Press enter to see results or esc to cancel.

John Porter

PLAYBOY nr 3, 2008 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Andrzej Georgiew

Przeczytaj także wywiad z Anitą Lipnicką


Co masz w sobie z meduzy i osiołka? Dawno temu Anita określiła w ten sposób Brytyjczyków.

(Wybuch śmiechu). Czyli, że są śliscy i uparci, tak? Nie zgadzam się z tym. Ponieważ mówiła to, zanim mnie poznała, mam nadzieję, że już zmieniła zdanie.

Masz typowy brytyjski humor?

Okazuje się, że tak. W Polsce szczególnie łatwo to sprawdzić. Czasem na jakąś sytuację momentalnie reaguję dowcipem i po chwili orientuję się, że nie zostałem dobrze zrozumiany. Przeciwnie, często ludzie myślą, że ich obrażam. Co robić? Trudno.

Jak ważne w waszym związku jest oglądanie Ligi Mistrzów?

Najważniejsze. Ważniejsze niż życie dziecka.

(Śmiech). Kibicujesz jakimś polskim klubom?

Nie ma komu. Kiedyś jeszcze można było kibicować, na przykład Widzewowi Łódź. Potem wszystko zjechało w dół. Sorry, ale jak oglądasz ligę angielską, a później przerzucasz na takie coś, to zastanawiasz się, jak oni mogą brać za to pieniądze.

Żałujesz, że Giggs zrezygnował z gry w reprezentacji Walii?

Trochę mi szkoda. Ale myślę, że słusznie zrobił. Nie jest już najmłodszy, a rezygnując z reprezentacji, zachowa więcej sił do gry w klubie. Moim klubie. Od zawsze kibicuję Manchesterowi United.

Kuszczak jest lepszy od Boruca?

Chyba nie. Jest młodszy i trochę jeszcze niezrównoważony. Chociaż Borucowi też się zdarzają różne wyskoki. Ale być może bramkarzowi potrzebny jest taki temperament. Na pewno po tych kilku derbowych meczach w Glasgow kibice go dobrze zapamiętają. Kuszczak też jest zdolny i skoro Alex Ferguson daje mu szansę grania, to na pewno wie, co robi.

Przedstawiasz się jako Walijczyk, ale urodziłeś się w Lichfield. Może jednak jesteś Angolem?

Nigdy w życiu! Wkrótce po moim urodzeniu rodzice się stamtąd wyprowadzili i zamieszkali pod Cardiff. Tata od początku mi wpajał, że jestem Walijczykiem.

Szkoda, bo przygotowaliśmy sobie parę pytań o Lichfield. Wiesz, jak brzmi nazwa tego miasta po walijsku?

Nie mam pojęcia.

Pisze się ją następująco: „Caerlwytgoed”. A wymawia?

No właśnie. Jak się wymawia? (Śmiech). Dajcie spokój. Napiszcie, że w tym momencie John Porter zrobił głęboki wdech. W moim pokoleniu nie mówiło się jeszcze po walijsku, nie uczono tego języka w szkołach, nie było dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości i dwujęzycznych znaków drogowych. Nawet mój ojciec – najprawdziwszy Walijczyk – też mówił bardzo słabo w tym języku. Renesans języków lokalnych na Wyspach niestety mnie ominął. Bardzo żałuję.

Jaką miałeś ksywkę w szkole?

 

„Rubber lips”, czyli gumowe usta. Chyba byłem podobny do Micka Jaggera. Na szczęście mi przeszło (śmiech).

Skończyłeś politologię w Sussex. Czy to prawda, że są tam najłatwiejsze dziewczyny na świecie?

 

Nie zauważyłem. Wtedy byłem hipisem i bardziej niż dziewczynami zajmowałem się odkrywaniem kosmosu (śmiech).

Zaraz po studiach uciekłeś z kraju. Gdzie pojechałeś?

 

Byle gdzie. To były takie czasy, kiedy nie trzeba było mieć dużo gotówki. Jak wyjeżdżałem pierwszy raz, miałem w portfelu 10 funtów. Myślałem, że jakoś to będzie. I zawsze jakoś było. Udawało się znaleźć pracę po drodze, zarobić parę groszy i jechać dalej. Autostop nie był problemem. Pamiętam, że nawet zakładaliśmy się z kolegami o to, kto szybciej dotrze z Dover do Berlina Zachodniego. Wtedy była to Mekka. Pod każdym względem najlepsze miasto w Europie. Anarchizm zmieszany z kapitalizmem, kluby sado-maso, komuny hipisowskie i wszędzie – bardzo atrakcyjne kobiety. Wystarczyło trochę pogadać o rewolucja, żeby umówić się na randkę i nie tylko. Naprawdę romantyczne miejsce.

Jak zarabiałeś na siebie?

Pracowałem w cywilnej służbie jednostek amerykańskich, w sekcji odpowiedzialnej za dostawy warzyw. Robotę załatwił mi kumpel. Mówił, że dobre pieniądze, a do tego bierze się na lewo, ile wlezie i odchodzą ci koszty utrzymania, bo zawsze jesteś najedzony (śmiech). Akurat wtedy jedzenie w Berlinie Zachodnim było horrendalnie drogie, bo wszystko musiało być importowane. Pamiętam, że przy warzeniu tych gemüse (po niemiecku warzywa – przyp. red.), załatwiało się różne specjalne prośby. Potem wieczorem podjeżdżały prywatne samochody. Był czad na maksa.

Długo tam pracowałeś?

Może z dwa lata. Spotkałem w Berlinie Zachodnim świetnych ludzi. Super czasy, bardzo kosmopolityczny klimat. Miałem znajomych ze wszystkich stron świata.

To prawda, że za każdym rogiem czaił się Turek?

 

Tak. Turcy mieli swoją dzielnicę w Berlinie – słynny Kreuzberg. Bywałem u nich w domach, byli zawsze bardzo gościnni. Niemcy za to nie byli dla nich zbyt mili. Pamiętam, że nawet Amerykanie od razu, drugiego dnia w pracy, zrobili mnie brygadzistą od gemüse, bo mieli tam prawie samych Turków.

Chodziłeś wtedy w tureckiej skórze?

 

Dajcie spokój. To się w Polsce nosiło (śmiech). Skóry przyjeżdżały w wycieczkowych rozklekotanych autobusach, szmuglowane przez kilka granic.

W Berlinie poznałeś Polkę, która ściągnęła cię tutaj.

 

W pewnym sensie tak. Ale mnie ciągnęło do Polski i bez tego. Po prostu, z ciekawości. Zastanawiałem się, jak może być za żelazną kurtyną.

Nie wolałeś zostać w Indiach?

 

Nie zaliczam tej podróży do bardzo udanych. Byłem za młody. Także w sensie umysłowym. Byłem bardziej nastawiony na to, co mogę przeżyć i czego skosztować, zamiast na to, co mogę zobaczyć i przemyśleć. Indie odebrałem raczej sensualistycznie. Skupiłem się na stymulantach psychicznych i nie tylko. Później tego oczywiście żałowałem.

Kilka osób mówiło nam, że chyba jesteś buddystą. A przynajmniej tak im się kojarzysz, bo zawsze jesteś niebywale spokojny.

 

Słabo mnie znają. Byłem i chyba dalej jestem buddystą, za to często bywam bardzo niespokojny (śmiech).

Wróćmy do Polski. Łatwo było w latach 70. podjąć decyzję, że chce się tu zostać?

Tak się po prostu stało. To nie była żadna świadoma, przemyślana taktyka. Życie toczy się nieprzewidywalnie i samo podejmuje decyzje za ciebie. Nagle okazuje się, że masz świetnych znajomych, że możesz robić, to co chcesz i dochodzi do ciebie, że, kurde, tu jest fajnie.

Ale jak mogła cię przyciągnąć ta szarość?

Szarość mnie nie przyciągnęła. Szarość mi przeszkadza. Nadal uważam, że Polska jest szara i brudna. Wystarczy popatrzeć teraz przez okno.

To co cię tu przytrzymało?

Ludzie. Nie budynki, nie architektura, nie klimat i nie pogoda. Funkcjonowałem w Polsce wśród tak zwanej bohemy. Kolegowałem się z Maciejem Zembatym, Małgorzatą Braunek, Jackiem Kleyffem, w końcu też z Jackiem Kuroniem i innymi ludźmi z opozycji. To były postacie, które nie tylko potrafiły gadać, ale przede wszystkim robić. Bardzo mi imponowali. Wcześniej nie spotkałem ludzi, którzy gotowi byli tak bezkompromisowo walczyć o swoje przekonania. Bali się, ale mimo to byli twardzi. Poczułem, że coś mnie z nimi łączy. Chciałem, żeby mnie coś z nimi łączyło. Słuchałem śpiewających bardów i mimo, że nic nie rozumiałem, podobało mi się. Później oni prosili, żebym i ja zagrał i zaśpiewał. Tym razem reszta nic nie rozumiała, ale też chyba im się podobało. To były bardzo ciekawe czasy. Wspaniałe.

Kiedy pomyślałeś, że już stąd nie wyjedziesz?

Po mniej więcej dwóch latach. Szybko rozstałem się z pierwszą żoną. To nie było udane małżeństwo. Chyba było tylko powodem do tego, aby tutaj przyjechać. A wyjeżdżać już nie chciałem, więc poszedłem do pewnego ponurego gmachu na Mokotowie, żeby załatwić sobie kartę stałego pobytu. Zaprowadzili mnie do gabinetu, w którym siedział jakiś facet rozparty w fotelu. Zapytał: „Co pan, angielski politolog, robi w tym kraju?” Odpowiedziałem, że mi się tu podoba. On na to, że nie mam szans na kartę. I nadal musiałem co chwila przedłużać wizę. Kilka paszportów się zużyło.

Nie podejrzewali, że jesteś szpiegiem?

Nie wyglądam na wiarygodnego szpiega.

Nie chodzili za tobą, nie podsłuchiwali?

Nie wiem. Żona mi od razu powiedziała, że jeżeli mam do powiedzenia coś ważnego, to nigdy nie mogę tego mówić przez telefon. Trzeba było zachować taką werbalną higienę codzienną. Nic specjalnego. Nie pamiętam, żebym czuł się podsłuchiwany. Po kilku latach dostałem tylko pismo z ministerstwa, że nie mogę dłużej przebywać w Polsce, przedłużając wizę, i jeśli chcę tu zostać, powinienem wystąpić o kartę stałego pobytu (śmiech).

I nigdy nie miałeś żadnych poważnych przejść ze służbami? Może traktowali cię jak wariata?

No właśnie. To zawsze jest najlepszy sposób. Pamiętam taki bardzo śmieszny incydent podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II. W Krakowie razem z drugą żoną poszliśmy zobaczyć kawałek historii. I stojąc w tłumie, ktoś z nas w formie żartu powiedział, że gdyby teraz podłożyć bombę, byłoby mnóstwo ofiar. Po chwili otoczyli nas tajniacy. Znaleźli się wokół nas błyskawicznie. Odseparowali od tłumu i poprowadzili do radiowozów. Zawieźli na komendę i od razu zaczęli przesłuchiwać. „Dlaczego chcieliście podłożyć bombę?”. Po paru godzinach nas wypuścili, mówiąc, że w Polsce muzycy są normalniejsi. Czyli wzięli mnie chyba za wariata. I zawsze tak trzeba grać.

Po przyjeździe do Polski szybko znalazłeś robotę jako dyrygent i kompozytor muzyki do filmu Trochę wielkiej miłości. Jak to się stało?

Talentu nie da się ukryć (śmiech). Wiecie, wtedy to było oczywiste, miałem gitarę, to grałem. Ludziom się podobało, więc zapoznawali mnie ze swoimi znajomymi. I tak to się kręciło.

Nawet nakręciła cię Kronika Filmowa.

Znajomy z Saskiej Kępy, Piotr Kwiatkowski, pracował jako fotograf „Newsweeka” i operator. Wymyślił, żeby zrobić taki krótki film – można powiedzieć, że to był mój pierwszy teledysk. Miałem jedną piosenkę, którą wszyscy się zachwycali i właśnie do niej Piotrek nakręcił odcinek Kroniki Filmowej. Zdjęcia robiliśmy na Pradze, wśród obdrapanych starych kamienic. Wyszło naprawdę pięknie, oczywiście na czarno-białej taśmie. Tylko raz widziałem ten film, na kolaudacji. Cenzura miała zastrzeżenia przede wszystkim do tła. Przecież w Polsce tak nie jest, nie ma takich ruin, takich rozwalających się budynków. Człowiek z Zachodu nie będzie pokazywał naszych slumsów!

Cenzura zatrzymała też płytę Mobilization.

 

Środek stanu wojennego to nie był najszczęśliwszy moment na wydanie płyty z takim tytułem (śmiech). To nic, że został on wymyślony i podany do wiadomości dużo wcześniej. Płyta przeleżała na półkach dwa lata.

Powiedz nam, jak się gra niewidomego muzyka w Egipcie.

 

Nie wiem, o co chodzi…

Napisałeś muzykę do serialu Siedem życzeń, a nawet zagrałeś epizodyczną rolę, właśnie niewidomego muzyka w Egipcie. Nie pamiętasz?

 

O rany. Jak wy się do tego dogrzebaliście? (Śmiech). To był moment w mojej karierze, kiedy byłem zagubiony i najwyraźniej szukałem inspiracji w starożytności. A na poważnie, uważam, że to był super serial. Oczywiście dramatycznie źle zrealizowany. Ale tak się robiło w Polsce seriale. Nie było przecież pieniędzy. Natomiast pomysł był znakomity i bardzo śmieszny. Maciej Zembaty i Andrzej Kotkowski pisali scenariusz. A wiecie, ile kotów zamęczyli w trakcie kręcenia? Mieli poważny problem. Widocznie technologia z Bolka i Lolka nie wystarczała na animowanie kota Rademenesa.

Czy dzięki pobytowi w Polsce opuściłeś się z angielskiego?

Nie, bo bardzo słabo mówię po polsku (śmiech).

Ale przez ostatnie 30 lat język angielski nieco się zmienił.

Zmienił się i to bardzo. Słuchajcie, kiedy po długiej nieobecności wróciłem do Anglii z Anitą, to kilka razy musiałem ją prosić, żeby mi tłumaczyła z angielskiego na angielski. Serio. W Londynie jest tylu obcokrajowców i mówią w tak dziwny sposób, że naprawdę nie wiadomo, o co im chodzi. To znaczy ja często nie wiem (śmiech). Anita łapie szybciej. Okazuje się, że „native speaker” ma problemy z komunikowaniem się w swoim kraju. Byliśmy z Anitą świadkami niezłej awantury w kawiarni w Londynie. Taki prawdziwy Londoner, prosto z biura, chciał zamówić kawę, ale nie mógł się dogadać z obsługą. Trwało to dłuższą chwilę. W końcu nie wytrzymał i potwornie się wściekł. Zaczął na cały głos rzucać kurwami – „We własnym kraju nie mogę, kurwa, zamówić kawy! Przepraszam, nie jestem rasistą, ale jak można, kurwa, z nimi wytrzymać?”.

Jakie są twoje typy na rozkładówkę PLAYBOYA?

Cate Blanchett. Ciekawa pod każdym względem. Kibicuję jej od bardzo dawna.

A swoją żonę u nas widziałeś?

Tak. Piękne zdjęcia Jacka Poremby. Uprzedzę wasze nieprzyzwoite pytanie i od razu powiem, że są bardzo wiarygodne (śmiech).

Byłbyś zazdrosny, gdyby Anita ponownie przyjęła propozycję takiej sesji?

Zazdrosny na pewno nie. Każdy przecież robi, co chce. Ale jestem pewny, że Anita już by nie chciała. Po co? Jest w innym miejscu życia.

Nadal kłócicie się po angielsku?

Sprzeczki się raczej skończyły. Bo sprzeczki z kobietami są bez sensu, one i tak zawsze mają rację. Niech tak będzie. Oczywiście jak się bardzo zdenerwuję, to momentalnie przechodzę na angielski.

W jakim języku dostajesz odpowiedź?

Najpierw parę słów po angielsku, a później już po polsku. Wtedy od razu wiadomo, kto ma rację.

 

A kto zadecydował, że najnowsza płyta ma się nazywać Goodbye?

 

Nie trzeba było decydować. Już mówiłem, że życie samo wszystko ustala. Anita i ja nie będziemy już razem nagrywać. Jest fajnie i moglibyśmy tak grać do końca życia, ale oboje czujemy, że muzycznie czas się już rozstać.

 

Anita podobno lubi chodzić w męskich piżamach. Chodzi w twoich?

Ja nie używam. Anita ma własne. Kupuje specjalnie o wiele za duże. Za to lubi chodzić w moich koszulach.

A ty w jej?

Raczej nie. Już nie mam takiego ciała (śmiech).

 

Nie uważasz, że to dziwne, że udaje się wam unikać paparazzich?

Przecież ja i Anita nie rzucamy się w oczy. W przeciwieństwie do bardzo wielu ludzi, którzy specjalnie ich szukają – „zobaczcie co ja zrobiłam, zmieniłam dziś kolor włosów”. A my? Nie chodzimy na bankiety, bo tam przecież nie możesz się bawić. Idziesz się tylko pokazać. Bez sensu. Jak patrzysz na tylne strony gazet, gdzie opisują te wszystkie bankiety, to co widzisz? Ciągle te same twarze, powiedziałbym nawet – ryje. Wszyscy uśmiechnięci, bo mają nowe spodnie. Szkoda, że nie mają nic nowego w głowach.

Dostaliście może propozycję wystąpienia w „Tańcu z gwiazdami”?

Ja? Skąd. Jestem za stary. Ale Anita dostała kilka razy. Oczywiście odmówiła. Wiecie, do mnie nigdy nie przychodzą takie zaproszenia. My jesteśmy źle odbierani jako para. Nie jestem w mediach brany pod uwagę i chyba całe szczęście.

Ale administracja państwowa o tobie pamięta. Gdzie trzymasz medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”?

Na razie czeka gdzieś w szufladach, ponieważ jesteśmy w trakcie przeprowadzki. Jak już się przeniesiemy, medal znowu wyląduje w szufladzie, ale już o wiele ładniejszej (śmiech). Bardzo fajnie, że go dostałem. Może to nie rockandrollowe, ale mam to w dupie. Na serio cieszę się z tego medalu. Jestem obcy w obcym kraju, a mimo to postanowiono jakoś wyróżnić moją pracę.

Kto ci go wręczał?

Nie poszedłem (śmiech). Ale dlatego, że byłem w drodze do Wrocławia na koncert. Czyli prawidłowo.

Nie masz polskiego obywatelstwa, więc nie głosowałeś w naszych wyborach. A gdybyś miał…

Dałbym głos na PO, chociaż nie budzą mojego zachwytu. Po to, żeby wykopać tych – jak dla mnie – niebezpiecznych Kaczyńskich. Rządy PiS zaczęły przypominać Rok 1984 Orwella.

U siebie stawiasz na wigów czy torysów?

Jako politolog zrezygnowałem z tego (śmiech). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz głosowałem. Ale w Anglii nie ma różnicy, na kogo głosujesz. Jedni i drudzy są tacy sami. Administrują krajem, a do tego jakoś im to wychodzi. W momencie, kiedy Blair zaczął modlić się do Boga i pytać go, co ma robić – wkraczać do o Iraku, czy nie wkraczać – dla mnie nie różnił się już od Thatcher.

Co najbardziej wkurza cię w Polakach?

 

Najbardziej rażą mnie polscy kierowcy – trzeba by ich rozstrzeliwać. Najgorzej, jak idziesz na piechotę. A ja często chodzę, bo przez wadę wzroku nie mogę prowadzić. No więc, idę sobie po przejściu dla pieszych na zielonym świetle, ale i tak ryzykuję życiem. Poważnie. To jest niespotykane. Z drugiej strony, zawsze najbardziej dziwiło mnie to, że Polacy nie mogą się ze sobą dogadać.

Uważasz, że Polacy za dużo piją?

Nie. Prawdopodobnie to Anglicy za dużo piją. Poza tym w porównaniu z ginem wasze tanie wina są naprawdę smaczne.

Przecież gin z tonikiem wszedł na salony.

Nie o takim ginie mówię (śmiech). W Anglii robi się gin domowej produkcji. Jest tak ohydny, że nigdy nie wejdzie na żadne salony.

Żal ci angielskich karpi, które Polacy masowo odławiają na Wyspach?

 

Nie słyszałem o tym. W Anglii wszyscy wiedzą, że karp jest rybą niejadalną (śmiech). Ja w ogóle nie lubię ryb. Obecność na polskiej Wigilii to dla mnie przymus. Z niecierpliwością czekam do następnego dnia, żeby móc zjeść coś normalnego. A na samej Wigilii zwykle tylko jem chleb i piję wódkę. Nie mam nic innego do roboty.

Na skróty:

Z polskiej kuchni lubię ruskie pierogi.

Polacy śmieją się z serialu „Little Britain”, ale podobne skecze w polskim wykonaniu są nie do pomyślenia.