Press enter to see results or esc to cancel.

Abradab

PLAYBOY nr 11, 2010 rok

TEKST: Rafał Księżyk

fot. Kuba Dąbrowski


Przy okazji nowej płyty zaczęli o tobie mówić weteran. Jak się z tym czujesz?

Mówią też pionier, legenda… Z jednej strony to miłe, ale brzmi staro. A ja absolutnie nie czuję się staro.

Wierzę, bo Abradabing ma w sobie potężną energię. Może to zatem płyta dojrzałego, twardego zawodowca? Myślisz tak o sobie?

Fajnie by było tak o sobie pomyśleć. Nie mam do tego dystansu. Ale przeżyłem w życiu kilka ciężkich chwil. Nawet w tym roku. A skoro to przetrwałem… Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Jak dałem radę, poczułem się mocniejszy.

Jakie to były ciężkie chwile w zawodzie hiphopowca?

Miesiące, gdy nie było koncertów.

Jesteś w biznesie, gdzie dopiero, gdy praca się zaczyna, robi się zabójczo ciężko.

Tak. Ale jak idzie dobrze, nie zastanawiasz się nad tym. W momencie gdy brakuje pracy, wszystko zaczyna się w człowieku walić. Sprowadzając rzecz do spraw prozaicznych, nie można po prostu iść do pracy i zarobić, bo pracy nie ma. Są też takie miesiące, gdy widuję się z rodziną tylko 4 dni. To też jest wyczerpujące.

Przypominasz sobie konkretny moment, decyzję, gdy postanowiłeś, że rap to nie zabawa już i zostajesz zawodowcem?

Takich momentów było kilka. Zdarzają się właśnie w tych ciężkich chwilach, gdy trzeba zastanowić się, jaką drogą się poszło. Czy
aby na pewno dobrą. Luty w tym roku był straszliwy. Różne myśli chodziły mi pogłowie. Wreszcie popukałem się w czoło: nie wygłupiaj się. Najgorszy był rok 2004, zanim wyszedł Czerwony album. Od ostatniej płyty Kalibra minęły cztery lata, Joka
wyjechał, nie było koncertów. Miałem na koncie pozycję dwucyfrową.

Z przełomowego składu Kalibra 44 zostałeś tylko ty. To kwestia szczęścia czy determinacji?

Czy szczęścia, nie wiem. Może trochę. Na pewno determinacji. Magik też zawsze chciał zajmować się wyłącznie hip-hopem, ale jego życie, niestety potoczyło się inaczej. Joce chyba nie starczyło siły. Gdy dowiedział się, że jego dziewczyna jest w ciąży, spakował się i wyjechał pracować do Stanów. Nie wyobrażał sobie, że utrzyma rodzinę z grania koncertów. Ja sobie wyobrażałem i na to postawiłem. Także Feel-X związał życie z hip-hopem, chociaż dziś jest producentem, już nie didżejem.

W Kalibrze byłeś najmłodszy i najbardziej narwany. Dobre 14 lat temu robiłem z wami wywiad i Joka z Magikiem zaczęli cię uciszać. Pamiętasz kiedy?

Nie. Nie pamiętam (śmiech).

To była ekspresyjna scena. Mówiłeś o knajpie w Katowicach, gdzie palicie jointy, a oni przestraszyli się, że jej nazwa pojawi się w gazecie.

Opowiadaliśmy pewnie o Hobbicie.

Mówiliście przede wszystkim, że wasz zespół to Zakon Marii, którego celem jest zalegalizowanie w Polsce marihuany.

Dziś palę zdecydowanie mniej niż swego czasu. W którymś momencie zaczyna to przeszkadzać w życiu. Człowiek dorosły nie może chodzić nietrzeźwy przez cały dzień, oczywista rzecz.

Odkąd mowa o delegalizacji dopalaczy, mniej dyskutuje się o legalizacji marihuany.

Nadal jestem za legalizacją marihuany. I jestem za zdelegalizowaniem dopalaczy, które są chemicznym gównem. Lepiej, żeby człowiek mógł hodować zioło. Ale zamieszanie z dopalaczami sprawia, że ludzie dowiadują się, jakim zagrożeniem mogą być substancje psychoaktywne i będzie to szkodzić w dyskusjach o legalizacji.

Twoje pierwsze teksty powstawały w szkolnych zeszytach?

Tak. Pierwszy zaczął pisać Magik. To jeszcze była podstawówka. Gdzieś przed szkołą, na boisku zgadaliśmy się, że słuchamy podobnej muzyki. Ale pisać wolałem w domu. Na lekcjach spałem.

Podobno masz w domu pięć indeksów, chociaż żaden nie jest zapisany.

Kilkakrotnie dałem się wpuścić w te maliny za namową rodziców. Chociaż mi kibicują, przez długi czas mieli nadzieję, że może jednak będę miał jakiś dyplom. Dla nich to ważne. No i indeksy były potrzebne, żeby mnie wojsko nie capnęło. Próbowałem. Jakieś ekonomie, handel zagraniczny, reklama, dwa lata pedagogiki. Ale na dłuższą metę studia były dla mnie zbyt dużym obciążeniem psychicznym. Nie dlatego, że byłem za głupi. Po prostu grałem mnóstwo koncertów, prowadziłem swój tryb życia.

Jak wspominasz czasy, gdy mieszkałeś z Joką w jednym pokoju? Braterskie relacje bywają pełne rywalizacji.

Jeżeli była rywalizacja to na zdrowych zasadach. Wielokrotnie, kiedy Joka albo Magik napisali tekst, mówiłem: kurczę, ale dobre, mój jest za słaby. Wywalałem tekst do kosza i pisałem nowy. Przez większość życia relacje z bratem miałem fantastyczne. Zawsze trzymaliśmy się razem, nie tłukliśmy się, mieliśmy wspólnych znajomych. Tak się złożyło, że poszliśmy do tego samego liceum i nawet przez chwilę byliśmy na tej samej uczelni, kiedy ja studiowałem pedagogikę, Joka był na psychologii.

Wasz ojciec jest psychologiem. Czy to nie dziwne dorastać pod okiem psychologa, szczególnie jeśli się jest w Zakonie Marii?

W domu panowała relacja dyskusji i dialogu, ale nie było z nami łatwo. Kiedy zaczęły się pojawiać wywiady, gdzie mówiliśmy o legalizacji marihuany, rozpoznawało nas całe osiedle. Matka wstydziła się chodzić do apteki. Uważała, że schodzimy na złą drogę. Ojciec był oczywiście przeciwnikiem marihuany. Ja przez sporą część życia myślałem, że nie dał sobie z nami rady, że mogło być lepiej. Dopiero od niedawna, od kiedy sam mam dzieci, gdy obejrzałem się za siebie, uświadomiłem sobie, co z nas były za ziółka. Pomyślałem wtedy, że byłem niesprawiedliwy wobec ojca, bo nie wiem, kto by dał z nami radę. Jak przynoszą do domu pijane w trupa dziecko, to trudno, żeby rodzicom ręce nie opadły.

Wspomniałeś, że teraz rodzice ci kibicują, kiedy zaszła ta zmiana?

Kiedy się wyprowadziłem i zobaczyli, że nie staczam się, ale idę do przodu, jestem szanowany, utrzymuję z muzyki rodzinę. Potrzebne było, żebym się usamodzielnił. Dopóki mieszkaliśmy pod jednym dachem, bywało na noże. Rap? Co to za muzyka? Klniecie. Śpiewacie o marihuanie. Przez długi czas nie mogli tego zrozumieć, aż przekonali się, że daję radę.

Byłeś jeszcze w liceum, gdy ostro weszła pierwsza płyta Kalibra i zaczęły się koncerty.

Trzecia klasa liceum. Byliśmy znani na całą szkołę. Kiedy mój wychowawca usłyszał na wycieczce, że koledzy słuchają naszej płyty, zabronił im. Treści były, jakie były. Ale muszę powiedzieć, że nauczyciele byli dla mnie życzliwi.

W Masz albo myślisz o nich aż… Joka nawija o ostrych imprezach, stosie mandatów i najściach komornika. Tak wyglądało życie Kalibra u szczytu sławy?

Tak wyglądało. Żyło się z dnia na dzień, po prostu. Beztroska. Było fajnie, zarabiało się pieniądze, można było spać do pierwszej. Powstawał świetny rap. Spóźnialiśmy się na każdy koncert. Był czas, że trzy godziny stały się rutyną. Nas na szczęście nie ciągnęło do mocniejszych środków. Udało nam się nie wpierniczyć w kokainę. Nigdy nie byliśmy za bardzo agresywni. Nie było starć z policją. Oprócz paru małych izb wytrzeźwień wszystko rozchodziło się po kościach.

Jakieś konkrety?

Nie chcę nikomu wyrządzić krzywdy tym, co naopowiadam. Cuda bywały straszne. Miesiąc po 11 września pojechaliśmy na koncerty do Stanów. Przejechaliśmy samochodami z Chicago do Nowego Jorku, jakieś 1400 km. W Nowym Jorku zrobiliśmy sobie grubą imprezę. Pijani wyszliśmy na dach zajarać gibona. Jeden z kolegów gdzieś poszedł. Słyszę, że wraca. Daje mi w oczy latarką. Mówię: przestań mi w mordę świecić. A tu: „Shut up motherfucker! Put your hands up!”. Jeden gliniarz z gnatem wymierzonym w nas, drugi z latarką. Ktoś ich zawiadomił, że na dachu są jacyś obcokrajowcy. „Co wy tu robicie?”. Darcie mordy. Kolega zdążył wyrzucić lufę. „Co wyrzuciłeś?! Nóż wyrzuciłeś?”. Spisują nas. Obszukują. A ja gibony mam w kieszeni, więc tylko czekam, aż znajdą i w najlepszym razie lecę na deportację. Ale nagle zaczęli się spieszyć. Mieli wezwanie. Kazali nam spieprzać i zniknęli. Kolega, który zszedł z dachu pierwszy, zobaczył, że zaczęli nas iskać, zbiegł na dół do telefonu i zadzwonił na policję z wrzaskiem, że tuż za rogiem napadli na kogoś. Najwyraźniej odwołali patrol.

Czytałeś książkę Paktofonika, w której Magik jest głównym bohaterem?

Nie. Przeglądałem. I to, co zobaczyłem, sprawiło, że się nie zagłębiłem. Tam były rzeczy wyssane z palca albo przerobione w irytujący sposób.

Autor stwierdza, że Magik skacząc z okna padł ofiarą polskiej rzeczywistości, a w zasadzie mediów, które ją podbiły.

Magik był wyjątkowo wrażliwym człowiekiem. I w pewnym momencie nie potrafił sobie poradzić z tym światem.

A co się dzieje z Joką? Ostatni news na jego temat dotyczył oskarżenia o gwałt.

Narobił głupstw. Nie aż takich, jak to przedstawiały media. To już było kawałek czasu temu. Joka po prostu odpuścił muzykę. Z tego, co wiem, nie za bardzo potrafi się zebrać, żeby wrócić do hip-hopu.

Jak teraz wygląda wasza relacja?

Teraz jest zdrowiej. W czasach naszej współpracy miałem do niego trochę żalu. Przecież pierwszy raz wyjechał do Stanów w trakcie nagrywania trzeciej płyty Kalibra. Kiedy nie łączy nas zespół, te żale są nieaktualne. Mieszkamy w różnych miastach. On w Katowicach, ja przeprowadziłem się do Krakowa. Kilka razy namawiałem Jokę do działania, nawet na Abradabing go zapraszałem. Nie udało się.

Na Abradabingu rapujesz, że zmieniasz punkt widzenia pokolenia. Z tych najbardziej konkretnych numerów – Mamy królów na banknotach, Globalne ocieplenie, Śmierć wielu serc – wynika, że przemycasz przesłanie w duchu polskiego romantyzmu, o pościgu za przygodą i chwałą. Ty już w swoim pierwszym utworze – wizytówce To co czyni mnie innym rapowałeś o „śnie na jawie”. Tylko że teraz romantyzm doprawiony jest rudeboyowym zadziorem. Co z tym romantyzmem?

To przychodzi nie do końca świadomie. Przecież „cyfra” 44 jest z Mickiewicza. Jest we mnie coś z romantyka, ale nie takiego, który
klęczy i śpiewa tęskne serenady. Mam bardziej życiowe podejście. To codzienność najbardziej nas uczy. Lubię brać sprawy we własne ręce i znać swoje miejsce na świecie. Rudeboyem raczej nie jestem. Różnie o mnie mówią, ale zawsze byłem spokojnym i kulturalnym typem. A jeśli chodzi o tę zmianę punktu widzenia, miałem bardzo konkretny cel. Chodzi mi o to, żeby rap przestał być traktowany po macoszemu, jako gorszy rodzaj muzyki, gówniarstwo. Pamiętam jak kabarety wyśmiewały raperów, przekręcali czapkę, machali łapami i robili yo, yo, yo. To było żałosne. Kompletny brak zrozumienia. W tej chwili polscy twórcy hip-hopu sami sobie piszą teksty, robią muzykę, wydają ją i jeszcze organizują koncerty. Większość piosenkareczek czy piosenkarzy nie jest w stanie zrobić samodzielnie nawet połowy tego.

Ty też niedawno założyłeś firmę.

Tak. Z konieczności. Często okazywało się, że nie mogę zagrać koncertu, bo trzeba wystawić fakturę. Zaczęło się od tego, że mogłem wystawiać faktury, a skończyło na tym, że sam zacząłem wydawać moje płyty.

W Mamy królów na banknotach śpiewasz o artystach, którzy sami sobie mogą obciąć jaja. W moim odczuciu ilustracją tego stał się Waglewski. W wywiadach pozuje na zatroskanego kulturą mędrca, ale jak trzeba napisze dla reklamy, że „wszyscy artyści to wojownicy”. Ty z nim nagrałeś tę piosenkę. To nie obciach?

Ja się cieszę, że mogłem zrobić ten wspólny numer. Podszedłem do tego na luzie. Przez chwilę się zastanawiałem, ale gdy usłyszałem nazwiska Stańki, Możdżera, Waglewskiego, Maleńczuka, powiedziałem: „dzień dobry, oczywiście, jestem”. Nie czułem się elementem reklamy, tylko częścią fajnej trasy, wydarzenia.

Nigdy cię nie korciło, aby skomentować jakieś bieżące wydarzenie polityczne?

Nigdy. Nie chcę się grzebać w tych brudach. Chcę dawać ludziom energię. Niech się dołują, kiedy odejdę.

W większości tekstów wychodzisz na skrajnego egocentryka, tymczasem z różnych twoich wypowiedzi wynika, że jesteś człowiekiem, który przejmuje się rodziną, dziećmi. Dwa różne oblicza?

W rapie powinieneś opowiadać jaki to jesteś najlepszy, choćby z przymrużeniem oka. Wychodzisz na scenę i stroszysz piórka. Jestem raperem, bawię się słowem i pokażę wam, co potrafię. To, że stałem się osobą po części publiczną, że muszę odnaleźć się na scenie, też czyni mnie pewnym siebie. Muszę się uczyć być nie tylko Marcinem Martenem, ale i Abradabem. Oni są na tyle zespoleni, że nie wyobrażam sobie innego życia. Nie udaję kogoś, kim nie jestem i nie mam problemu z przestawianiem się z roli rapera do roli ojca. Moja starsza córka, sześcioletnia, wie, że jestem Abradab. Słucha moich płyt, lubi przy nich zasypiać. Już dwa razy była na moich koncertach. Młodsza, dwuletnia, rozpoznaje, kiedy słyszy w radiu mój kawałek.

Myślałeś o tym, jak może wyglądać hiphopowa emerytura?

Jedno wiem, państwo mi takiej nie zafunduje. Póki co, chcę wydać jeszcze kilka płyt. A co potem? To wyjdzie w praniu. Na pewno sobie poradzę.