiadome, jak ja, a na taką raczej wyglądałem na komisji wojskowej, kierowano właśnie tam. Nie było tak źle, bo grałem na gitarze i trafiłem w końcu do orkiestry wojskowej. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że wojsko nie było ciężkie, raczej nudne, monotonne i kompletnie pozbawione sensu. Jest takie powiedzenie w wojsku: „Tam gdzie zaczyna się wojsko, tam kończy się logika.” To prawda. Pamiętam, że czytając Paragraf 22, wcale nie miałem doznania, że w książce jest jakikolwiek humor absurdalny, ale że wszystko to na prawdę mogło się wydarzyć. Jedyna tak naprawdę smutna rzecz to mój ojciec, który potrzebował w tamtym czasie opieki. Starałem się o wypiskę, żeby się nim zająć. Na próżno. Pół roku później tata zmarł, w czasie kiedy ja byłem w wojsku. Przedstawiałem na komisji papiery dotyczące choroby mojego ojca i tego, że potrzebuje opieki, ale zignorowano to. Smutne.
Wtedy cię zwolnili?
Dali tylko przepustkę na trzy dni. Dopiero po jakimś czasie wszystkich skutecznie zamęczyłem swoją osobowością, a nie ukrywam, że wolałem ich raczej sobą zamęczać niż wspierać. A już na pewno nie zależało mi na tym, żeby być wzorowym żołnierzem. Nie dało się. W końcu sami zaczęli mnie wysyłać do psychiatry. To było zabawne. Bo naprawdę kapelmistrz wysłał mnie i jeszcze przed wyjazdem usłyszałem od kapelmistrza, żebym tak jakoś gadał, żeby mnie zwolnili. On na prawdę wolał, żeby mnie nie było. Dokładnie moja osoba oznaczała problemy dla żołnierzy zawodowych. I słyszałem tylko: „Z lekarza i artysty żołnierza nie będzie”. Psychiatra wpisał mi do książeczki, że skończyłem maturę. I z tym wpisem wróciłem. I nikt nie wiedział, co z tym niby dalej począć. Ale ja sam stwierdziłem, że psychiatra to lipa i poprosiłem o spotkanie z wojskowym psychologiem. No i tutaj sobie pogadałem dopiero. Co tydzień musieli mnie dowozić do Wałcza i z powrotem, strasznie ich to gnębiło. A jako że odsłużyłem już 12 miesięcy, to możliwe było nie tyle zwolnienie, co odroczenie na 12 miesięcy, a po odsłużeniu 12 miesięcy, oznaczało to tyle co zwolnienie. Logiczne? (śmieje się)
Jakiego stopnia się dosłużyłeś?
„Honor rezerwisty to pagon czysty” (śmiech). Łatwo się zatem domyślić jakim stopniem skończyłem.
Czy dzisiaj to, że jesteś technikiem elektronikiem przydaje ci się w życiu?
Nie bardzo, bo byłem na kierunku Teletransmisja. Pech chciał, że rozwój telefonii był tak dramatycznie szybki, że wszystko, czego się nauczyłem, już po dwóch latach było nieaktualne i kompletnie nieużyteczne. Jestem z czasów przedcyfrowych. Pracę dyplomową pod tytułem „Dwuwymiarowy model pracy półprzewodników typu NP, PN, PNP i NPN” pisałem na ZX Spectrum. Rok później w szkole już były pierwsze PCety i o mojej pracy pewnie wszyscy zapomnieli.
Wieść niesie, że twój „Pan Józek” to nauczyciel z technikum.
To prawda. Tamten Józef był co prawda jedynie inspiracją, ale na pewno barwną postacią i przyjemną. Miał parę pociesznych zwyczajów, na przykład przy odpytywaniu rymował – „Dzisiaj z rana, spytamy Radana”. W zasadzie „wziąłem z niego” tylko szybkie tempo mówienia i wtrącanie co jakiś czas słowa „prawda”. Co obecnie już w Józku prawie zaniknęło.
Jak wspominasz młodzieńcze tournee po Połtawie z zespołem Bańka Band?
Mocne przeżycie. Do dziś mam fotografię z „Komsomolca Połtawszczyny”. Imprezy za suto zastawionymi stołami, śpiewające dzieci w czerwonych chustach, znaczki z Leninem. Było śmiesznie, choć nie wiem, czy przypadkiem ktoś nie podsłuchiwał naszych rozmów telefonicznych. Może kiedyś zgłoszą się do mnie panowie ze służb (śmiech).
Czy Bańka Band albo twój rockowy projekt awangardowy – Obsesja, miały groupies?
Groupies to przereklamowana forma popularności. Nigdy nie miałem okazji spotkać prawdziwych groupies. Większość dziewczyn mówiła mi zawsze, że nie chce mi przeszkadzać, bo na pewno chcę mieć spokój i nie mogę się opędzić od innych kobiet (śmiech). Prawda jest taka, że w młodości byłem niezwykle nieśmiały i już sam fakt rozmowy z dziewczyną powodował u mnie palpitacje serca, dezorientacje w terenie i zaćmienie umysłu. Pewnie gwiazdy rocka mają inaczej.
Ale ty, naszym zdaniem, zawsze chciałeś być gwiazdą rocka. Twój Axl Rose jest lepszy niż sam Axl.
Dzięki. Lepszy raczej nie jestem. Wiecie, dla mnie rock zawsze był obciachowy. W naszej kapelce – Obsesji obśmiewaliśmy te wszystkie przebieranki. Wkładałem prochowiec na gołe ciało. Zostawałem tylko w krótkich spodenkach i z różą w klapie kamizelki od garnituru. Mój kolega Krzysztof Pala też zazwyczaj normalnie nie wyglądał. Nie mógłbym robić na scenie niczego „normalnego”, bo czułbym się obciachowo. Stąd chyba moje parodie. Zgadzam się z powiedzeniem, że poczucie humoru jest szerszym spojrzeniem na rzeczywistość, a ja lubię wytrącać z utartych torów. Wyobraźcie sobie mnie w skórze, z długimi piórami i zupełnie na serio śpiewam o wojnie w Wietnamie. Toż to gotowa parodia.
Czesława Niemena wytrąciłeś nawet z równowagi.
To była trudna sytuacja. Rozumiałem pana Czesława, bo zawsze bardzo serio podchodził do swojej sztuki i samego siebie. Miał też utarty schemat i wiedział, jak jego sztuka powinna funkcjonować. Chyba nie przemyślałem tego telefonu…
Nie trzymaj nas w niepewności.
Zadzwoniłem do niego grzecznościowo, kiedy powstał pomysł wydania płyty z moimi skeczami i piosenkami. Chciałem na niej umieścić również Dziwny jest ten flak i pomyślałem sobie, że kurtuazyjnie zadzwonię do autora. Otrzymałem od producenta płyty prywatny telefon i zadzwoniłem. Opowiedziałem, że chcę wydać parodię utworu i że chciałem wysłać płytę w prezencie i tak dalej. Niemen od razu był bardzo rzeczowy: „A który utwór?”. Mówię, że Dziwny jest ten świat. A on momentalnie: „Wykluczone”. I zaraz potem: „A pan już to gdzieś wykonywał?”. Pomyślałem sobie, że przecież nie powiem, że właśnie śpiewałem to w Opolu. I odpowiadam: „Nie, tak tylko dla znajomych”. A przecież wierna publiczność to jak znajomi. Pan Czesław jednak drążył dalej, zaczął mnie nawet pytać, gdzie mieszkam. Uwierzycie. Spytał mnie o adres. Wystraszyłem się. Chciałem jak najszybciej skończyć tę rozmowę. I skończyłem przepraszając za zakłócanie prywatnego porządku. Swoją droga uświadomiłem sobie, że mogę powiedzieć, że prywatnie rozmawiałem z Czesławem Niemenem (śmiech).
Planujesz w związku z tym parodię kolejnego utworu Niemena?
Powiem tak – obecnie twórczo się waham (śmiech). Jakoś czuję, że ten mój zawód jest dość parszywawy. Cały czas myślę o jakiejś transformacji, bo trochę już nie wyrabiam. Sami widzicie, jak trudno się ze mną umówić. Wczoraj w Szczyrku, dziś w Warszawie, jutro w Olsztynie, potem wracam na chwilę do domu, do Zielonej Góry i zaraz muszę wyjeżdżać. Mam zadanie na teraz: zapanować nad swoim czasem. Bo robi się tego wszystkiego za dużo. Ale trzeba do tego mieć bardzo precyzyjnie postawione cele w życiu i priorytety. A to znowuż nie jest takie łatwe.
Co wynika z tego wahania?
Ostatnio spodobało mi się wprowadzenie na polski rynek czystego stand-up’u. Stąd pomysł Szkoły Stand-up’u Grzegorza Halamy. Ta forma zawsze mnie pociągała, ale teraz postanowiłem przyjrzeć się jej drobiazgowo. Próbuję stworzyć w Polsce razem z młodym kabaretem Nowaki kulturę prawdziwego stand-up’u, korzystając z amerykańskich podręczników. Oglądam też dużo amerykańskich stand-up’owców. Współpracuję z Comedy Central i HBO, które na świecie są potentatami stad-up’u. Można powiedzieć, że moc drzemiąca w rasowym stand-up’ie jest jak film sensacyjny. Potrafi być jak karabin maszynowy. Klasyczny kabaret przy nim jest komedią romantyczną. To mi się w stand-up’ie najbardziej podoba. W wakacje planuję warsztaty dla ludzi chcących razem ze mną zagłębiać tajniki tej sztuki. Pierwsze pokazy odbyły się już w ramach namiotów pewnego piwa przy współpracy właśnie Comedy Central. Niełatwe warunki do występów, ale był to dla mnie milowy krok w poznawaniu sztuki stand-up.
I jak? Dużo pijanych widzów?
Trudno się dziwić, że w namiocie piwnym są osoby, które piły piwo (śmiech). Premierowy pokaz w trudnych warunkach, jeszcze na dodatek w nowej, poznawanej dopiero przez nas, formie jest nie lada wyzwaniem. Ale nie boję się wyzwań. Jak to się mówi – co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Czy w stand-up’ie da się uciec od polityki?
Jak najbardziej! Jest wielu stand-up’owców, którzy słowa o polityce nie powiedzą. Ale nie bardzo rozumiem, dlaczego należy uciekać od polityki. Ja nie mówię o polityce, bo się na niej nie znam, a nie znam się dlatego, że szkoda mi w życiu czasu na to, by zajmować się złodziejami, fircykami i całym tałatajstwem związanym z polityką. Kiedy zaczynam czytać gazetę, momentalnie popadam w depresję. Ale uważam, że do kabaretu politycznego trzeba naprawdę niebywałej inteligencji i wiedzy. Teraz jest najlepszy czas na kabaret polityczny, ale z prawdziwego zdarzenia. Starej ekipie kabaretowej mogę się uczciwie pokłonić z szacunkiem, ale sądzę, że dla młodego pokolenia idealny byłby, młody człowiek, który by w sposób inteligentny opowiadał o tym, co się dzieje w polityce. Jeśli się taka osoba pojawi momentalnie stanie się prawdziwą gwiazdą. No ale wiadomo, musi być piekielnie inteligentna i posiadająca wiedzę. Zwykła taniocha nie przejdzie.
Ale nam będzie szkoda klasycznego Halamy! Na przykład skeczu Bajka o śwince. Jakie ty tam fikasz kozły! Mało kto by cię podejrzewał.
Już nie te czasy. Ostatnio przy „śwince” poważnie się zziajałem. Ale to prawda, kiedyś byłem wyćwiczony i wyszkolony jak maszyna. Wszystko dzięki treningom zapaśniczym. W szkole zakładałem się o pączki, że zrobię salto po ścianie. Fikałem na zamówienie, bez najmniejszego problemu. Dzisiaj już nie fikam. Za dużo pączków wygrałem (śmiech). Ale ja na razie chyba politycznego kabaretu nie będę robił, jakoś dobrze się czuję w stylu humoru, który prezentuję. Raczej jeśli już to film, teatr. Ostatnio przyjąłem propozycje zagrania roli Szwejka w teatrze w Bielsku Białej. Przeczuwam wspaniałą przygodę. Szkoda tylko, że czasu mam tak mało. Ale mam nadzieję, że widzowie będę zadowoleni, dla których wykrzesam jak zwykle wszystko, co w mojej mocy.
Posturę zapaśnika masz, ale uszu nie.
Miałem szczęście. Uważałem na siebie. Poza tym w młodzikach nie ma jeszcze takiej masy. Trudniej o tzw. „kalafiory”.
Słyszeliśmy, że kilka razy przydały ci się zapaśnicze umiejętności.
Tak na poważnie, to chyba tylko raz. W obronie swojej dziewczyny narobiłem kiedyś rabanu na osiedlu i jeden chłopak, taki trochę chuligan, postanowił się mścić. Któregoś razu zobaczyłem, że jedzie tym samym pociągiem. Mógłbym być agentem Mosadu, bo w krytycznych sytuacjach zawsze myślę bardzo trzeźwo. Od razu zarządziłem, że idziemy z dziewczyną do pierwszego przedziału, żeby było blisko do konduktorów. Powiedziałem jej, żeby w razie czego od razu do nich biegła. I dobrze, że się jakoś przygotowaliśmy, bo skubaniec zaatakował mnie z kulą bilardową w ręku. Nigdy nie uderzyłem kogoś w twarz. Nie umiem i nie lubię się bić na pięści. W każdym razie udało mi się uniknąć tego pierwszego ciosu, zszedłem w nogi, podniosłem go i namówiłem, żeby wyjść na zewnątrz. Na szczęście zgodził się. Na zewnątrz już czekali SOK’iści i spisali go. Także cieszę się, że nikomu nie stała się krzywda. W sumie głupia sprawa, takie młodzieńcze huki. Rzecz nie była warta takiej awantury. Przy okazji mam od razu apel do wszystkich czytelników: proszę mnie nie testować na okoliczność zapasów. Już nie te czasy, można mnie uszkodzić (śmiech). Poza tym naprawdę nie lubię przemocy fizycznej.
A zdarzyło ci się, że ktoś chciał cię przetestować na scenie?
Nigdy nie miałem sytuacji, żeby publiczność była przeciwko mnie. Jeśli już, to postać Józka budzi najbardziej skrajne emocje. Jest wielu fanów zakochanych w Józku łącznie ze mną, ale też zdarzają się tacy, którzy go po prostu nie lubią, nie znają i nie rozumieją. Ale chyba tak jest w porządku. Choć mnie to czasem martwiło, to czytając biografie Chaplina czy Louisa De Funes widzę, że to standard. Przede wszystkim trzeba się cieszyć, że się ma swoich fanów i dbać o nich.
W Józku chyba nie chodzi o to, żeby rozumieć?
Nie wiem. Publiczność raczej nie podchodzi analitycznie do kabaretu. Kabaret działa w czasie rzeczywistym, ale jeśli nie działa, to po prostu się publiczności nie podoba. Natomiast jeszcze jest tak, że wszystko, co jest silne i bardzo charakterystyczne budzi skrajne emocje. Czasem Józek zaskakuje nawet mnie samego. Kiedyś przeglądając słownik terminów Jungowskich natrafiłem na hasło: Strumień świadomości. Idealnie pasuje to do tego, co sobie wyćwiczyłem w postaci Józka. Często całkowicie improwizuję i staram się wyłączać jakikolwiek poziom oceny tego, co chcę powiedzieć. Pierwszy impuls od razu przetwarzam na słowa. Długo to ćwiczyłem.
Józkiem jedziesz nawet antysemicko, a w Polsce wszyscy się boją takich dowcipów.
Nigdy niczego nie powiedziałem antysemickiego. Kiedyś w Mrągowie, w całej tej PiS’owskiej nagonce krzyknąłem do publiczności: „Wyciągać pejsy! Nie wstydzić się!” I to koniec tematu semickiego. Ale w żadnym wypadku anty. Zresztą bardzo mnie dziwi strach przed tego typu żartami. Niby dlaczego nie? W ogóle antysemityzm wydaje mi się jakimś wymysłem. Nie znam żadnego Żyda, który czyhałby na mnie w ciemnej bramie (śmiech). Za to znam takich, którym wiele zawdzięczam. Ot choćby Woody Alen, Bracia Coen, czy chociażby Albert Einstein.
Nie wierzymy jednak, że nigdy nie miałeś problemów z publicznością.
Nie miałem. Naprawdę. Potrafię sobie z nią radzić. Pamiętam, bardzo dawno w Rzeszowie miałem występ sylwestrowy w plenerze, było pełno pijanej młodzieży. Myślę sobie, na pewno, jak nic, krzykną: „spierdalaj”. Wyszedłem na scenę i oczywiście krzyknęli, od razu powiedziałem: „OK. Parę skeczy i spierdalam”. Ludzie się zaśmiali i poszło. Większość była po mojej stronie.
W Opolu jednak było ciężko. I to dosłownie. „Grałeś” heavymetalowe kawałki, a publika nie wiedziała, o co chodzi.
Opole to w ogóle inna sprawa. Publiczność wnosi tam makabryczną ilość alkoholu. No i kupują bilety i na kabaret i na wieczór z gwiazdami śpiewającymi. No to proszę sobie wyobrazić, że jak zaczynają pić o 16:00, to na Kabaretonie o 23:00 właściwie jest jedna wielka impreza, ale na pewno nie artystyczna. Moim błędem był chyba dobór repertuaru. Mówiąc wprost – chyba zbyt ambitny na takie warunki.
Procenty procentami, ale oni po prostu zupełnie nie łapali się na tego rodzaju dowcip.
Wiecie, alkohol robi swoje, ale humoru można uczyć. Co ja gadam, trzeba uczyć. Kiedyś nie lubiłem braci Marx, w ogóle nie rozumiałem, co w tym śmiesznego. Aż zacząłem oglądać w kółko i nagle załapałem. Oni byli GENIALNI! A ja głupi tego nie potrafiłem od razu dostrzec. Niestety u nas nie da się kupić na DVD ich filmu Kacza zupa. Uważam, że to sprawa polityczna. Tym, którzy nigdy go nie widzieli i nie znają scenariusza, gorąco polecam. Nie będę zdradzał pointy (Film jest świetną satyrą na wszelkiej maści dyktatorów – przyp. red.).
Czy Polaków trzeba uczyć humoru?
Fajnie by było. Monty Python na przykład wcale nie jest popularnym programem. Co prawda ma swoich zagorzałych fanów, ale nie jest ich tak dużo jak się okazuje. Pamiętam, kiedy telewizji proponowałem coś w stylu Borata. Niestety spotkałem się z kompletnych niezrozumieniem, a nawet lękiem czy, aby ze mną wszystko OK. U nas jest tak, że dopiero jak coś zdobędzie popularność na Zachodzie, to zaczynamy się zastanawiać, że chyba musi być fajne. Borat w polskiej TV na razie nie ma żadnych szans.
Nadal jesteś za zwolnieniem gejów i lesbijek z podatków?
Proponowałem to poprzedniemu rządowi. Skoro nie tolerowali tych grup, nie powinni ściągać podatków z zysków wygenerowanych przez gejowskie kluby. To chyba oczywiste. Przecież to skandal, żeby takie niemoralne pieniądze trafiały do budżetu (śmiech).
Dobrze, że w tej rozmowie pojawiła się w końcu moralność. Chcemy cię podpytać o twoją moralność religijną…
Chodzi wam pewnie o to, że prowadziłem katolicki program „Otwarte drzwi”. To był pomysł jezuitów. Bardzo fajny, ale okazał się zbyt odważny, jak na polski katolicyzm.
Dlatego odszedłeś od katolicyzmu i przystałeś do Stowarzyszenia Gurdżijewa?
Nie. Gurdżijew nie podmienia mi wiary w Boga i nie zastępuje inspiracji Pismem Świętym. Tylko je uzupełnia. To nie jest religia, raczej metoda pracy nad sobą. Nazywam ją starożytną psychologią raczej. Czy jak Uspienski „Psychologią możliwości rozwoju człowieka”. Sądzę jednak, że ten wywiad nie jest miejscem, w którym chciałbym się nad tym za bardzo rozwodzić. Dość chyba powiedzieć, że postać tego niezwykłego człowieka, Gurdżijewa i jego nauki były poważną inspiracją dla takich postaci jak Peter Brook czy Grotowski. Poza tym w pracy nad sobą zrobiłem dopiero mały kroczek i nie czuję się wewnętrznie upoważniony do wymądrzania się na te tematy. Od tego są nauczyciele. Ja mogę powiedzieć o swoim osobistym doświadczeniu.
Wylanie Ducha Świętego jest takim doświadczeniem?
Tak. To czego doświadczyłem to było esencjonalne, głębokie doświadczenie Bożej miłości. Był to rodzaj wstrząsu. Wszelkie doznania mistyczne dają wrażenie, że to co się przeżywa na co dzień, jest nierzeczywiste. Jakby w uśpieniu. Okazja mocnego doświadczenia Bożej miłości, czy po prostu bezgranicznie wielkiej miłości, pokazało mi inną rzeczywistość, na co dzień dla mnie niedostępną. Wszystko zaczyna mieć inną logikę. Ale jednak logikę konsekwentną. I nagle okazuje się, że jest parę rzeczywistości.
W tym momencie zaczynamy lepiej rozumieć postać Józka.
(Śmiech) Coś w tym jest. Józek to jeszcze odrębna rzeczywistość. A mówiąc serio, grając Józka, także po trosze, uczę się obserwować samego siebie. Poznawać jakąś część siebie. Poznawać prawdę o sobie. I jest to akurat całkiem przyjemny sposób odkrywania siebie i innych. Ale zazwyczaj poznawanie prawdy o sobie nie jest takie przyjemne. Ale polecam.
—
Na skróty:
Jeden papieros to pięć minut życia mniej. Jeden szczery wybuch śmiechu to pięć minut więcej. Jaki z tego morał?
Kiedyś po koncercie podszedł do mnie chłopak. Nazywał się… Grzegorz Halama.