Press enter to see results or esc to cancel.

Marcin Prokop

PLAYBOY nr 9, 2008

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Tomek Bergmann


Jaki wolisz początek? Na ostro, czy kulturalnie?

Będziemy się bić? (śmiech) Może być na ostro. Podważcie moje dobre samopoczucie.

Dlaczego w programie „Motoszoł” usadzili cię w takim fotelu, że wyglądałeś jak ciota?

Dorota Wellman twierdzi, że wyglądam tam, jakbym siedział na kiblu, więc mamy już dwie interpretacje. Fotel odziedziczyłem po Martynie Wojciechowskiej – może dlatego wyglądam w nim jak ciota, bo był „krojony“ pod kobietę. Scenografia częściowo pochodziła z jej programu „Automaniak” i bez dwóch zdań była najgorszą częścią „Motoszoł”. Zresztą w ogóle przedmioty używane w programie wzięły się z wielu byłych programów TVN-u. To taki recykling a la Frankenstein. Fotel ograniczał moje ruchy i był cholernie niewygodny.

Niewygodnie to mają przede wszystkim operatorzy, którzy cię filmują.

Niedawno dowiedziałem się, że dobór operatorów w moich programach często nie jest uzależniony od ich stażu, tylko od wzrostu. Ci najwyżsi mają zresztą zwykle najmniejsze doświadczenie. Mniejsi filmują mnie tak, że wyglądam monumentalnie jak Piotr Kraśko w „Wiadomościach“, czyli jestem Statuą Wolności z wyeksponowanymi dziurkami w nosie i policzkami chomika.

Takie życie. Jak się ma 2,06 m wzrostu, to najpierw tyje się na gębie.

Jednym idzie w dupę albo brzuch, innym w gębę. Moja twarz to probierz tego, czy jest mi w danym momencie w życiu dobrze, czy nie. Im jestem bardziej nalany, tym jest mi gorzej. Przy stresie wsuwam góry żarcia, co od razu widać. Albo udzielam wtedy za dużo wywiadów i płacą za mnie w knajpach (śmiech).

Czy to dobrze być specjalistą od wszystkiego, facetem, który poprowadzi każdy program rozrywkowy, który mu zaproponują?

Jestem jak musująca, pomarańczowa pastylka, która wrzucona do szklanki o dowolnym kształcie, wypełnia ją swoją barwą. Takim trochę telewizyjnym Zeligiem. Potrafię się dopasować do każdej konwencji, jednocześnie nadając jej swój styl.

I „formatujesz rzeczywistość na swój sposób, a nie dostosowujesz się do niej”. Znamy tę twoją śpiewkę. Wydaje się nam jednak, że jesteś telewizyjnym konformistą.

Każdy w swoim zawodzie do pewnego stopnia musi nim być, bo realizuje cudze oczekiwania. Nie jestem władcą swoich programów, nie mam wpływu na wiele rzeczy, ale niezależnie do czego wchodzę, chcę, żeby to było maksymalnie moje. Nawet gdybym prowadził transmisję pielgrzymki do Częstochowy, zrobiłbym to po swojemu. Na pewno nie zgodzę się z zarzutem, że jestem bezbarwny i niczym ośmiornica wsiąkam w algi rzeczywistości, którą ktoś mi stwarza. Zobaczcie, jak zmieniły się kanony telewizyjnych programów porannych, od czasu, kiedy zaczęliśmy je robić z Dorotą. Wszyscy chcą teraz być troszkę niegrzeczni, niepoprawni. Wcześniej jakoś nie mieli odwagi. Nadaliśmy naszym programom własny szlif.

Jesteś w stanie nadać taki styl wszystkim programom? My wierzymy w jakość, nie w ilość.

A cóż złego jest w ilości?

Można z nią przegiąć.

I co się wtedy stanie?

Chcieliśmy się właśnie o to spytać.

Wspólnie z Edwardem Miszczakiem zastanawiamy się, czy publiczność nie zacznie mnie przełączać. Na razie jesteśmy w stanie zaryzykować, bo każdy z prowadzonych przeze mnie programów trafia do innej grupy odbiorców. W rezultacie niektórzy widzowie myślą, że robię tylko jeden program. Oczywiście, nadmiar słodyczy może sprawić, że całe przedszkole się porzyga, ale na pytanie, czy jest mnie za dużo, odpowie publiczność, głosując pilotami. Na razie słupki są w porządku.

A co z prowadzeniem ogromnej ilości imprez?

Przesada. Na liście naczelnych chałturników tego kraju nie jestem nawet w pierwszej dziesiątce. Poza tym mam firmę, która produkuje imprezy, więc nie wszystkie eventy „zaliczam“ wyłącznie jako konferansjer.

Podobnie jest w przypadku Krzysztofa Ibisza. Boimy się, że będziesz jego nowym wcieleniem.

To by nie było takie złe (śmiech). Serio, cenię Krzyśka, bo jest jedynym prezenterem, który od piętnastu lat utrzymuje się w pierwszej lidze. Można nie kupować jego sposobu bycia na antenie, bo słyszałem opinie, że jest coś groteskowego w czterdziestolatku przebierającym się za ucznia liceum, ale trzeba mu oddać szacunek za zawodowe podejście do tematu. Bycie specjalistą od wszystkiego, przy założeniu, że niczego się nie spierdoli, nie jest złe. Nie widzę w tym nic uwłaczającego.

A jakbyś za parę lat dostał propozycję prowadzenia losowania totka?

Mam nadzieję, że nigdy nie będę tak zdesperowany. Wolałbym chyba przejeść ostatnie oszczędności.

Nie jesteśmy dżentelmenami, więc zapytamy najdroższego polskiego prezentera telewizyjnego, czy „Fakt” pomylił się, twierdząc, że zarabiasz 120 tysięcy złotych miesięcznie.

Pomylił się. O ile i w którą stronę nie powiem, bo w naszym kraju większość ludzi musi przeżyć od pierwszego do pierwszego, mając tysiąc albo tysiąc pięćset złotych. Uważam, że publiczne gadanie o telewizyjnych zarobkach jest w złym guście, a poza tym zwyczajnie ludzi wkurwia. Uważam, że tak zwani celebryci są klasą próżniaczą, nagradzaną nieproporcjonalnie do zasług. Możecie uznać to za kokieterię i populizm, ale wielokrotnie miałem poczucie winy, że dobry lekarz czy nauczyciel zarabiają mniej ode mnie. Nie chcę więcej gadać o kasie, bo nie jestem Dodą, której takie dyskusje pomagają w promocji i budowaniu pleksiglasowej ściany, za którą może być niedostępną, woskową figurą.

Łączą was jednak internetowe portale plotkarskie, w których można dużo o tobie poczytać. W sumie jesteś w tym samym worku.

Mierzenie mojego sukcesu częstotliwością występowania na „Pudelku” jest trochę upokarzające, ale skoro tak to widzicie, to podkreślam, że jako jego gwiazda nadal jestem normalnym chłopakiem z sąsiedztwa, a nie figurą woskową. Uprawiam antylans. Jeżdżę gorszym samochodem niż mógłbym i noszę stare ubrania, które mi wiszą na dupie. Jestem permanentnie nieogolony i mam włosy, nad którymi dawno przestałem panować. Nigdy w życiu nie byłem u kosmetyczki. Zgroza! A najgorsze mam garnitury – podobno kompletnie niemodne, bo niewystarczająco wytaliowane. Niektórzy styliści proponują mi swoje usługi za darmo, z litości. Poza tym mieszkam w bloku, chodzę do sklepu po bułki…

I „zapierdalasz, żeby za dziesięć, piętnaście lat mieć spokój”.

Dokładnie. Ale cieszę się, że mogę od niedawna zadawać pytanie „co?”, a nie „za ile?”.

I co? Za dziesięć lat będziesz odrzucał intratne propozycje finansowe?

Wybór nie będzie pewnie należał do mnie. Będę jeszcze musiał mieć co odrzucać. Ale zdziwię was… Wbrew reputacji wszystkożercy, którą próbujecie mi przyspawać, nie biorę każdej propozycji.

Rzeczywiście. Jesteśmy zaskoczeni (śmiech). Czyli w 2018 roku Prokop przestaje pracować?

Nie chodzi mi o to, żeby leżeć do góry piórem i nic nie robić, bo taki stan szybko by mnie zmęczył. Przez spokój rozumiem finansową niezależność, a to oznacza możliwość wybierania tylko takich zajęć, jakie mnie kręcą, a niekoniecznie są wysoko płatne. Zresztą już teraz buduję zasieki wokół własnej dupy, powolutku przygotowując się do roli producenta. Chciałbym kiedyś stanąć po drugiej stronie kamery. Podobną filozofię ma Kuba Wojewódzki, który inwestuje w nieruchomości, bo wie, że nic nie będzie wiecznie trwać (śmiech).

Kuba powiedział nam kiedyś, że gdyby nie zaprosił cię do „Idola”, pewnie do dziś szlifowałbyś swoim wątpliwym uśmiechem kiepskie parkiety MTV.

Bardzo ładne. Podoba mi się. Classic Kuba (śmiech).

Dodał jeszcze, że postrzegał cię jako zdolnego chłopca, ale okazało się, że pomógł jednemu z najbardziej tandetnych konferansjerów polskiego show-businessu. Wspomniał, że nie masz charakteru i w każdej fryzurze i w każdym stroju poprowadzisz imprezę na otwarcie nowego granulatora do trocin…

Z paroma rzeczami muszę się zgodzić. Jestem młody i zdolny, to na pewno. Poza tym rzeczywiście dzięki jego protekcji znalazłem się w „Idolu“. Kuba chce być autorytetem i medialnym demiurgiem. Myślę, że poczuł się rozczarowany, że ten Frankenstein, którego stworzył, poszedł swoją drogą i zaczął robić rzeczy wbrew jego etosowi, a dodatkowo nie konsultował ich ze swoim tatą chrzestnym. Pewnie stąd ten syndrom zdradzonego ojca. Poza tym zagryzanie bliźnich z branży jest jednym z narzędzi autopromocji Kuby. Sam mi powiedział ostatnio, że jak jest dym, jest zabawa.

Aha, czyli teraz na nowo przeżywacie drugą miłość?

(Śmiech). Pewnie Kuba doszedł do wniosku, że mogę być w przyszłości niezłą inwestycją towarzyską, więc nie warto palić mostów. Moje podejście do niego przypomina obecny stosunek Polaków do Lecha Wałęsy. Mam świadomość jego zasług, ale z drugiej strony wiem, że nie jest postacią zerojedynkową i ma w sobie sporo wątpliwych szarości. Spędzenie z nim czasu sam na sam jest niezwykle miłym doświadczeniem, potrafi być ujmującym rozmówcą, ale kiedy na arenie pojawia się ktoś trzeci, Kuba od razu przestawia się na tryb „popatrzcie, jaki jestem fajny“. Po pewnym czasie to staje się męczące.

Chciałbyś promować granulator do trocin?

Nigdy o tym nie myślałem, ale już nie mogę się doczekać propozycji.

A my nie możemy się doczekać, żebyś potwierdził swój romans z Niną Terentiew.

Nie przypominam sobie romantycznych chwil spędzonych razem, ale być może byłem tak omamiony jej urodą i czarem, że dałem się ponieść emocjom, tracąc świadomość. Wiem natomiast, że kiedy byłem rekrutowany do TVP2 i na zarządzie padło pytanie „kto to jest ten Prokop?“, pani Nina śmiertelnie poważnym tonem, w gronie swoich licznych asystentek i zastępczyń odparła, że „Prokop to jest chłopak, który zna się na dupach”. To mnie niezmiernie rozbawiło.

Potwierdzasz?

Wiesz, moja narzeczona będzie potem czytać ten wywiad… Odpowiem tak – na pewno ktoś inny, będąc na moim miejscu, znalazłby znacznie więcej okazji do wykorzystania popularności w relacjach męsko-damskich.

Nie będziemy cię pytać o numer buta, bo wszyscy to już przerobili. Ale zastanawiamy się, czy twój wzrost powoduje zabawne sytuacje.

Jak najbardziej. Ostatnio na lotnisku zaczepił mnie celnik. Trzepnął mnie po ramieniu i powiedział: „Wczoraj po raz kolejny widziałem <<Skazanego na bluesa>>”. Ja na to: „No to super”. „Zajebisty film”. „No tak, zajebisty”. „Szkoda, że już się nie spotkamy z Ryśkiem, nie?”. „Może kiedyś gdzieś na górze się spotkamy”. „No może tak… Zajebisty film, zajebista rola. Gratuluję”. Nagminnie ludzie mylą mnie z Tomaszem Kotem i Szymonem Majewskim.

Ich pewnie mylą z tobą.

Ciekaw jestem, czy ich też traktują w trzeciej osobie, jak mnie. Siedzę sam w przedziale, a tu nagle wchodzi pani z dzieckiem. Po długim przypatrywaniu się, pani zaczyna mówić do swojej latorośli: „Ty, zobacz to on. Ale w telewizji jakiś taki chudszy jest. Usiądź przy nim, to zrobię ci zdjęcie”.

Co wtedy robisz?

Udaję głuchoniemego. Albo mówię: „Śmiało, śmiało. Piszemy fakturkę czy paragon wystarczy?“. Generalnie nasi rodacy mają dość ograniczoną kreatywność, jeśli chodzi o sposoby nawiązywania znajomości. Zwykle słyszę: „Ale pan wielki!”. Wyobrażasz sobie, że ktoś podchodzi do Wojciecha Manna, zagadując go słowami: „O boże, jaki pan gruby!”? Skończyłoby się niedobrze…

A czy ktoś kiedyś zaczął słowami: „Myślałem, że jest pan wyższy”?

Oczywiście, podobnie jak – „myślałem, że jest pan niższy”. Ostatnio też usłyszałem, że w telewizji wyglądam gorzej i starzej. I to mnie zaczyna frapować, bo albo źle świecą, albo źle malują.

Jaką najbardziej absurdalną plotkę o sobie słyszałeś?

Że mam plecy w telewizji, które – mimo, że jestem głupi, niezdolny i brzydki – od lat pchają mnie w górę. Okazało się, że z telewizją związana jest niejaka Krystyna Prokop, podobno wpływowa postać. Według niektórych jest moją mamą.

Skoro już poruszyłeś wątek rodzinny, nie możemy cię o to nie zapytać. Jak często babcia zamykała cię w komórce?

Macie jakieś nieprecyzyjne informacje. Prawdopodobnie chodzi o mojego ojca. Jak mieszkali w Warszawie na Stalowej, a mój tata był dzieckiem, to babcia przywiązywała go do drzewa, kiedy szła na zakupy. Bawił się w obrębie pewnego okręgu i nie uciekał. U mnie babcia próbowała tylko wzbudzać bojaźń bożą. Dlatego dzieciństwo kojarzy mi się z religijną traumą. Pamiętam, że w podstawówce pobiłem kolegę z bloku naprzeciwko. Popchnąłem go tak, że o kant ławki rozciął sobie skórę na głowie, a następnie, brocząc krwią, biegł przez całą szkołę szukając swojej starszej siostry. Przestraszyłem się tej makabrycznej sceny i uciekłem do babci. Matka pobitego chłopca zrobiła jej awanturę. Babcia wtedy powiedziała: „Teraz padnij na kolana i módl się do Bozi, żebyś nie poszedł do poprawczaka”. No więc padłem i się modliłem. Boska interwencja mnie ochroniła.

W tym przypadku tak, ale nic ci nie pomogło, gdy musiałeś poginać w babskich butach.

O tak! Któregoś razu w zimie przybiegłem do babci w kompletnie przemoczonych butach. Babcia dała mi swoje – kozaki do kolan na obcasie, wmawiając, że są to wojskowe buty dziadka do jazdy konnej i że to zaszczyt chodzić w takich butach. Czułem, że to jakaś ściema, ale poszedłem w nich na religię. Pech chciał, że się spóźniłem i wszystkie dzieci od razu zobaczyły, że mam na nogach skórzane damskie kozaki.

Pamiętasz tytuł swojej pracy magisterskiej w Wyższej Szkole Finansów?

„Bankowość elektroniczna jako przyszłość usług finansowych w Polsce”. Wyprzedziłem swoją epokę, bo jak pisałem pracę, na rynku funkcjonował tylko jeden bank oferujący takie usługi.

I nie był to bank, w którym zacząłeś dobrze zapowiadającą się karierę menedżerską.

Mówicie o Citibanku? Trafiłem tam po studiach jako praktykant. Oczywiście nie robiłem nic przez trzy miesiące, ale potem zacząłem dostawać tak zwane poważne zadania. Pierwsze polegało na skserowaniu umowy kredytowej. Dano mi jej jedyny istniejący oryginał. Umowa miała kilkadziesiąt stron. Zobaczyłem, że do kserokopiarki obok laska wrzuciła cały plik papierów, a maszyna sama wszystko przeleciała. Jak nikt nie patrzył, wrzuciłem umowę w to samo miejsce i wcisnąłem guzik. Maszyna ją wessała i już nie wypluła. Okazało się, że nie rozszyłem zszywacza. Wiecie, nigdy nie powielałem bibuły, jestem ze złego pokolenia i wszelkiego typu powielacze są mi obce (śmiech)

Co działo się dalej?

Otworzyłem trzewia kserokopiarki i zobaczyłem krajobraz po bitwie. Próbując na siłę wyciągnąć tę nieszczęsną umowę, porwałem ją na strzępy. Zmiąłem więc całość w kulkę i wywaliłem. A potem udawałem głupa i szedłem w zaparte. Szybko jednak zostałem zadenuncjowany i szefowa zwołała apel, po czym przy wszystkich pracownikach dokładnie mnie zjechała. Powiedziała, że skoro nie nadaję się do takich zadań, zostanę delegowany do mniej odpowiedzialnych czynności. I tak zszedłem do podziemia. Wysłali mnie do piwnicy, w której gotowe kserokopie miałem wkładać do odpowiednich przegródek w szafach pancernych. Zaznaczono wyraźnie, żebym tylko wkładał i broń Boże nie zamykał tych kasetek po zakończeniu pracy. Najwyraźniej o tym zapomniałem albo chciałem być za przykładny. Nie dość, że pozamykałem wszystkie drzwiczki, to jeszcze pozakręcałem szyfrowane kurki. Okazało się, że przy okazji pozmieniałem im kody. Dzięki mnie do banku musiała przyjechać specjalna ekipa ślusarzy.

Taki Kwinto jak ty ma pewnie teraz złote konto w Citbanku i podwójną platynową kartę kredytową.

Nie mam już z nimi nic wspólnego. Moja kariera u nich skończyła się zresztą w fatalny sposób. Po akcji z drzwiczkami o dziwo mnie nie wyrzucili. Na pysk poleciałem dopiero po następnym wykroczeniu. Jechałem służbowym fiatem punto po trasie W-Z. Od tyłu wjechał we mnie samochód. Wysiadł facet w garniturze i zaczął się pieklić. Twierdził, że nie miałem świateł stopu. Ewidentnie łgał, w związku z czym wywiązała się szarpanina. W amoku złapałem pióro, które miał w kieszeni i próbowałem wbić mu je w pierś. Stalówka oczywiście się złamała, a na jego koszulę wyciekł cały atrament. Przyjechał radiowóz, policjanci stwierdzili, że to była jego wina i poprosili o dokumenty. Okazało się, że facet jest dyrektorem marketingu w moim banku. Z roboty wyleciałem bardzo prędko. Na szczęście, bo gdyby nie to, dziś byłbym pewnie krawaciarzem, do którego przychodzilibyście po kredyty.

A tak po epizodzie w BMG, zostałeś szefem „Machiny”. Ostatnim szefem zresztą.

To były bardzo ciekawe czasy. W schyłkowym momencie „Machiny” jej biuro zamieniło się w siedzibę loży masońskiej. Ówczesny prezes miał znajomości w świecie biznesu i polityki. Facet chciał zbudować w redakcji taką specjalną obracaną ścianę. Po jednej stronie miały być biurka i komputery, a po drugiej klub dżentelmena – sofy, obrazy, kandelabry. Technicznie było to niewykonalne. Dlatego skończyło się na tym, że po godzinach wynoszono część sprzętów biurowych i wnoszono skórzaną kanapę plus stolik. Kilka razy odbyły się tam spotkania nowo sformowanej loży o nazwie: „Klub Koneserów Cygar, Wina i Single Malt Scotch Whisky”.

Kogo tam widywałeś?

Nie byłem zapraszany na spotkania loży, ale donoszono mi, że pod „Machinę” nagminnie podjeżdżały BOR-owskie lancie. Podobno pojawiał się tam Wiesław Kaczmarek, prezes Orlenu – Zbigniew Wróbel, syn Lwa Rywina – Marcin i wielu innych.

Dzięki takim znajomościom po upadku „Machiny” mogłeś poprowadzić inne pismo.

Zostałem redaktorem naczelnym magazynu „Koneser”, skierowanego do członków loży. Ponieważ byłem jednoosobowym ciałem zarządzającym i dostałem dużą kasę na rozkręcenie redakcji, postanowiłem skonsumować ją samodzielnie. Do zrobienia makiety zatrudniłem rodzinę, a tak zwany kontent zasysałem z zagranicznych pism tego typu. Wystarczyło skserować teksty i je przetłumaczyć. Poszedłem do Empiku, w którym kupiłem stertę gazet i książek. A później pod różnymi nazwiskami pisałem koneserskie, eksperckie teksty o winach i cygarach.

Pamiętasz swoje pseudonimy?

Na pewno byłem Marianem Dziąsło. Miałem też zamiar zatrudnić redaktora Zenona Skąporucha, ale przestraszyłem się demaskacji.

Co się stało z lożą?

Rozpadła się, ponieważ kilku jej członków poszło siedzieć.

I dlatego postanowiłeś się nawrócić jako szef pisma „Jezus żyje”?

Hahahaha. To, że naczelnym takiego pisma jest Marcin Prokop odkryłem przez przypadek, kiedy w przypływie autoerotyzmu postanowiłem sprawdzić, co o mnie piszą w internecie. Na jakiś czas o tym zapomniałem, ale pewnego razu do „Machiny” zadzwonił pewien dziennikarz z katolickiego medium z prośbą o komentarz w sprawie wyboru jakiegoś kardynała. Nagrałem mu więc jakąś zupełnie absurdalną wypowiedź. Niestety pytający, post factum, zorientował się, że coś tu nie gra.

Czy to prawda, że jesteś skąpcem?

Przylgnęła do mnie taka łatka. Jestem raczej oszczędny niż skąpy. Gdybym był skąpcem, to nadal mieszkalibyśmy w jednym pokoju w starej, przedwojennej kamienicy na Grochowie.

Mówisz o tym słynnym mieszkaniu nad bramą?

Tak. Kiedyś nawet na balkonie zastrzeliłem tam kunę leśną.

Prokop morderca!

Walnąłem ją z wiatrówki. Nawiedziła mnie w środku nocy. Na moim balkonie zalęgły się pisklęta gołębi, a ona przyszła, żeby je pożreć. Obudziłem się, wziąłem wiatrówkę i krzyknąłem do narzeczonej, że idę pozabijać te pisklaki, bo nie mogę przez nie spać. Jak wyszedłem na balkon, okazało się, że kuna dokonała mordu za mnie, a wszędzie leżały zwłoki małych gołębi. Między nimi stało dość duże brunatne zwierzę i szczerzyło zęby, bałem się, że zechce się na mnie rzucić. Niewiele myśląc wycelowałem w paszczę i strzeliłem. A to była hardcorowa wiatrówka, prawie niedopuszczalna. Taka, która przebija ludzką czaszkę.

Po co ci taka broń?

Kupiłem ojcu na Gwiazdkę, a potem mu zabrałem i trzymałem w domu. A żeby było jeszcze śmieszniej, to wtedy z wrodzoną nieśmiałością założyłem na swojego ptaka kowbojski kapelusz. Przecież nie mogłem nago wyjść w nocy na miasto!

Szymon Majewski opowiadał nam niesamowite anegdoty o prowadzeniu różnych imprez. Postaraj się być lepszy.

Kiedyś otwierałem nocny klub na Śląsku. Pani, która mnie zapraszała, zapewniała, że jest to klub luksusowy, dla VIP-ów, i że mam zapewniony pokój w świetnym hotelu. Jak dojechałem na miejsce, okazało się, że mam mieszkać w pokoiku nad stacją benzynową, a klub, który miałem otwierać jest regularną, chamską dyskoteką pod tytułem Rzeźnia nr 5.

Wycofałeś się?

Jestem twardzielem. Pani zapytała, czy rozliczymy się przed czy po. Mówię, że wolałbym przed. „Dobrze, to chodźmy do szefa”. Schodzimy po schodach do piwnicy, idziemy czarnym korytarzem, na końcu którego, jak w filmach grozy, widać metalowe drzwi. Pani puka umówionym kodem, drzwi się otwierają, a w środku siedzi nalany grubasek w obcisłym, opiętym na brzuchu białym swetrze a la Versace. Złoty łańcuch wywalony na klatę. Koleś mówił falsetem jak Farinelli, jakby coś pod stołem gniotło mu jajka. Zapytałem go – tak dla podtrzymania konwersacji – dlaczego został właścicielem klubu nocnego. On wtedy poczuł się jak gwiazda udzielająca wywiadu „Vivie!” i zaczął opowiadać, że postanowił zrobić coś dla sztuki, i że zależy mu na tym, żeby młodzież miała kontakt z kulturą. A poza tym to ma jeszcze kilka punktów „ge-es-em”, szczęk z odzieżą oraz parę kantorów. Myślę sobie: „No to się Prokop wpakowałeś”. W końcu zaczynamy się rozliczać. Gość wyjmuje pieniądze. Brakuje tysiaka. Patrzy na mnie i pyta: „Co my teraz zrobimy?”. Jestem sam na sam z facetem w piwnicy i brakuje tysia. Wygląda to nieciekawie. Pytam się: „Co pan proponuje?”. Grubasek sięga pod stół, wyciąga torebkę pełną białego towaru i patrzy na mnie pytająco. Wtedy zacząłem podejrzewać, że to jakaś prowokacja, że zaraz wbiegną do środka zamaskowani agenci CBŚ. Pytam się: „Co to jest? Jakaś przyprawa egzotyczna?”. Koleś się zirytował, rozpruł paczkę na moich oczach, ułożył sobie grubą krechę i wciągnął na raz. Następnie bez słowa wyjął telefon i zadzwonił, żeby mu z kantoru przywieźli tysiaka.

Ciągle masz propozycje tego typu?

Teraz już nie, bo wiedzą, że jestem za drogi (śmiech). Ale kiedyś zdarzały mi się różne podejrzane chałtury… Żadna praca nie hańbi, ale dziś pewnych rzeczy robić nie wypada. TVN to jednak luksusowa marka i obecność tam zobowiązuje.

Najbardziej hardcorowa chałtura jaką zaliczyłeś?

Poprowadzenie urodzin dużej galerii handlowej. Stałem jak kutas w garniturze, na środku malutkiej sceny, a obok chodzili kompletnie niezainteresowani mną ludzie z wózkami. Czułem się jak portowa prostytutka. Ale już z tym skończyłem.

Wierzymy, bo portowa prostytutka nie mogłaby prowadzić programu u boku Szymona Hołowni (od września na antenie TVN – „Mam talent” – przyp. red), katolickiego intelektualisty, który postanowił zostać showmanem. Stracił wiarę, czy mu odbiło?

Może zaraził się jakąś nową mutacją tego samego wirusa, który wcześniej dopadł kolesi typu Litza czy Malejonek? U nich co prawda efekt był odwrotny. Zaczynali jako showmani, a pewnego dnia obudzili się jako przykładni „katole“… A propos Szymona, wydaje mi się, że – cytując Houellebecq’a – z premedytacją poszerza pole walki, bo dusi się w szufladce eksperta religijnego. Wie o tym, że być może później nie będzie już zapraszany jako poważny ekspert do programu Tomasza Lisa, ale postanowił zaryzykować.

A kogo wy jako prowadzący zaprosicie do swojego programu?

Na pewno nie faceta, który przyszedł na casting, na scenie rozłożył folię przemysłową, wyjął ptaka i powiedział, że potrafi się odlać na jedenaście metrów.

Zaimponował ci?

Zdziwił mnie publicznym pokazem intymności.

My też się zdziwiliśmy. Ostro zaczęliśmy, ostro skończymy. Mówi ci to coś – „2 girls 1 cup”? (Kultowy dla niektórych film internetowy, w którym dwie dziewczyny pieszczą się, a następnie, jedzą własne ekskrementy i wymiotują na siebie – przyp. red).

Skąd wiecie? Pokazałem kiedyś ten filmik Rafałowi Jemielicie i na pewno on wam wygadał (śmiech). Ale rozumiem, że chcieliście zadać pytanie – „Jakie jest pana hobby?”, więc odpowiadam: internet pełen jest rzeczy, o których nie śniło się filozofom, a ja ze szkiełkiem i okiem lubię się czasem nad nimi pochylić. Można powiedzieć, że kolekcjonuję dziwne strony internetowe. Mam pokaźny zbiór adresów. Słyszeliście na przykład o dwóch braciach syjamskich, którzy już po rozdzieleniu przekazywali sobie różne organy i narządy? Faceci mieli identyczny genom, mogli wymieniać się wszystkim do woli. Jeden przyszył sobie rękę drugiego pod pachą, a w zamian podarował mu palec, który tamten przyszył do swojego palca i w ten sposób stworzył super-palec o podwójnej długości. Bracia prowadzili komis samochodowy i w ten sposób go reklamowali.

Nie wierzymy.

Powaga. Zobaczcie sobie stronę…

O nie, dziękujemy. Wolimy tego nie oglądać.

Na skróty:

O EMINEMIE:

Eminema poznałem na European Music Awards w Barcelonie. Wszyscy za kulisami zostali poinformowani, żeby nie patrzeć mu w oczy. Cała obsługa była zakręcona na tym punkcie. Co chwilę powtarzali taki komunikat. Jak się pojawił Eminem, to pierwsze co zrobiłem, to spojrzałem mu w oczy. Musiało go to zirytować, bo przystanął, wyciągnął rękę w moim kierunku, złożył palce w kształt pistoletu, wycelował w moją głowę i zapytał: „What if I kill you now?”. Wstałem i odpowiedziałem po polsku: „Goń się, buraku“. Przez chwilę jeszcze na mnie patrzył, po czym wraz z czarnoskórymi ochroniarzami, poszedł jak zmyty (śmiech).

O POLSKIM MARILYNIE MANSONIE:

Tomasz Kammel to Marilyn Manson polskiej telewizji. Podobnie jak Brian Warner, pewnego dnia wymyślił sobie, że zawojuje świat i zrobił to, co postanowił. Przyjechał z Jeleniej Góry i poprzestawiał szyki warszawce. Mimo, że niektórzy już postawili na nim krzyżyk, jestem przekonany, że plotki o jego medialnej śmierci są grubo przesadzone.

O PIENIĄDZACH:

Ludzie, którzy mają po trzy kredyty są dla mnie hardcorowcami. Ja wyniosłem z domu zasadę, że jeśli na coś cię nie stać, to po prostu tego nie masz. Albo pracujesz i oszczędzasz tak długo, aż na to zarobisz.

O EKSTRAKLASIE:

Moja pozycja w TVP2 to była mocna druga liga. Przejście do TVN oznaczało awans do ekstraklasy. Gdyby to nie nastąpiło, prawdopodobnie zacząłbym szukać sobie innego zajęcia, poza telewizją.