Leszek Możdżer
PLAYBOY nr 11, 2005 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Udało się w końcu kupić pół główki kapusty?
(Śmiech). Cały czas czuję się niepocieszony faktem, że w moim rodzinnym mieście połówek kapusty się nie sprzedaje. Straciłem dużo czasu, nerwów i zdrowia, ale w końcu znalazłem jeden warzywniak, w którym praktykuje się sprzedawanie połówek kapusty. Niestety jest bardzo daleko od mojego mieszkania. Spasowałem i teraz już zawsze kupuję całą kapustę i robię surówkę z połówki. Na dwa razy.
Na stronie mozdzer.com jest ponad 1500 postów na ten temat.
Swego czasu nawet śledziłem tę kapuścianą poezję. W ogóle jestem zaskoczony wielką ilością wejść na moją stronę. Np. w dziale Jajnik przez rok kobiety napisały pięć tysięcy postów.
Często spotykasz się na swojej stronie z ostrą krytyką?
Jestem otwarty i nawet kiedyś założyłem na stronie dział Krytyka. Ale jak internauci trochę sobie popuścili, zrozumiałem, że jestem jeszcze za miękki i nie potrafię wszystkiego przyjąć na klatę. Zrezygnowałem z tego zbożnego pomysłu. Pracuję teraz nad wykształceniem sobie skorupy. Żółwie żyją długo, bo mają grube pancerze.
Rozumiemy cię. W końcu Polska to twoim zdaniem „niedobry kraj dla artystów”.
Ale ostatnio stwierdziłem, że się pozmieniało. Jazz jest popularny, płyty sprzedają się w nakładach porównywalnych do nakładów płyt popowych. Jakiś czas temu byłem rozżalony, ale teraz czuję się spełniony i absolutnie na miejscu. Przyzwyczaiłem się nawet do rozmów z dziennikarzami i pozowania do zdjęć. Dojrzały artysta zdaje sobie sprawę, że jest to część jego zawodu i nie ma się co obrażać na ten mechanizm.
Czyli przez trzy lata sporo się zmieniło w twojej głowie?
Dzisiaj takich słów publicznie bym nie wypowiedział
Ale w tym roku mówiłeś, że jako wolny człowiek nie obrażasz się na pomysł emigracji, tym bardziej, że po raz pierwszy przekroczyłeś czterdziestoprocentowy próg podatkowy…
Każdy, kto płaci podatki w Polsce, zna ten ból. Podatki są u nas boleśnie wysokie. Jeżeli zdecydowałbym się na emigrację to z prozaicznego powodu, że w naszym kraju jest za mało słońca. Dwa miesiące w roku i to też nie zawsze. To największy mankament. Ludzie żyjący pod słońcem są zrelaksowani, a u nas panuje groźna mina, patrzenie spode łba, a nawiązywanie kontaktu wzrokowego jest bardzo ryzykowne.
Czyli nie chodzi o wyjechanie na stałe i robienie kariery za granicą?
Ja polizałem już trochę kariery. Bycie na okładce polskiego pisma nie różni się niczym od bycia na okładce pisma amerykańskiego. Uczucie jest to samo. Poznałem je, wiem, jak ono smakuje. Żaden smakołyk. Kariera nie jest dla mnie najważniejsza, ważniejsze są mój własny rozwój i pełne przekonanie do tego, co robię. Ale głupi nie jestem i pracuję nad tym, żeby moja kariera się rozwijała.
Łatwo być „artystą” w mediach?
Trudno. Trzeba umieć zgrabnie formułować myśli. Mieć dobrą dykcję. Być w miarę przystojnym, dyspozycyjnym i elastycznym. Przed kamerą mówić ciekawie zróżnicowaną barwą głosu i dodatkowo dobrze robić swoją robotę. No i nie dać się oszukać.
Często ktoś próbował robić cię w konia?
Ostatnio pewna marka wódki przyznała mi nagrodę za wybitne osiągnięcia twórcze w wysokości pięciu tysięcy dolarów. Dostałem list z gratulacjami, mail oraz zaproszenie na wręczenie nagrody w Pałacu Prezydenckim. Niestety termin był dla mnie niewygodny. Organizatorzy obiecali samolot, a nawet helikopter. Mimo wszystko nie mogłem się pojawić osobiście i… „nagrodę” mi odebrali (śmiech). Widać chodziło im o to, żeby zrobić sobie zdjęcie z Możdżerem. Taka wódczana kampania promocyjna.
Kto dostał twoją nagrodę?
Nie wiem, kto się dał nabrać. Ale pewnie kogoś znaleźli. Okazuje się, że to artysta jest dla nagrody a nie nagroda dla artysty.
Jesteś artystą niszowym?
To pytanie do dziennikarzy. Ja tylko wiem, że mam 182 cm wzrostu i gram na fortepianie. Ale wydaje mi się, że przestałem nim być.
Jesteś rozpoznawany na ulicy?
Raczej nie. Zapuściłem włosy i mam święty spokój, chociaż czasami zdarzają się rozmowy przy barze z pijanymi kolesiami, którzy najczęściej mówią to samo, czyli że kiedyś grali albo że chcieliby grać.
Męczy cię popularność?
Nie. Moja popularność jest na poziomie średnio – niskim, publiczność mam inteligentną, więc zaczepiają mnie ludzie inteligentni. Ordynarne zaczepki się nie zdarzają. Chyba, że w Internecie, gdzie można pozwolić sobie na anonimowość. Tam jest dużo złośliwości na mój temat, ale skorupa się tworzy i uodparniam się. Takie są prawa show biznesu, jeżeli jesteś na plakacie, nie dziw się, że ci domalowali wąsy. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
W zasadzie swoją popularność zawdzięczasz cioci Heni…
Tak. Ciocia oddała nam pianino. To był mój pierwszy instrument. Pamiętam, że fortepian rodzice kupili w dniu zamachu na papieża. Oglądaliśmy z wypiekami na twarzy relację z tego wydarzenia jeszcze w domu właściciela fortepianu. Rodzice wielokrotnie opowiadali mi, że woleli kupić instrument zdolnemu synowi niż samochód sobie. Ciąży na mnie obowiązek sprawienia im auta.
Wywiązałeś się z zadania?
Inwestycja w syna jeszcze się im nie zwróciła, ale na pewno się zwróci.
A co z pianinem?
Wróciło do cioci Heni. Chętnie bym sobie na nim pograł. Nie da się ukryć, że ciocia Henia i wujek Jasiu mieli decydujący wpływ na moje życie.
Wierzysz w przeznaczenie?
Myślę, że każdy swoje przeznaczenie kreuje sam, swoimi myślami i marzeniami. Jak się marzy z przekonaniem, to wszystko jest możliwe. Przeznaczenie istnieje, ale to my je kontrolujemy i wpływamy na nie.
Czy ktoś z wielkich nazwał cię pianistą światowego formatu?
Nie będę tutaj robił z siebie chwalipięty. Jeżeli chodzi o ilość moich kiksów na koncertach, to światowcem nie jestem. To robota na całe życie. Jeżeli nawet jeszcze nie jestem „światowego formatu”, to mam nadzieję, że prędzej czy później ten status uda mi się osiągnąć. Trzeba wierzyć w siebie.
A kiedy spełnisz swoje marzenie i zagrasz akord, którego jeszcze nigdy nie słyszałeś?
Jestem coraz bliżej. Myślę, że to będzie przyszły tydzień.
Czujesz się idolem?
Nie czuję się idolem, ale wiem, że muszę być odpowiedzialny. Niektórzy ludzie skłonni są do naśladowania moich postaw życiowych. Jeżeli będę palił papierosy, znajdą się młodzi, którzy też będą chcieli zapalić.
Nie palisz?
Palenie tytoniu powoduje raka.
A przyjąłbyś rolę jurora w „Idolu”?
Szkoda czasu, choć ta praca jest łatwa i na pewno lepiej płatna niż moja. Może za 30, 40 lat zdecydowałbym się na to.
Na koncertach jednak bawisz ludzi lepiej niż Wojewódzki.
Cały czas się tego uczę, nawet chodziłem na kabarety, żeby zobaczyć, jak zabawia się ludzi. Byłem zawsze osobą mocno depresyjną, zakompleksioną i w pewnym momencie stwierdziłem, że nie warto być takim depresiarzem. Uznałem, że chcę być radosnym i optymistycznym facetem. Jednak moja pewność siebie to tylko pozory. Przed każdym wyjściem na scenę, czuję się przerażony jak zwierzę. Wiadomo, że w porównaniu z ludźmi, którzy odbierają porody, moja praca jest zabawą, ale mimo wszystko to stresujące zajęcie. Pewnie kiedyś będę miał tego dosyć i zmienię zawód. Założę myjnię samochodową albo klub jazzowy.
Pamiętasz swój najbardziej stresujący koncert w życiu?
Najbardziej stresujące były dla mnie egzaminy w szkole, bo wszyscy oceniający znali się na muzyce lepiej ode mnie. Z założenia. Dzisiaj mam publiczność, która po prostu słucha muzyki, ale to uczucie wyniesione ze szkoły zostało. W prasie fachowej czytam często niepochlebne recenzje na swój temat.
Z czego to wynika?
Nie wiem. Może po prostu straciłem aurę artysty szlachetnego? Prasa branżowa interesuje się muzyką dla wtajemniczonych, a ja jestem ostatnio odbierany jako popularny artysta estradowy.
Czy granie na weselach też cię stresowało?
Bardzo cenię sobie tamten czas. Zagrałem w życiu trzy wesela, w tym jedno na perkusji. To była dobra zabawa, ale wytrawnym muzykiem weselnym nie jestem (śmiech). Zraziła mnie ceremonia oczepin, których nie potrafiłem poprowadzić. Poza tym przerażała mnie ilość szlagierów zamawianych przez podchmielonych gości, podchodzących pod scenę. Na weselach trzeba znać tysiące przebojów! Naprawdę szanuję muzyków weselnych. Za to, że mają szeroki repertuar.
Byłeś fanem Papa Dance i Marka Bilińskiego?
Oczywiście, że tak. Biliński używał skal modalnych, np. skali miksolidyjskiej. Wtedy kompletnie nie wiedziałem, co to jest. Dzięki szkole już wiem. A Papa Dance? Proszę mi pokazać drugą taką melodię w Polsce jak ta z Mona Lizy. Ten zespół może się źle kojarzyć, ale mnie będzie chyba wzruszał do śmierci.
Dzisiejsze wcielenie też?
Niestety tak (śmiech).
A co powiesz o duecie Marek i Wacek?
Mam ich wszystkie winyle. Z biegiem lat niestety coraz słabsze.
Byłeś również wielbicielem Grzegorza Ciechowskiego.
Oczywiście. Zespół Republika zatrząsł moją młodą psychiką. Pamiętam trudny moment, kiedy u fryzjera poprosiłem o fryzurę „na Grzesia”. Pani rozłożyła bezradnie ręce i powiedziała, że nie zna żadnego Grzesia z Republiki. Na szczęście z pomocą przyszła druga fryzjerka i wytłumaczyła jej, jak takie coś się strzyże. Moja nowa fryzura była radykalnie tępiona przez ojca. Niestety skończyło się to moim upokorzeniem i ścięciem włosów. W wieku 34 lat znowu zapuściłem grzywę i chcę w zdecydowany sposób wyrazić swoją niezależność (śmiech).
Dlaczego jazzem zainteresowałeś się tak późno, w klasie maturalnej?
Bo to jest muzyka trudna, wymagająca pewnej świadomości, którą osiągnąłem dopiero po wielu latach grania na instrumencie i słuchania różnych płyt. Dopiero wtedy zacząłem rozumieć jazz i miałem odwagę wejść w jego świat.
Dlaczego jako Lesław?
Bo rodzice dali mi tak na imię. Pod wpływem różnych okoliczności, będąc młodym człowiekiem, postanowiłem zamanifestować swoją niezależność, samorządność i niezawisłość i zmieniłem imię na Leszek. I tak już zostało. Nikt nigdy nie mówił na mnie Lesław, ani rodzina, ani przyjaciele, ani znajomi. Nawet producent, który zamówił moją pierwszą solową płytę, powiedział do mnie: „jaki ty jesteś Lesław? Leszek i tyle”. Dzisiaj wróciłbym chętnie do imienia Lesław, bo czuję się starszy.
A może Lechu?
Tak jest. Albo Lechosław i Lechowit (śmiech).
Jak zagraniczniacy radzą sobie z twoim nazwiskiem?
Niestety słabo. Ale nazwiska nie zmienię. Odzywa się we mnie duch patriotyzmu, poza tym co ja bym ojcu powiedział? W każdym kraju Możdżer brzmi inaczej, najśmieszniej w Japonii i Chinach.
Jakie najegzotyczniejsze kraje odwiedziłeś?
Kazachstan i Kirgizję. Graliśmy w dobrych salach, a odbiór naszej muzyki był całkiem normalny. W mieście czerwone flagi na socrealistycznych budynkach i skośnoocy wieśniacy na wielbłądach. Przedziwna kombinacja. Pamiętam, że urzędnicy używali agresywnie brzmiącego, azjatyckiego języka, ale zwracali się do siebie per „towarzyszu”. Poza tym pije się tam bardzo dużo wódki. Ale w piękny sposób – każdy po kolei wygłasza kilku albo nawet kilkunastominutowy, uroczysty toast. U nas picie wódki jest beztroskie i byle jakie, tam pije się z namaszczeniem i nabożnie, to wielka uroczystość.
Grałeś pod batutą Maksymiuka. Jaki on jest?
Jest znakomitym, zaangażowanym dyrygentem, ale każdy, kto miał z nim kontakt, potwierdzi, że to wariat. Pamiętam, jak kiedyś wpadł spóźniony do studia na audycję radiową. Przyjechał akurat z rzymskiej trasy koncertowej. Pierwsze pytanie dziennikarki brzmiało: „Panie Jerzy, jaka pogoda w Rzymie?”. On na to: „Jak ktoś do mnie dzwoni i mówi, żebym podyrygował, to dyryguję, natomiast pogodą zajmują się meteorolodzy” (śmiech). Fascynująca postać.
Kiedyś powiedziałeś, że w Polsce muzyk jazzowy musi być spocony, smutny i zmartwiony. Zdarzyło ci się?
Oczywiście. Cała awangarda tak wygląda, a ja byłem w awangardzie (śmiech).
Czy jeszcze jako Lesław miałeś problemy z sąsiadami, których irytowały awangardowe dźwięki?
Oj tak. Moje ćwiczenie na fortepianie jeszcze znosili, ale z próbami zespołu Miłość, które odbywały się w moim pokoju, było już gorzej.
Dlaczego akurat w twoim pokoju?
U mnie stał fortepian. Swoją drogą żaden rodzic, który ma trochę oleju w głowie, nie wpuściłby takiej bandy do mieszkania. Moi rodzice byli bardzo wyrozumiali. Pamiętam sytuację, kiedy mama beztrosko spała w sypialni, a my w tym czasie mieliśmy próbę. W trakcie jakiejś pauzy muzycznej usłyszałem dramatyczne walenie do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem rozwścieczoną sąsiadkę, która powiedziała, że wezwie policję i zapytała się, gdzie są rodzice. Odpowiedziałem grzecznie, że moja mama śpi (śmiech). Baba trzasnęła drzwiami.
Dużo piwa stracił twój tata dzięki Miłości?
Jedną butelkę, ale to wystarczyło. Mieszkanie jako sala prób było spalone. Piwo podkradł z lodówki, nieżyjący już, Jacek Olter.
Dlaczego bałeś się członków zespołu?
Byłem chłopcem, który wyszedł z rodziny o mocnych katolickich korzeniach. Miałem różaniec i czytałem Pismo Święte, a chłopaki używali brzydkich wyrazów, całowali się w usta na powitanie. Tymon na koncertach śpiewał, że walił konia swojemu ojcu. Myślę, że oni mnie specjalnie trochę prowokowali. Dla gładkiego chłopaka, który miał piątki w szkole, było to szokujące. Ale z drugiej strony wszystko to mnie fascynowało. Bałem się zrezygnować z grania w Miłości, pomimo tego, że szczerze nie chciałem tam grać. Ten katatoniczny pobyt w zespole bardzo dużo mi dał.
Jaki najdziwniejszy przedmiot włożyłeś do fortepianu, żeby go spreparować?
Wkładałem wszystko, co się do tego nadawało. Nie można tam wkładać rzeczy wilgotnych, takich jak kiszona kapusta albo wędzone śledzie. Bardzo fajnie brzmi wciśnięta pionowo między struny szczoteczka do zębów – piękny dźwięk słyszalny na płycie Piano.
Czy po tym albumie skończyły się twoje problemy finansowe?
Moje problemy nie wynikały z braku pieniędzy, ale raczej z nieumiejętności ich wydawania. Gdybym był rozsądniejszym człowiekiem, nie miałbym takich problemów. Bardzo łatwo mnie oszukać, to raz. Dwa, wydawałem gotówkę zupełnie bezsensownie. Kupiłem na przykład bardzo drogiego Macintosha, którego nie używałem przez sześć lat. Teraz mam większą świadomość, dalej traktuję pieniądze jak kolorowe papierki, ale z większym szacunkiem. Zostało mi jeszcze parę długów do spłacenia, ale nie są to jakieś przerażające sumy.
Nie masz rodziny. Po to, żeby w spokoju pracować?
Miałem kolegów, którzy dawali mi do zrozumienia, że posiadanie rodziny przy tego rodzaju pracy jest kulą u nogi. Ja też tak do niedawna myślałem. Dzisiaj myślę, że byli to ludzie, którzy mają po prostu nieudane życie rodzinne. Kiedyś nie brałem tego pod uwagę. Życie w samotności jest życiem nieznośnym i nie da się go zapchać muzyką i pracą ponad siły.
Ale ty tego właśnie próbujesz i to z sukcesem. Piszesz muzykę dla teatru i baletu, eksperymentujesz z najróżniejszymi stylami, grasz solo i w zespołach. Nie boli cię już od tego wszystkiego głowa?
Czasami boli. Przez wiele lat intensywnie pracowałem, żeby rozbujać w sobie potężną maszynę do produkcji dźwięków i teraz mam ogromny problem, żeby tę maszynę zatrzymać. Cały czas w mojej głowie powstaje muzyka. Jeżeli do tej maszynki, którą mam w głowie nie wrzucę świadomie jakiegoś materiału, to ona sama z siebie wypluwa najróżniejsze strzępy zasłyszanych wcześniej fraz. Po prostu koszmar. Dopiero ostatnio zdałem sobie sprawę, że cały czas żyję na jakimś cholernym podkładzie muzycznym. Kiedy niedawno na plaży udało mi się dosłownie na kilka minut zatrzymać tę maszynę, chodziłem w strachu na palcach, żeby tylko tego potwora nie obudzić. Ale on i tak zaraz wstał i zaczął mną kręcić na nowo. Zdaję sobie sprawę, że powinienem brać jakieś leki albo zająć się medytacją. Nawet próbuję tego drugiego, ale okazuje się, że nie jestem w stanie medytować w prawidłowej pozycji dłużej niż pięć minut. Na razie jedyne rozsądne wyjście jakie mi pozostaje to świadomie zadawać sobie łamigłówki dźwiękowe. Karmić potwora ciekawymi pomysłami, które później będę mógł wykorzystać.
Jesteś pracoholikiem?
Byłem pracoholikiem. Leczę się z tego. To tak samo wyniszczający nałóg, jak każdy inny. Sam się zorientowałem, że mam problem i w tej chwili uczę się wyczuwania równowagi pomiędzy pracą a odpoczynkiem. Zrobiłem sobie przerwę. Od dwóch miesięcy w ogóle nie ćwiczę i nie gram. Sprawia mi to sporo radości. To zupełna nowość, bo do tej pory najdłuższa przerwa trwała góra dwa tygodnie. Po raz pierwszy od trzynastu lat pojechałem na wakacje. Zamierzam tak robić co roku.
Ale kiedyś wspominałeś o wyjazdach do Egiptu…
Tak, ale tam za każdym razem brałem ze sobą keyboard, na którym codziennie trenowałem. I wracałem jeszcze bardziej zmęczony niż przed wyjazdem. Tym bardziej, że egipskie chłopaki ciągle naciskały, żeby palić z nimi miejscowe zioła. Kompletny terror. Po takich wakacjach trzeba było dwa tygodnie odpoczywać.
Jak dzisiaj wypadłby Możdżer w filmie o sobie samym?
Inaczej niż u Latkowskiego, bo dzisiaj nie zdecydowałbym się na wpuszczenie kamery do mojego życia prywatnego. Kiedyś zależało mi na zaistnieniu w mediach i pokazywaniu się. Teraz cenię sobie święty spokój. Posmakowałem szumu medialnego i wiem, ile to jest warte.
Ile?
Przekłada się to na ilość sprzedanych płyt i brak problemów z rachunkami telefonicznymi. Ale jest to życie na pokaz, na niby. Nie interesuje mnie to.
Chodzisz na imprezy techno?
Czemu nie. Taniec jest najlepszą terapią, jaką w ogóle można sobie wyobrazić. Harmonizuje całe ciało, jest dobry dla kręgosłupa. Poza tym dzięki niemu można zbadać własne ograniczenia, tzn. ile można się wychylić w prawo, a ile w lewo. Może muzyka techno do tańca nie jest najlepsza, bo lubię tańczyć przy muzyce inteligentnej, ale jak nie ma innej, może być i techno.
Wspomniałeś o kręgosłupie… Podobno zawodową kontuzją pianistów jest ból pleców. Jak sobie z tym radzisz?
Przede wszystkim gimnastyka. Wszyscy pianiści na świecie mają problemy z kręgosłupem. Kręgarze, masażyści i lekarze mają pełne ręce roboty.
Elton John ma kłopoty z kręgosłupem?
Założę się, że tak. Po prostu jestem jedynym głupkiem, który mówi o tym w wywiadach.
Zdarzyło ci się odwołać koncert z powodu jakiejś kontuzji?
Nie zagrałem jednego koncertu z powodu bólu kręgosłupa. Miałem też dosyć duży kryzys w połowie roku i dlatego zdecydowałem sie nie pracować przez cały lipiec i sierpień.
Jako pianista specjalnie dbasz o swoje dłonie?
Nie boję się ani noża, ani młotka. Bardzo ostrożnie otwieram konserwy, nie uprawiam siatkówki i koszykówki.
A boksujesz się? Twoja kobieta jest atakowana przez niebezpiecznych zbirów, a ty…
Mam nadzieję, że nigdy mnie coś takiego nie spotka. Jakby co, to oczaruję napastników inteligentną rozmową.
Podobno klniesz jak szewc. Nie możemy się doczekać. Nie powiedziałeś nawet „dupa”…
To jest wypowiedź publiczna, więc się ograniczam. Ubolewam nad tym, że nadużywam czasami wulgarnego słownictwa. Ale pracuję nad sobą i świadomie wykluczam wulgaryzmy z werbalnego repertuaru.
Jesteś różowym czy białym króliczkiem?
Na płycie Makowicz vs. Możdżer jestem zdecydowanie tym białym. Możdżera wystaje tam tylko kawałek. Bardzo lubię tę okładkę.
Ale nie ma ona żadnego playboyowego kontekstu?
Nie, nie. Mam nadzieję, że nie (śmiech).
A którą jazzmankę widziałbyś najchętniej na naszej rozkładówce?
Trudne pytanie. Jest parę kobiet, których twórczość szanuję, ale pomimo tego, że są piękne raczej nie chciał bym ich oglądać na rozkładówce PLAYBOYA. Mógłbym stracić do nich szacunek. Widuję czasami seksowne jazzmanki na scenie, ale najczęściej z tych występów nie wynika nic oprócz dekoltu.
Przyznaj się, ile masz nie dających ci spokoju wielbicielek…
Czasem dostaje listy od pań. Ale trudno je wszystkie traktować poważnie. Próby nawiązywania dialogu z tymi dziewczynami okazywały się kompletnym nieporozumieniem. Trzeba być bardzo ostrożnym, bo można sobie napytać niezłej biedy. Poważnie, groźna sprawa (śmiech).
Opowiedz jakąś groźną historię.
Nie, tylko nie to. Żadna z tych przygód nie była na tyle interesująca, żeby ją podawać do prasy. Powiedzmy, że jest parę kobiet wykazujących niezdrowe zainteresowanie moją osobą. Na szczęście jak dotąd nikomu krzywdy nie robią.
—
Na skróty:
O najnowszej płycie The Time:
To moja najdojrzalsza, najrówniejsza, najbardziej świadoma płyta. Otwiera nowy etap w mojej muzyce.
O przeszłości muzycznej:
Łyse pały były mi zawsze bliższe niż długowłosi, zarośnięci kolesie.
O urodzie:
Bycie seksownym to bardzo wybitna specjalizacja. Nieprzypadkowo są ludzie, którzy z tego żyją.
O chemii:
Przekonałem się, że na dużym biuście nie da się zbudować udanego związku.
O starszych:
Mam szacunek dla ludzi siwych, którzy z godnością noszą swoje lata.
O swojej przyszłości:
Z utęsknieniem czekam na starość. Jestem ciekaw, jak ona będzie wyglądała. Jestem coraz bliżej.
O celu swojej pracy:
Muzykę gra się po to, żeby znaleźć tę najlepszą kobietę.
O polskim show biznesie:
Zawinięty w papierek udaje cukierek.
O innym Leszku:
Z Leszkiem (Blachem-Siewierskim – producentem płyty „Piano” – przyp. aut.) nie było okazji opić sukcesu albumu. Być może jest niepijący.