Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Marek Raczkowski

PLAYBOY nr 7, 2007 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Tomasz Bergmann

(Marek mówił cicho, jakby do siebie. Popijał sambucę i często się zamyślał. Skończyliśmy grubo po północy, pożegnaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę. Poza Markiem, który oświadczył, że chodzenie po Warszawie w nocy to jedno z jego ulubionych hobby)

Nie wiadomo, czy coś wam się nagra, bo mogę mieć przy sobie zagłuszacz.

Nie wiedzieliśmy, że jesteś sprytniejszy od premiera (Oleksego – przyp. aut.).

Myślę, że pan Józef przed rozmową z Aleksandrem (Gudzowatym – przyp. aut.) mógł zażyć jakiś narkotyk. Zastanawiałem się nad tym, co mówił i doszedłem do wniosku, że mógł wziąć kokainę (Józef Oleksy w rozmowie z Aleksandrem Gudzowatym mówił o Aleksandrze Kwaśniewskim „mały krętacz”, a o Leszku Millerze „dupek”. Potwierdził też słowa Gudzowatego, że to „żule”, a wszystkich polityków określił jako „barachło” – przyp. aut.). Kokaina doprowadza do głębokiego przekonania o swoich racjach. Wiadomo, każdy kiedyś próbował.

Podejrzewasz polityków o „takie rzeczy”?

Nie tylko o takie. Ale bardzo często zmieniam zdanie. I to na zasadnicze kwestie. Uważam tę cechę za niewątpliwą zaletę.

Mamy nadzieję, że w trakcie wywiadu nie zmienisz zdania i nie wycofasz się z rozmowy?

Wasze wywiady czytała moja przyjaciółka – Agnieszka Brzeżańska i powiedziała, żebym z wami pogadał. Ale nie pamiętam dokładnie, czym to argumentowała, nie nagrałem. A wy jesteście na co dzień Playboyami?

Jasne. Chyba po nas widać. Zadajemy też same playboyowe pytania… Kiedy przestałeś walić konia?

O, to moje ulubione. Często zadawałem je znienacka kolegom. Świetny test na prawdomówność. Kiedyś znajomy z „Obserwatora”, taki bardzo męski przystojniak z wyraźnymi cechami maczyzmu, odpowiedział: „Nigdy nie waliłem” (wybuch śmiechu). „Tak? To co robiłeś?”. Na co on rozpaczliwie szukając ratunku: „Wcześnie rozpocząłem życie seksualne. Miałem 14 lat”. „Tak? Chcesz powiedzieć, że od 14. roku życia regularnie uprawiasz seks po kilka razy dziennie?”.

Na nasze pytanie jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź.

Nigdy.

Jesteśmy przekonani, że nigdy nie da się z tobą porozmawiać o piłce nożnej.

Dlaczego?

Bo w trakcie naszej rozmowy gra Liga Mistrzów.

A co to znaczy?

(Śmiech).

Nie znam się na piłce nożnej, ale mogę o niej rozmawiać. Lubię na przykład felietony Pilcha o piłce.

A na jakiej pozycji grałeś w dzieciństwie? Większość naszych rozmówców chwali się, że byli napastnikami.

Ja grałem na obronie. Zacięty jestem. Często koledzy nie byli w stanie strzelić nam bramki, bo plątałem się pod nogami. Głównie jednak w piłkę grałem tak, żeby przypadkiem nikt do mnie nie podał. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego wszyscy są tak przejęci grą. Powiem szczerze, że z piłek najbardziej podoba mi się piłka lekarska. Gry zespołowe to koszmarny stres.

Znajomi mówią, że jesteś antysportowy i nawet na rowerze jeździsz kulawo.

Tak mówią? Podle kłamią. Nie jeżdżę kulawo, ale pół-leżąco. Bo mam rower pół-poziomy: wygodne, jeżdżące krzesło. Kilka razy udało mi się przejechać nim Łazienki, bo przekonałem strażników, że to rower inwalidzki. A jest to urządzenie niezwykle nowoczesne. Według zwolenników takiego sprzętu, zwanych rekumbentami, pół-poziome rowery są znacznie szybsze od regularnych. Może opowiadam głupoty, ale wierzę w to, co mówię. Słyszałem, że w Polsce jest tylko pięć egzemplarzy mojego modelu. Cztery kupił Bagsik, a ja kupiłem piąty (śmiech).

Znajomi mówią też, że nauczyłeś się pływać w wieku 40 lat.

Tym razem mówią prawdę. Ponieważ większość ludzi umie pływać, śni im się, że latają. Mnie nigdy nie śniło się latanie, tylko właśnie pływanie. Na szczęście, gdy nauczyłem się pływać, skończyłem o tym śnić i teraz mogę w snach latać do woli. Wziąłem na basenie lekcje u pani instruktor.

Słyszeliśmy, że przychodziłeś na basen w skrzydełkach, co ją wyprowadzało z równowagi.

Kolejne kłamstwo. Nie miałem skrzydełek-pływaczków, tylko płetwy, zatyczkę do nosa i korki do uszu. Instruktorka mną gardziła. Nie pozwoliła założyć zatyczki i kazała wciągać nosem wodę. Była dobrze zbudowana i po dwóch lekcjach zacząłem jej unikać. Sam się nauczyłem. Wystarczyło, że pokazała mi, jak utrzymywać się na powierzchni. Kończynami zacząłem ruszać sam. Najlepiej pływam w płetwach. Chciałem kupić przezroczyste, żeby nikt nie widział. Niestety, takich nie produkują.

W młodości podobno trenowałeś judo.

Żałuję, że nie spotkałem się z premierem Jarosławem (byłym premierem Kaczyńskim – przyp. aut.) na macie (śmiech). Chociaż mógłby mnie położyć. Nie święciłem triumfów. Byłem raczej chłopcem metroseksualnym. Nieustannie pouczałem kolegów, że trzeba być dobrym dzieckiem i nie wolno nikogo bić. W związku z tym miałem tylko młodszych kolegów. Starsi mnie tłukli.

Może dlatego miałeś w dzieciństwie nerwicę natręctw? Koszula i sweterek obowiązkowo wpuszczone w spodnie, nogawki w butach…

Już mi przeszło. Kiedyś uważałem, że spiętrzanie tkanin na sobie jest bardzo męskie. Potrafiłem wkładać płaszcz w spodnie. Coś w rodzaju jeżenia sierści.

Doszły nas słuchy, że do dziś lubisz się jeżyć i z ochotą wtrącasz się we wszystkie awantury. Chcesz się sprawdzić, czy jesteś tak dobrym człowiekiem?

To drugie. Gdy dzieje się niesprawiedliwość i widzę, że wymaga ona obywatelskiej interwencji, to nie potrafię się przed nią powstrzymać. Ostatnio byłem w knajpce przy hotelu Europejskim. Ocknąłem się, kiedy z nowo poznanymi kolegami jechałem autobusem, nie pamiętam, po co i dokąd. W autobusie siedziało kilku dresiarzy. My wysiedliśmy i nagle widzę, że jeden z naszej grupy wali w szybę i w stronę owych dresiarzy krzyczy: „No chodź, kurwa, chodź”. Tamci nie dali się długo prosić i wysiedli. Tutaj muszę dodać, że moi przygodni znajomi byli delikatnymi, dobrze wykształconymi chłopcami, a ten chudzielec, który krzyczał, miał na sobie wcięty elegancki płaszczyk i wyglądał jak żywcem przeniesiony z XIX wieku. Wyglądało to tak, jakby pan chciał za chwilę obić chama laseczką. Cudem udało mi się przekonać dresiarzy, żeby nie podejmowali wyzwania. W międzyczasie ten chudy ściągał już płaszczyk i podwijał rękawy. Powiedziałem: „Słuchajcie, to wariat, chory człowiek, nienormalny, szkoda takiego”. I do niczego nie doszło.

Wróćmy jeszcze do twojego dzieciństwa. Dlaczego na wsi chłopcy mówili do ciebie: „pokaż gwoździka”?

Żeby to byli chłopcy. Dorosłe kobiety i dorośli mężczyźni. Molestowanie dzieci na góralskiej wsi to normalka. Naśmiewali się z mojego penisa!

Ze swoich też się śmiali?

Nie. Widocznie mój miejski siusiak musiał wyglądać jakoś inaczej.

A co znaczyło „wymiśkowanie”?

W góralskim języku to chyba kastrowanie. Starszy chłopak, mijając cię, gwałtownie łapie cię za jądra i pyta: „Wymiśkować cię?”. Następnie ściska tak, żeby lekko zabolało. To łagodna forma czegoś, co w wojsku nazywa się „kręceniem wora”.

Byłeś w wojsku?

Jak bym był, to nie rozmawiałbym dzisiaj z wami. Siedziałem w psychiatryku, żeby nie iść. Dwa miesiące.

Fajnie było?

Udawałem, więc fajnie. To było w 1979 albo 1980 roku. Bardzo trudny okres w moim życiu. Siedziałem w psychiatryku, urodziło mi się dziecko w tajemnicy przed rodzicami. Nie chciało mi się uczyć i nikt nie wiedział, o co mi chodzi. „Chorowałem” tam gdzie mieszkałem, czyli w Komorowie. Tam była filia Tworek. Podobały mi się codzienne rozmowy w grupach o swoich problemach. Każdy miał opisać życie i przeczytać to na głos. Ostro jechałem.

Co udawałeś?

Psychozę maniakalno-depresyjną. Wystarczyło lekko koloryzować i wyolbrzymiać objawy. Przynajmniej jeden lekarz wiedział o przekręcie. Pomógł mi uciec przed wojskiem. Dostałem zaświadczenie, które pokazałem w WKU. Od razu dali mi spokój.

Twoi kumple mówią, że kiedyś udawałeś jeszcze jedną chorobę – hemoroidy.

Ale ja mam hemoroidy! Wbrew pozorom każdy może być na to chory. I piękna kobieta, i przystojny facet. Ale najczęściej mają je ludzie brzydcy, którzy nieustannie srają. Zapisałem się na operację. Miałem być operowany jakąś najnowszą metodą: czymś co przypomina korbę proktologiczną, którą zrobił Artur Żmijewski dla Sławka Beliny w ramach jego wystawy w Zachęcie. Jest to urządzenie, które wkładają w tyłek, naciskają spust – i wszystko mija. A potem trzy dni się leży, ma się rurkę w tyłku i jest git. Podobno. Ale ja się tak wystraszyłem, a było to 12 lat temu, że do dziś nie mam problemów z hemoroidami. Ze strachu.

W psychiatryku też się bałeś?

Spokojnie zrobiłem tam maturę. Po zajęciach grupowych jeździłem do wieczorówki. A wcześniej byłem dwa razy w drugiej klasie liceum i trzy razy w trzeciej. W sumie siedem lat. Niedługo po maturze zostałem listonoszem. Miałem idealnie opracowane wszystkie ulice Komorowa. Najpierw jeździłem rowerem, potem tata kupił mi motorynkę Romet. Chociaż właściwie sam mogłem sobie kupić, bo zarabiałem kupę kasy. W tamtych czasach listonoszom wystarczało z pensji, a do tego jeszcze dostawali ogromne napiwki. Miałem kieszenie pełne monet.

Nieźle jak na pierwszą pracę.

Gdzie tam. Pierwsza praca to starszy rekwizytor w Teatrze Studio. Od razu zostałem starszym (śmiech). Po znajomości. Rodzice martwili się o mnie, więc załatwili taką robotę. Chodziło o to, żebym „coś” załapał. Przez trzy miesiące obsługiwałem między innymi maszynę do robienia wiatru i żelazną kurtynę, o którą rozbiłem sobie w końcu głowę i wylądowałem na pogotowiu. A nie, przepraszam! Pierwsza praca to sprzątacz na campingu w Ustrzykach Górnych. W czasie wakacji. Wróciłem stamtąd z wszami łonowymi i świerzbem. Nie wziąłem ze sobą śpiwora, spałem pod używanymi przez wszystkich kocami. Pani doktor była zdumiona: „Taki młody porządny chłopak”? Terapia była długa i nieprzyjemna i do dziś jestem pewien, że miała w sobie element kary. Piekło tak, że bardziej nie mogło.

Co jeszcze fajnego robiłeś?

Byłem odbijaczem w przygotowalni form drukarskich w wojskowej drukarni na Grzybowskiej. Pełno tam było młodych, chichoczących dziewcząt. A ja chodziłem przez całą halę z butelką do podlewania kwiatów na długim kiju. Podchodziłem do wiszącego wysoko kwiatka, przykładałem butelkę do doniczki, pociągałem za sznurek i w ten sposób podlewałem. Często przy okazji podlewałem dziewczyny. Piękne sytuacje. Jak z czeskiego filmu.

Słyszeliśmy, że miałeś taką bajerę, że każda twoja.

To jakiś podstęp? Każdemu zadajecie to pytanie? Ja miałem na dziewczyny sposób „na obojętność”. Przez całe liceum podrywałem tak jedną, niezwykle piękną. Ani razu nie zwróciłem na nią uwagi. Wręcz ostentacyjnie odwracałem głowę. Skutek był taki, że nigdy nie zamieniłem z nią słowa (śmiech). Metoda „na obojętność” jest najlepsza. Siedzi w kawiarni piękna dziewczyna. Okazuj jej całkowitą obojętność, nie patrząc na nią ani razu, dopóki sobie nie pójdzie (śmiech).

A druga metoda? Pytanie wprost: „czy masz chłopaka?”.

Aaa… rzeczywiście. Polecałem ją często kolegom z „Życia Warszawy”. Metoda wygląda tak: podchodzę do dziewczyny: „Masz chłopaka?”. „Nie mam”. „To już masz, Marek jestem”.

Co działo się w przypadku, kiedy miała?

„A, to przepraszam”.

Tak długo uczyłeś się w liceum, że miałeś najlepszy przegląd dziewczyn ze wszystkich uczniów. Tylko pozazdrościć.

Moje życie osobiste w latach licealnych skupiało się raczej poza szkołą. Miałem komfortowe warunki. Byłem jedyną osobą w szkole, która sama mieszkała. Musiałem bardzo dobrze kombinować, żeby żadna afera nie wyszła na jaw, ale i tak się skończyło dramatycznie. Okazało się, że jestem niedojrzały i nie dorosłem do samodzielnego mieszkania. Ukrywanie 15-letniej uciekinierki, której szukała milicja w całej Polsce, było dla moich rodziców przegięciem. Pozbawili mnie mieszkania. Wielka szkoda, bo udostępniałem je zakochanym parom. Grałem na gitarze, a w pokoju obok, kolega z klasy ze swoją oficjalną dziewczyną zażywali chwil intymnych. Nawet jedno, późniejsze małżeństwo zaczynało swą miłość w moich domowych pieleszach.

Kiedy wkładałeś szynkę do kanapek?

W latach 80. Wtedy zresztą w kółko pracowałem za granicą, a to w Stanach, a to we Francji, a to w Niemczech. Same okropne prace. Kanapki robiłem na targach mody w Paryżu. Wkładałem do nich różne wykwintne składniki, niekoniecznie szynkę. Miałem w zasadzie cały zestaw i codziennie wkładałem co innego, żeby się nie znudzić. To w końcu nie fabryka samochodów. To była fajna, przyjemna praca w wielkiej chłodni. Najlepiej wspominam lancze w przerwie. Każdy dostawał ogromny befsztyk, ananasa i małą butelkę wina. Palce lizać!

No to miałeś okropne prace czy fantastyczne?

Okropność nie polegała na ich jakości, tylko na tym, że trwały i były. I nie można było wtedy żyć, tylko trzeba było pracować do 18.00. Rzucanie szynką i ogórkami w kolegów, mimo wszystko, nie pomagało.

Pieniędzy ze Szwecji nie starczało?

To niezła historia. Moje obrazy były przemycane do Szwecji w samochodach-stajniach do przewożenia koni. Wszystkie te transakcje to zasługa kontaktów zawodowych mojej mamy. Obrazy nie mogły opuścić Polski bez pieczątek i papierów od konserwatora, a ponieważ było to upierdliwe, a ja miałem tendencje do buntowania się, wolałem ordynarnie przemycać dobro narodowe pod siankiem.

Kto to kupował?

Poczciwi Szwedzi. Jak do nich pojechałem, to zrozumiałem, dlaczego. Oni wieszają obrazy na wszystkich ścianach od podłogi do sufitu. Dla nich można malować i malować (śmiech). Rodzice mi opowiedzieli, że kiedyś pewien bogaty Szwed oglądając mój obraz podniósł rękaw, pod którym wszystkie włosy stały mu dęba. Facet dostał gęsiej skórki! Na widok obrazu! Takie malowałem prace, proszę panów (śmiech).

Jak wtedy malowałeś?

Po czarodziejsku. Taki bełkot. Coś a la Olbiński, ale miałem chyba więcej umiaru w fantazjowaniu.

A malowałeś akty? Z włosami pod pachami?

Nie pamiętam, ale chyba tak, bo moimi ulubionymi malarzami byli wtedy Delvaux i Modigliani, mistrzowie w malowaniu włosów łonowych.

Dziś nie kupujesz PLAYBOYA, bo u nas włosów nie ma.

Nie kupuję żadnych pism z gołymi kobietami, bo mam internet (śmiech).

Nie chciałbyś znowu malować?

Chciałbym w ogóle o tym zapomnieć. To zamknięty rozdział w moim życiu. Dużo innych rzeczy interesuje mnie bardziej. Komputer, kreowanie muzyki…

Jako Michał Raczyński?

Tak (śmiech). To niesamowite, ale w różnych telewizjach, gdy pojawia się coś o mnie, mówi się per Michał Raczyński. Nie pojmuję, skąd się to wzięło, ale bawi mnie to niezmiennie i jako muzyk będę tworzył jako Raczyński.

Kiedy skonfrontujesz swoją twórczość muzyczną z publicznością?

Wolałbym tego uniknąć i grać tylko dla najbliższych. Takie muzykowanie domowe: ciocia, babcia – wszystkim się podoba, wszyscy klaszczą. Wolę się nie stresować.

Rysunki do „Polityki” też zostawiałeś w recepcji w nocy, żeby się nie stresować?

Między innymi. Ale także dlatego, żeby rano nigdzie nie jechać i sobie spokojnie spać. Nigdy nie lubiłem krytyki moich prac w mojej obecności. Kiedyś na przykład zdarzyło mi się, że naczelny stwierdził, że namalowałem zbyt mało kresek. Co ja mam wtedy powiedzieć? (śmiech).

Który to naczelny?

A ilu ich było w moim życiu? Niewielu. Pewnie któryś z nich… Ale na pewno nie Wołek (śmiech).

Pamiętasz swój pierwszy opublikowany rysunek w „Nowej Wsi”?

Oczywiście. Kolejka wieśniaków, mieszkańców wsi, chłopów – do traktora, który jeździł na dyszlu w kółko. To było takie wesołe miasteczko dla wsiochów. Miałem wtedy 19 lat i wydawało mi się, że im więcej kresek, tym lepiej (śmiech).

A dzisiaj niektórym wydaje się, że twoje rysunki są za inteligentne. Co narysowałeś z okazji Prokom Open? Te rysunki nie zostały przyjęte, bo były zbyt mądre.

Mecz tenisowy. Tyle że piłeczka miała twarz, nóżki i rączki. Po każdym uderzeniu rakietą buźka i całe ciało piłeczki wyglądały coraz gorzej. W końcu zmaltretowana piłka wypada z boiska, turla się, znika z pola widzenia, wpada do jakiejś piwnicy i zamiera pod ścianą. Przychodzą po nią dwie poobijane piłeczki, z plasterkami na całym ciele. Jedna od pingponga, druga – futbolówka bez powietrza. I prowadzą piłeczkę tenisową przed telewizor, w którym oglądają właśnie trwający mecz tenisowy. Poza tą historyjką narysowałem jeszcze parę obrazków, ale wszystkie według pewnej pani były nie do przyjęcia ze względów intelektualnych.

Jak astronomiczne są plotki o twoich astronomicznych gażach?

Słyszałem o Pilchu, że zarabia tyle, co ja słyszałem, że zarabiam (śmiech).

Z kim ostatnio grasz w scrabble?

Z Natalią – córką Wiktora Osiatyńskiego. I dostaję w kółko łomot.

Pytamy się, bo Nigella Lawson też grała w scrabble. Z Saatchim, za którego później wyszła za mąż.

Ogromnie się cieszę, ale nie znam Nigelli. Ja z telewizją mam problem (śmiech).

Ale od czasu afery z wtykaniem flag narodowych w psie kupy telewidzowie mają z tobą mniejszy problem. Zacząłeś być rozpoznawany.

Od czasu „gównianej afery” nie splamiłem się i mówię to z premedytacją, bo wiem, że jest to straszna hańba – regularną kampanią reklamową. Ale za to rzeczywiście, i to jest dla mnie nowość, jestem czasami rozpoznawany na ulicy.

I pewnie już dostałeś propozycję z „Tańca z gwiazdami”.

(Śmiech). Nie wiem, co to jest! Świat gwiazd to świat ludzi do trzydziestki. No chyba, że ktoś jest seryjnym mordercą albo sławnym aktorem. Ale to fakt: im jestem starszy, tym mniej się wstydzę. Odważyłbym się nawet tańczyć, choć nie potrafię.

Ale na swoim weselu zatańczyłeś?

Nie, bo nie miałem wesela. Tak się złożyło, że ożeniłem się 25 grudnia w trakcie stanu wojennego. Facet w podkoszulku – dowódca ulicy – nie wyraził zgody na wesele. Ale żeby było śmieszniej w nocy z 12 na 13 grudnia byłem na ubecko-wojskowym weselu. Jako gość. O północy rozwieźli nas do domów czarnymi wołgami. Bardzo się upiłem i niewiele pamiętam, ale jestem jedną z niewielu osób w tym kraju, do których stan wojenny nie dotarł. Miałem wtedy potwornego kaca. Wódka „Bałtyk” pozostawiała długie wspomnienia.

To prawda, że po raz pierwszy upiłeś się, jak miałeś 40 lat?

Przekłamanie. Miałem wtedy 14 lat, a wyglądałem na 10 (śmiech). W Krynicy wypiliśmy z kolegą butelkę szampana. Ukradliśmy ją z Sylwestra, weszliśmy na daszek i wypiliśmy. O mało nie przypłaciłem tego życiem, bo wpadłem do wanny pełnej lodowatej wody. Ktoś mnie, chwała Bogu, wyłowił.

Czyli jak ty się po raz pierwszy upiłeś, twój kolega zaczął regularnie współżyć?

Różnica jest taka, że to ja mówię prawdę.

A gdzie podziałeś gumę Nicorette?

Rzuciłem to (śmiech). Był taki okres, że żeby rzucić żucie, zacząłem palić. Udało się, ale przez jakiś czas żułem i paliłem jednocześnie. Teraz szczęśliwie tylko palę.

A inne używki? Na ASP chyba niczego nie brakowało?

W moich czasach na Akademii nie było żadnych używek. Ubolewam nad tym. Nie wiem, skąd brało się marihuanę w latach 80. Kiedyś tylko udało mi się kupić heroinę, żeby zawieźć koledze do wojska. Ktoś dał mi cynk. Wszedłem do mieszkania, wokół leżeli sami heroiniści. Jakaś dziewczyna nalała mi kompotu do słoika, a ja natychmiast pojechałem na drugi koniec Polski. Kolega sobie strzelił i jako narkomana od razu go zwolnili. Tylko miesiąc był w wojsku. Heroinę mogłem wtedy kupić, a marihuany nie.

Jaki jest twój ulubiony narkotyk?

Zdecydowanie na szczęśliwą, spokojną starość najlepsze jest LSD.

Czy ktoś zarzucał ci kiedyś lewactwo?

Piotr Semka uważał fakt mojej pracy w „Polityce” za skandal. Paweł Paliwoda krzyczał, że nie weźmie „tego gówna” do ręki. Wynikało to czasem z moich prowokacji. Pozwalałem sobie na donosy na byłych kolegów z „Życia” do „Polityki”. Podrzucałem wyjątkowo kompromitujące teksty do „Niskich lotów” (stała rubryka w tygodniku „Polityka” – przyp. aut.). Przynajmniej wtedy ktoś je czytał (śmiech). Nie mogłem przecież obojętnie przechodzić obok porównań Katarzyny Kozyry do doktora Mengele.

Czy zarzucali ci, że „splamiłeś się” rysunkami na konkurs „Idee Lenina w Polsce Ludowej” oraz narysowaniem mapy ZSRR z fabrykami?

Tego się na szczęście nie dokopali. Teraz się dokopią dzięki waszej pracy śledczej (śmiech). W IPN-ie byliście, czy co?! Konkursy były obowiązkowe, poza tym jednym z mapą, w którym chciałem wygrać rower.

Masz gdzieś te rysunki?

Niestety, są pewnie w jakichś bibliotekach. Ale za to mama przechowuje rysunki, przez które miałem nieprzyjemności w szkole, bo często i gęsto używałem na nich słów niecenzuralnych. Pamiętam, kiedyś narysowałem małego chłopaczka, który mówił „Kurwa, znowu spóźnię się do przedszkola”. Niestety nikt nie zrozumiał satyry i potępienia wulgaryzmów. Szczególnie ten tępak, ten głąb – dyrektor mojej szkoły.

Czy w związku z tym, że byłeś ilustratorem książek Manueli Gretkowskiej, będziesz głosował na Partię Kobiet?

Wy się nie pytajcie, na kogo będę głosował, tylko z ramienia jakiej partii zostanę senatorem.

Propozycja padła?

Na razie nieoficjalna. Nie wiem, co z tym zrobić. Muszę wszystko przemyśleć i poczekać na rozwój sytuacji.

A jak skończyła się przygoda z Zielonymi?

Tak, że nie zostałem prezydentem Warszawy. I dobrze, bo skończyłoby się to wielkim skandalem korupcyjno-obyczajowym i hańbą dla całego miasta. Jak już nie wiedziałem, jak obronić się przed kandydowaniem, powiedziałem, że ja nawet nie wiem, czy jestem uczciwy.

(w tym momencie do kawiarni wpada Rafał Bryndal i informuje nas, że Milan wygrał z Bayernem 2:0)

Czy wy w ogóle mnie słuchacie? Pewnie macie to gdzieś, bo i tak w domu wszystko odsłuchacie.

Informacja o Milanie trochę nas zbiła z tropu.

A co to za Milan? Subotič? Jakieś walki znowu trwają? A może jesteście Włochami i macie tam swoje rodziny?

(Śmiech). Nie wiesz, czy jesteś uczciwy, czyli w oświadczeniu lustracyjnym napisałeś za namową Osiatyńskiego – „nie wiem”?

Tylko miesięcznik „Murator”, z którym współpracowałem wiele lat temu, przysłał mi oświadczenie lustracyjne. Poinformował mnie, że w przypadku nie wypełnienia tego oświadczenia stracę prawo do pełnienia funkcji, czyli prawo publikacji moich utworów w „Muratorze” (śmiech). Kiedyś odbędzie się lustracja tych, którzy dziś lustrują. Być może już niedługo. Ja to zazdroszczę Urbanowi, że może powiedzieć: „Ja nie donosiłem, to mi donoszono”.

Kiedyś drwiłeś, że najbardziej „ośmieszająca” może być wspólna kolacja z Urbanem. Ośmieszyłeś się?

Z przyjemnością. Zjadłem z nim kolację w jego własnym domu. Pływałem w jego basenie. Bez płetw (śmiech). To najfajniejszy zły człowiek, jakiego znam. Myślę jednak, że jak na pierwszą wizytę, poczułem się zbyt swobodnie. I na następny dzień przepraszałem, że większość czasu spędziłem w szlafroku pani domu. Ale nie miał urazy.

Nadal boisz się zostać dziadkiem?

Nadal. Nie chciałbym, żeby moje córki były żonami i miały bachory. Wolałbym, żeby były feministkami albo sufrażystkami. Ciągle namawiam je na zostanie starymi pannami. Na razie jest bezpiecznie i trzymam wszystko pod kontrolą, ale boję się, że w pewnym momencie wymiękną. Na razie mam obiecane półtora roku spokoju.

Kto powiedział o tobie: „Szczerze mówiąc, niewiele o nim wiem”?

Bardzo miła, ładna pani. Poznałem ją na balu dziennikarzy, próbowałem na siebie zwrócić uwagę, ale nadal chyba nie bardzo mnie kojarzy. Nie irytuje mnie to. Gorzej by było, gdybym to ja nie wiedział, kim ona jest. Albo czytelnicy (mowa o prezydencie Warszawy – Hannie Gronkiewicz – Waltz – przyp. aut.)

Kelnerka daje znać, że zamykają. Kończymy?

A może przeniesiemy się do baru przy Hotelu Europejskim? Tam o każdej porze ktoś stawia mi wódkę. Zwykle są to młodzi mężczyźni.