Press enter to see results or esc to cancel.

Witold Kaczanowski

PLAYBOY nr 9, 2010 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke, Marcin Meller

fot. Kuba Dąbrowski


Podchodzę pod osiemdziesiątkę, więc mam prawo zaproponować młodszym, żebyśmy byli na „ty”.

Jesteśmy zaszczyceni.

 

Poza tym pożegnajmy się, bo na trzeźwo już się nie zobaczymy…

(W tym momencie wszyscy poza największym w Warszawie abstynentem – Naczelnym PLAYBOYA – wypili bruderschaft. W kieliszkach na złoto pobłyskiwał calvados).

Mieliśmy plan, żeby – tak jak ty kiedyś z Markiem Hłaską i Wojtkiem Frykowskim – zarezerwować trzy stoliki, na środku ustawić ogrom calvadosu, usiąść po przeciwnych stronach i w miarę popijania, zbliżać się do siebie. Doszliśmy jednak do wniosku, że już nie te lata. Oczywiście nasze, nie twoje.

Z Markiem Hłaską bardzo się przyjaźniłem. I kochałem go. A jak się kogoś kocha, to akceptuje się wszystkie jego wady, nie tylko zalety. To był bardzo dobry człowiek, choć trochę kabotyn. Jak się go złapało na kłamstwach i fantazjowaniu, zwykł mówić: „Tu nie chodzi o prawdę, ale o siłę opowiadania”.

My również na nią liczymy. Jak to było wtedy, w „La Boheme” w Paryżu?

Kazaliśmy zestawić trzy stoliki. Kelner zapytał, czy będzie nas więcej. I kiedy usłyszał, że „nie”, stał się od razu bardzo arogancki. Zapytał, czy mamy pieniądze. Wtedy Marek, który dopiero co odebrał sporą zaliczkę za książkę, wyciągnął stos stufrankówek i zaczął się nimi wachlować. Kelner stał się raptem paskudnym lizusem, zaczął nas przepraszać i płaszczyć się. Marek twierdził później w swojej książce, że zamówiliśmy 24 calvadosy. Oczywiście przesadził. Zamówiłem wtedy, co najwyżej, 12 butelek. Każdy usiadł przy swoim stoliczku i zaczęliśmy biesiadę. Plan był taki, żeby spotkać się przy środkowym, przy którym siedział Wojtek.

Plan spalił na panewce…

 

Bo niedaleko nas, pod oknami, siedziała grupka studentów: dwie dziewczyny i kupa chłopaków. Szczególnie dziewczyny były w nas wpatrzone jak w obrazek. Dziwiły się, że cały czas pijemy, ale nie jesteśmy pijani. Poza tym nie mogły rozpoznać języka, którym się posługiwaliśmy. A gadaliśmy wtedy o Balzaku, Turgieniewie, Dostojewskim, Victorze Hugo. Przekonywałem Marka, że kompozytor Jean-Phillippe Rameau jest lepszy niż Vivaldi. Wojtek nie wiedział o czym mówimy, a Marek wolał Czerwone Maki na Monte Cassino. Moja miłość do muzyki klasycznej wpleciona została w świat wizualny nieodłącznie. Widzicie, Witek plecie androny. Z czego plecie? Ano z łyka. Taki andron upleciony jest podobny do koszyka… Studenci słyszeli te nazwiska, ale nie wiedzieli, skąd jesteśmy. W końcu któryś, najwyraźniej zazdrosny o dziewczynę, chłopak krzyknął: „Je sais, ce sont les sales Polonais” (Ja wiem, to są brudni Polacy – przyp. aut.). Mimo, że tylko ja znałem francuski, tę obelgę zrozumieli i Marek, i Wojtek. Niezbędność tłumaczenia wypłowiała w sekundę. To tak jak by ktoś rzucił gównem o polską ścianę i czekał, czy przylgnie. Podnieśliśmy się ze swoich miejsc. Zaproponowaliśmy, że darujemy im, jak przeproszą, a do tego, jak przyzna się ten, kto to powiedział. Oczy wszystkich zwróciły się na jednego chłopaka. Wydali go! Po chwili krzepki Wojtek podniósł go razem z krzesełkiem i się zaczęło. Stoliki latały po całej knajpie, totalna rozróba. Marek dostał w głowę nogą od krzesła. Wreszcie tamci pouciekali. Przyjechała policja. Krew na podłodze.

Nic ci się nie stało?

Zwykle wychodziłem cało z takich sytuacji. Nigdy nie byłem mocny w bicepsie, ale za to bardzo szybki, trudno mnie było trafić. Zawsze czekałem aż facet się wyczerpie, a potem kop w jaja albo za włosy i o kolano! Bo jestem delikatny i wrażliwy…

Jakie były konsekwencje „przygody, której świat nie widział od czasów Orlando Furioso”, jak pisał Hłasko?

 

Marek nie napisał przede wszystkim tego, że następnego dnia umówiliśmy się w tym samym miejscu. Chcieliśmy przeprosić właściciela restauracji, bo baliśmy się, że nas deportują do Polski. Żaden z nas nie miał przecież prawa pobytu we Francji. Marek nie umył się, nadal miał zaschniętą krew na głowie. Śmiertelny kac i duma rozpierały go. Jak mnie zobaczył, powiedział: „Słuchaj, Witek, ty nawet nie wiesz, co się tutaj wczoraj działo!”. Nie pamiętał mojej obecności! Twierdził, że studentów było czterdziestu, a nie ośmiu… Krew na czole chciał zachować od zapomnienia na zawsze.

Czy to prawda, że wasza przyjaźń rozpoczęła się od tego, że sprzedałeś Hłasce prawego prostego?

Skąd to wiecie?!! To nieprawda. Nigdy go nie uderzyłem. Ja go tylko powaliłem na ziemię. To było na Foksal w „Kameralnej”. Umówiłem się z Januszem Minkiewiczem (pisarz, satyryk, zmarł w 1981 roku – przyp. aut.). O północy były tam zawsze straszne tłumy, więc on przychodził wcześniej i zajmował strategiczne miejsce w rogu, żeby każdego mieć na oku. A umówiliśmy się dlatego, że przywiózł mi z Pragi – zresztą na moją wielką prośbę – słynne kohinory, takie czeskie ołówki, którym wysuwał się grafit – wówczas nie do dostania w Warszawie. Prawda była jednak taka, że on bardzo chciał mi odebrać pewną dziewczynę – przepiękną Krysię Iwaszkiewicz – studentkę medycyny. Wtedy w Warszawie były dwie piękności najwyższej światowej klasy. Krysia i Ania Mackiewicz. Krysia wcześniej była z Andrzejem Romanem (znany dziennikarz – przyp. aut.), a ja się z nim bardzo przyjaźniłem. Do tej pory wyrzuca mi, że mu ją zabrałem. Ale to ona po prostu go opuściła. W każdym razie Janusz strasznie chciał tę Krysię i wymyślił sobie, że da mi za nią czeskie kohinory (śmiech).

Ale gdzie w tej opowieści Hłasko?

 

Wszedł wtedy do „Kameralnej”. Janusz wypatrzył go od razu i wytłumaczył mi, że ten facet to objawienie, fantastyczny talent. Podlany już dobrze Marek podchodzi do nas i mówi: „Cześć Janusz”. Mnie kompletnie ignoruje. Jakbym był powietrzem. Sytuacja staje się głupia i Minkiewicz decyduje się to przerwać: „Panowie się nie znacie”. Ale Hłasko nadal kompletnie mnie lekceważy. W końcu pytam: „Jaki jest tytuł twojej książki?”. Marek patrzy na mnie z pogardą i mówi: Pierwszy krok w chmurach. Na co ja wypalam momentalnie: „Ja napiszę drugi tom – Pierwsze chmury w kroku”. Wtedy Hłasko zamierzył się i próbował mnie trafić. Marek jednak nie umiał się bić. Usunąłem się, podstawiłem mu nogę i wywalił się jak długi. A co po tym? Jak to Polacy… Miał łzy w oczach i kochał mnie całym sercem.

 

Co się stało z portretem Hłaski, który namalowałeś?

 

Dałem go matce Marka, to była jego własność.

To chyba rzadkość, bo jesteś znany głównie z prac abstrakcyjnych. Nie lubisz malować rzeczywistości.

Akurat portretów namalowałem sporo, ale faktycznie już we wczesnej młodości pożegnałem się ze sztuką realistyczną. Wielka w tym zasługa Konstantego Gałczyńskiego. Jak wiecie, wychowywałem się w szpitalu w Tworkach, gdzie mój ojciec był dyrektorem (Feliks Kaczanowski – psychiatra, członek AK, bohater wojenny, ukrywał Żydów, ludzi oporu i wybitne osobistości w szpitalu psychiatrycznym. Uratował od zagłady m.in. prof. Władysława Tatarkiewicza i jego żonę. W Pruszkowie jest ulica doktora Feliksa Kaczanowskiego – przyp. aut.). Kiedyś przy kolacji pochwaliłem się swoimi szkicami krakowskich bram i portyków. Ojciec powiedział, że niezłe, moja macocha – historyk sztuki – też pochwaliła. Przy stole siedział jeszcze Gałczyński…

Co on tam robił?

 

Leczył się z alkoholizmu. Przysłał go do Tworek Związek Literatów. Ojciec nie chciał trzymać poety z pacjentami na pawilonie, więc zakwaterował go w moim pokoju! A on zachowywał się jak żółw – całymi godzinami się nie odzywał i siedział w tej swojej skorupie. Wychodził z niej wieczorami, kiedy ja chciałem już iść spać. On miał to gdzieś i godzinami do mnie mówił, a ja potem zasypiałem na lekcjach. I to właśnie Gałczyński mnie zdemoralizował podczas tamtej kolacji. Popatrzył na moje szkice, skrzywił się i zapytał: „Po co namalowałeś coś, co już jest?”. To była straszna ocena, bo on miał rację. Kira Gałczyńska była pierwszą osobą na świecie, która w 1960 r. opublikowała krytykę mojej sztuki.

Pamiętasz swój pierwszy namalowany akt?

 

Pamiętam ostatni. A pierwszy był na pewno na ASP u Wojtka Fangora. Ciężko w to uwierzyć, ale Wojtek był moim profesorem. Bardzo młodym profesorem! (o 10 lat starszym – przyp. aut.) Obok profesora Czajkowskiego, który znał Matejkę, na ASP byli też i tacy (śmiech). Zresztą dzięki Wojtkowi jakoś to ASP przechodziłem, bo szczerze mówiąc nie za bardzo mi się chciało. Zresztą dyplomu nigdy nie zdobyłem. Na jego zajęciach byłem może z sześć razy. Nudziło mnie to wszystko. W końcu co to za problem malować poprawnie! Prawie 3 miliony ludzi na całym świecie to potrafi. Dlatego też niespecjalnie w mojej pamięci zachowało się malowanie gołych bab. Toż to łatwizna. Po co malować gołą babę? Przecież ona już jest!

A co z tym ostatnim aktem?

 

Chłopcy, co wy chcecie ze mnie wyciągnąć? Kiedy ostatni raz pierdoliłem? Wczoraj!

Tylko o twórczość pytamy.

Mam sporo rysunków na granicy pornografii. Każdy malarz przez to przechodzi. A w ogóle to nie znoszę wulgaryzmów.

Zdaje się, że na początku chciałeś być architektem.

Na architekturze studiowałem niecały rok. Po tym, jak jednego z partyjnych profesorów nazwałem chujem, niespecjalnie mnie tam już chcieli. Przeniesiono mnie na Wydział Elektryfikacji i Modernizacji Rolnictwa. Do dziś pamiętam pracę na obrabiarkach. Bardzo mi się to podobało. Ale tylko to, do reszty zwyczajnie się nie nadawałem. Czułem się bezradny. Dochodziło do mnie, że jeśli chodzi o nauki ścisłe, jestem niedorozwiniętym idiotą. Wtedy ojciec za moimi plecami złapał pod pachę parę moich rysunków i zaniósł je swoim znajomym profesorom z Akademii Sztuk Pięknych. Po pół roku znalazłem się tam jako wolny słuchacz. I chwała Bogu, że tak się to skończyło, bo gdybym musiał zdawać egzaminy, nie dostałbym się na sto procent. Na sam koniec studiowania zdarzyła mi się bardzo smutna historia. Moim profesorem plakatu był Henryk Tomaszewski, którego uwielbiałem, a on z kolei uważał mnie za jednego z najzdolniejszych studentów. Pewnego razu spotkałem go z żoną w jazzklubie. Zaproponował mi bruderschafta. Wypiliśmy, ale mimo to zawsze tytułowałem go „panie profesorze”. Jakiś czas później byłem w SPATiFie. Siedzieliśmy przy stoliku z pierwszym mężem Aliny Janowskiej – Andrzejem Boreckim. Było miło dopóki nie przysiadł się do nas bez pytania pijany w trupa dwumetrowy jegomość. Wyleciało mi w tej chwili jego nazwisko… Liczył, że będziemy stawiać. Zawołał kumpla i się zaczęło. Zdecydowaliśmy, że wychodzimy i przenosimy się do „Złotej rybki”. Wstaliśmy od stolika i otworzyliśmy drzwi. Rzuciłem do Andrzeja: „Po co te chuje do nas przyszły? Chodźmy stąd!”. Traf chciał, że mówiąc to, w drzwiach minęliśmy się z Tomaszewskim i Fangorem. To była tragedia! Tomaszewski wziął to do siebie i zaczął mnie ignorować. Miałem robić u niego dyplom, ale przekazał mnie komu innemu. Nigdy się z tego nie tłumaczyłem, bo bałem się, że jak zacznę, to wyjdę na kłamcę. A wiadomo, że pozory kłamstwa są najgorsze.

Nie da się ukryć, że nonszalancki stosunek do edukacji w twoim przypadku nie był pozorny.

Zaczęło się jeszcze we wczesnym dzieciństwie. Wywalili mnie po kolei ze wszystkich możliwych szkół w Pruszkowie. Zamiast się uczyć, chodziłem z kolegami po okolicznych lasach w poszukiwaniu zakopanej w ziemi amunicji. Kiedyś z kumplem znalazłem niemieckiego Walthera. I mieliśmy problem – czyj to będzie pistolet? Ustaliliśmy, że Walthera weźmie ten, kto będzie miał najgorsze stopnie. Mam tę cenzurkę do dzisiaj.

Kto wygrał?

Ten sukinsyn! Miał same niedostateczne, a ja niestety byłem dostateczny z… gimnastyki. Nie dość, że przegrałem zakład, to oczywiście zostałem na drugi rok w tej samej klasie. Ojciec zabrał mnie wtedy z tamtej szkoły i zapisał do Liceum im. Mikołaja Reja w Warszawie. Mój kolega od Walthera skończył tragicznie. To była niespokojna dusza. Któregoś razu siadł na znalezionym pocisku moździerzowym i uderzał w niego młotkiem. Szczątki zbierano z okolicznych gałęzi.

Dość szybko po studiach wyjechałeś do Francji. A co robiłeś w tak zwanym międzyczasie?

Jeszcze w czasie studiów dorabiałem sobie w tygodniku „Świat”, mieszczącym się na Nowym Świecie. Koledzy szli na piwko, a ja do redakcji. Byłem specem od metrampażu, czyli ręcznie wyznaczałem ilość kolumn, miejsca na zdjęcia i temu podobne. Dyrektorem artystycznym tego periodyku był wtedy Tadeusz Trepkowski, jeden z najlepszych polskich plakacistów. To znaczy nigdy go tam nie było, bo albo chodził na randki, albo pił z żoną Toeplitza, albo hulał w Zakopanem.

Wiemy, że ostro rozbijałeś się wtedy po warszawskich jazzklubach.

 

Jeden taki klub na Starym Mieście nawet współtworzyłem. Właśnie tam „poznałem” razu pewnego Raula Castro. O mało nie dałem mu w mordę. Przy barze siedziała wtedy moja żona. Raulowi spodobała się jej pupa, więc jak cham za nią złapał. Rzuciłem się na niego, ale w porę wyprowadziła go z klubu jego własna ochrona. To były wspaniałe czasy i wspaniały klub. Codziennie do czwartej nad ranem grali Komeda, Kurylewicz, Ptaszyn-Wróblewski, „Duduś” Matuszkiewicz i Jan Zylber, który po latach rzucił perkusję i został biznesmenem (menedżerem Ewy Demarczyk i duetu Marek i Wacek – przyp. aut.). Kilkanaście lat później Janek zrobił ze mną wywiad do… „Playtboya”. Pamiętacie taki periodyk?

Do dziś mamy przed oczami okładkę z Laurą Łącz! A z prawdziwym PLAYBOYEM bez „t” pośrodku miałeś wcześniej do czynienia?

 

W połowie lat 70. zaprosiłem na kolację do restauracji „Andre’s” w Aspen rodzinę Hugh Hefnera – jego żonę, córkę i brata. Właściciel knajpy – Andre Ulrich był synem przyjaciela Piłsudskiego – pułkownika Ulricha. I właściwie to chyba mój jedyny związek z PLAYBOYEM. Hugh nie poznałem nigdy, za to całą noc przetańczyłem wtedy z Christy. Nie wiem, ile mogła mieć lat… (dwadzieścia kilka – przyp. aut.). Ale i tak mamusia podobała mi się bardziej (śmiech). Ach… Byłbym zapomniał… Poznałem kiedyś Barbie Benton, pierwszą dziewczynę, która rozłożyła nogi dla Hugh Hefnera i PLAYBOYA. Mam nawet z nią zdjęcie.

Pytamy o związki z PLAYBOYEM, bo wiemy, że jeden z twoich dobrych znajomych – Gene Gutowski (producent filmowy współpracujący m.in. z Romanem Polańskimprzyp. red.) kręcił się całkiem blisko tego środowiska.

 

Aaa, no tak. Gene to kalkulujący wariat. Kiedyś umówił się ze mną na kolację w restauracji w Beverly Hills. Okazało się, że miał tam być Kashoggi (Adnan – jeden z najsłynniejszych handlarzy bronią – przyp. aut.) z żoną – Sorayą. Gene wtedy zarabiał na broni, tak mi się przynajmniej wydaje. A Soraya była po prostu niesamowita! Poprosiłem go, żeby dał mi do niej numer telefonu. Chciałem ją mieć za wszelką cenę. Gene był przerażony. Powiedział, że jeśli da mi ten numer, to znajdą moje ciało bez głowy. To mnie trochę ostudziło. A szkoda, bo widziałem, że ona bardzo chciała… Ale za to Kashoggi oszalał na punkcie mojej asystentki – Krysi. Zabrał ją do swojego samolotu i polecieli do Las Vegas. Z tej podróży wróciła z ogromnym diamentem. A ja Sorayi nawet nie powąchałem. Rażąca wręcz niesprawiedliwość!

 

Wybiegliśmy za daleko w przyszłość. O twoje życie w Ameryce, a nawet asystentkę Krysię będziemy jeszcze pytać. Na razie wróćmy do Francji. Droga powrotna do Polski zamknęła się dla ciebie w momencie otrzymania ostrzeżenia, grypsu schowanego w paczce extra mocnych…

 

Wysłała je moja była żona – Ania Mackiewicz, która dzięki pielęgniarce – metresie umierającego w szpitalu Cata-Mackiewicza (Stanisław – pisarz, publicysta polityczny, premier Rządu na Uchodźstwie, zmarł w Warszawie w 1966 roku – przyp. aut.), dowiedziała się, że grozi mi niebezpieczeństwo. Podobno Mackiewicza przesłuchiwało dwóch esbeków, a pielęgniarka usłyszała moje nazwisko. SB szalało, bo chciało się dowiedzieć, kto przewozi jego książki do Paryża.

Tym kimś byłeś ty. Przewiozłeś maszynopis Polityki Becka.

Dzisiaj się zastanawiam, jak mogłem się w ogóle odważyć. Zagrałem wtedy va banque. Miałem łącznie trzy walizki i zanim mnie celnik poprosił, rzuciłem na stół tę z książką. Popatrzył na mnie i powiedział: „Nie ta, nie ta. Tamta…”. I wskazał na walizę, po brzegi wyładowaną pędzlami i farbami. Książkę przekazałem Konstantemu Jeleńskiemu. Wydał ją Giedroyc. Po ostrzeżeniu od Ani było jasne, że przez dłuższy czas nie powinienem wracać do Polski. Mimo, że moim powinowatym był Kliszko (Zenon – komunista, członek Biura Politycznego KC PZPR– przyp. aut.). Zawsze potwornie z nim walczyłem. Robiłem mu karczemne awantury. Wszystko uchodziło mi płazem, bo przecież nie aresztowałby członka rodziny. Niemniej po Polityce Becka z pewnością by mnie nie obronił. Zresztą sam był skazany przez Stalina na śmierć, a UB lało go po nerkach.

Jak ci się układało w Paryżu?

 

Szybko trafiłem do inteligenckiego środowiska, które właściwie nie musiało pracować. Zaprzyjaźniłem się z wieloma pisarzami i poetami, między innymi z Jacques’em Prévertem. A także z pewną francuską adwokatką – Nicole Ciano, uwielbianą przez wszystkich literatów. Prawniczka ta była z rodziny Mussoliniego. Dziewczyna miała dupę jak stodoła i metrowe piersi. Jej mercedes był zrobiony na zamówienie – z jednym wielkim siedzeniem z przodu. Ta prawniczka uwielbiała bohemę i miała fenomenalne poczucie humoru. Codziennie spotykaliśmy się na kawie i śniadaniu około 11 w Cafe Les Deux Magots. Czasami wpadała i przysiadała się do nas Simone Signoret (zdobywczyni Oscara dla najlepszej aktorki za rolę w filmie Miejsce na górze – przyp. aut.), która jako jedyna niczego nie jadła, za to piła Martini. W południe była już na rauszu, a jej oczy stawały się jeszcze bardziej zielone.

Po pierwszym sukcesie finansowym od razu zaszalałeś i kupiłeś sportowy samochód.

 

To była totalna głupota. Kupiłem wtedy, dziś już legendarnego, Austina Healeya 3000. Miał niesamowity overdrive, nawet na ostatnim biegu można było wcisnąć i znacznie przyśpieszyć. Kilka razy ścigałem się w środku nocy z architektem Jurkiem Chudzikiem, który jeździł wówczas Ferrari. Na raz, dwa, trzy wskakiwaliśmy do samochodów nie otwierając drzwiczek. Meta była przed ratuszem w Strasbourgu. Paryż puściutki, zero ograniczeń prędkości – piękne czasy! Ale dziwię się, że żyję…

 

Jakie wyniki?

 

On wygrał dwa razy, ja tylko raz. Potem, gdy już byłem w Ameryce, Jurek znalazł sobie kogoś innego do wyścigów. Niestety na jednym z zakrętów wyleciał z auta i zginął. Ja też miałem wypadek, więc miłość do sportowych aut trochę mi minęła. W Los Angeles w roku 1969 kupiłem białego Lincolna Continentala. Był tak ogromny, że mogłem wozić w nim swoje obrazy. Ale każda część, która się w nim zepsuła, była horrendalnie droga. W sumie była to zła decyzja, ale jakże podniecająca! Szyby otwierały się po naciśnięciu guzika…

 

I znowu niechcący znaleźliśmy się w Stanach…

 

Przepraszam, ale tak to już ze mną jest. Z jednej opowieści wyciągam kolejną, a z niej jeszcze następną. Dygresja goni dygresję. Potraktujcie tę rozmowę jak lekturę Rękopisu znalezionego w Saragossie. Wy pytacie, ja otwieram kolejne szkatułki. Raczej nie damy rady uporządkować tego chronologicznie.

Spróbujmy chociaż domknąć Francję. Wyjechałeś z Paryża w 1968 roku, u szczytu popularności. Dlaczego?

Czy ja wiem, czy u szczytu… Być może można tak powiedzieć. W końcu to były czasy, kiedy malowałem obrazki na prywatnej plaży w Saint-Tropez, obok opalała się moja dziewczyna – Vivianne Houssay, sekretarka Coco Chanel, a razem z nami siedziała jeszcze Juliette Greco i Françoise Sagan (jedna z największych francuskich pisarek, już jako 18-latka wydała powieść Witaj smutku, która stała się bestsellerem. W tamtych czasach Sagan była ikoną swojego pokolenia – przyp. aut.), która coś sobie pisała. Trochę się z nią przekomarzałem. Pisała wtedy wspaniałą powieść La Chamade i pytałem ją kilka razy, co to właściwie znaczy. Odpowiadała „nie wiem”. Kiedy po latach w Kalifornii na afiszu kina, sąsiadującego z moją galerią, zobaczyłem tytuł La Chamade po prostu oniemiałem. A prawdziwego szoku doznałem w trakcie seansu. W tym filmie jest scena, w której Catherine Deneuve i Michel Piccoli oglądają wystawę moich obrazów!! W pierwszej chwili myślałem, że ktoś podrobił mój styl. Po chwili dotarło do mnie, że to są moje prace. Później wyjaśniło się, że przy filmie pracowało wielu moich przyjaciół i ekipa, na prośbę Françoise, zrobiła zrzutkę obrazów Witolda-K. Ja o tym nie wiedziałem, bo wyjechałem do Ameryki, zanim powstał scenariusz.

Wciąż jednak nie wiemy, dlaczego wyjechałeś. Nie podobała ci się sekretarka Coco Chanel, czy miałeś dość towarzystwa Françoise Sagan?

Na tej plaży była też siostra Catherine Deneuve (aktorka Françoise Dorleac – przyp. red.), więc towarzystwo miałem wyborne. Uciekłem z Francji z zupełnie innego powodu. W swojej karierze miałem trzy wystawy o naprawdę wielkim znaczeniu. Każda zakończyła się kompletną klapą i to zupełnie bez mojego udziału. Zawsze były to nieprawdopodobne przypadki losowe. Pierwszą klęskę przeżyłem w 1968 roku w Paryżu. Na mojej wystawie w galerii La Pochade była cała paryska śmietanka – Juliette Gréco, Piccoli i wielu innych, a także francuski minister sprawiedliwości – Louis Joxe. Właściciel galerii już po pierwszej godzinie cieszył się, że przy każdym obrazie jest czerwona kropka. Wszystkie zostały zarezerwowane. Wielki sukces.

I co wtedy?

 

To było 5 maja, w dzień kiedy zaczęły się studenckie zamieszki. Rewolucja. Tłum podpala na ulicach samochody… W galerii zrobił się chaos. Minister spraw wewnętrznych wisiał na telefonie i wydawał polecenia policji. Goście zaczęli uchodzić. Po niektórych podjeżdżały samochody z eskortą. Protesty doprowadziły do kilkutygodniowego strajku powszechnego, który sparaliżował cały kraj. Czy muszę wam tłumaczyć, że nikt nie zgłosił się po zamówione obrazy? To była całkowita klęska. Prawie 10 godzin wracałem na piechotę do swojego mieszkania na Rue Tholoze. Wszędzie barykady. Młodzież z czerwonymi sztandarami. Dla mnie to był koniec świata. Byłem człowiekiem, który robił wszystko, żeby ludzie nie myśleli o nim jak o kuzynie komunistów. Głównie dlatego poleciałem do Stanów. Nie mogłem patrzeć na tę czerwoną zarazę.

A w Ameryce zamiast błyskawicznej sławy, czekało cię przymieranie głodem i zamarzanie na śmierć…

 

To nie tak. Początek miałem wspaniały. Na lotnisko przyjechał po mnie Jurek Kosiński.

A propos… Jesteście do siebie bardzo podobni. Nie bywaliście ze sobą myleni?

Któregoś razu ktoś na ulicy pomylił Jurka ze mną. Podobno Kosiński strasznie się zdenerwował. Ja natomiast parę razy byłem proszony o podpisanie Malowanego ptaka. Odpowiadałem, że wprawdzie nie napisałem tej książki, ale za to mógłbym być jej bohaterem (śmiech). Podpisywać mogłem, bo artyści jak pomalowane ptaki są zawsze obcokrajowcami. Świat dla Jurka to był teatr, w którym on był reżyserem. Musiał wszystko kontrolować. Mam zupełnie inny charakter, bo polegam na intuicji. Jurek doprowadził swoją intelektualną inwestygację do granic. Dla mnie to był pająk, który zaplątał się we własną pajęczynę.

Wróćmy do twoich początków w Nowym Jorku.

Niedługo po przyjeździe dostałem się do jednej z lepszych galerii – La Boetie. To dało mi poczucie wielkiego entuzjazmu. Od razu przyszło zamówienie na trzy litografie. Każda po trzy tysiące dolarów. Pomyślałem – niech się schowa ta Francja i Europa. Żona właściciela galerii bardzo mnie polubiła. Na jednym z przyjęć przedstawiła mnie komuś mówiąc: „A to jest nasz nowy nabytek z Izraela”. Zatkało mnie. Kiedy już wyjaśniło się, że jestem z Warszawy i mam polskie korzenie szlacheckie, a do tego żadnej krwi żydowskiej… wyrzucono mnie z galerii. Za bycie Polakiem. Później z kolei straciłem wielkie zamówienie… za „bycie Żydem”. Mój przyjaciel, słynny amerykański architekt Harwood Taylor, w Houston w Teksasie dostał zlecenie od króla Arabii Saudyjskiej na zaprojektowanie dziewięciu willi dla jego gości. Budżet bajeczny – trzy miliony dolarów. „Zrób dla mnie projekt dziewięciu abstrakcyjnych rzeźb” – poprosił Harwood. I wziął moje portfolio pod pachę, żeby pokazać ludziom króla. A ja głupi nie wyjąłem jednej strony ze zdjęciem plafonu, który wykonałem dla Domu Kultury w Oświęcimiu. I wszystko poszło do innego artysty…

Kiedy okazało się, że nie jesteś Żydem, skończyły się zamówienia?

 

Przykro przyznać, ale tak. Mieszkałem wtedy w hotelu przy 86. i Broadway. Okolica była podła. Każdej nocy słyszało się strzały. Ale za to stać mnie było na naprawdę wielką pracownię. Do czasu oczywiście, bo wkrótce nie byłem w stanie zapłacić żadnego rachunku. Wreszcie doprowadziłem się do takiego upadku, że z głodu, wyczerpania i zimna prawie umarłem. Uratowała mnie kobieta, którą poznałem parę tygodni wcześniej dzięki Kosińskiemu. Jurek parę razy zabrał mnie do państwa Falenckich, bardzo znanej i bajecznie bogatej polskiej rodziny. Kiedy wszedłem do ich apartamentu na Piątej Alei w holu powitał mnie trzymetrowy Picasso. Później bywałem jeszcze na farmie Falenckich w Upper New York State. Już wtedy nie dojadałem, ale wstydziłem się przyznać i trzymałem fason. I właśnie na tej farmie poznałem kuzynkę Falenckich – nieco otyłą, kuśtykającą panią, która mówiła płynnie po francusku. I to nas do siebie zbliżyło, bo mój angielski był wtedy jeszcze słaby. Ona uwielbiała literaturę, podobnie jak ja. Zaprzyjaźniliśmy się trochę i wymieniliśmy telefonami. Umówiliśmy się, że do niej zadzwonię, ale za kilka dni odłączyli mi telefon.

Czy zbliżamy się choć trochę do historii o zamarzaniu?

 

Ale to nie ja zamarzłem, tylko herbata w szklance! Pochorowałem się z niedożywienia i dostałem wysokiej gorączki. W tym samym czasie wybuchł strajk nowojorskich opalaczy po zachodniej stronie Central Parku i w środku zimy wyłączono ogrzewanie w moim budynku. Byłem w tak złym stanie, że nie miałem sił wstać. Może wstyd się przyznać, ale posikałem się nawet do łóżka. Byłem przekonany, że umieram. Resztką sił pisałem list pożegnalny do ojca, kiedy zadzwonił telefon. Na szczęście do mnie wciąż można było dzwonić. Z trudem odebrałem i usłyszałem głos kuzynki Falenckich. Zapraszała mnie na party. „Może by pan przyszedł, bo tak miło nam się rozmawiało…”. „Susan, ja umieram, nie mogę przyjść”. Najpierw myślała, że żartuję, ale z tonu głosu szybko się zorientowała, że jest źle. Wypytała mnie o dokładny adres i się rozłączyła. Okazało się, że w moim wieżowcu wyłączono windy od któregoś poziomu. A ona, biedna, z tą chromą nogą, przyszła do mnie z termosem i sandwichem pokonując dwadzieścia pięter. Uratowała mi życie. Zapłaciła też od razu za telefon i za dwa miesiące mojego czynszu z góry. Nigdy nie chciała przyjąć pieniędzy z powrotem. Mówiła: „Daj mi lepiej swój obrazek”.

Co zrobiłeś, kiedy doszedłeś do siebie?

 

Wyjechałem do Kalifornii. To był inny świat. Miałem dobrych znajomych, dzięki którym od razu trafiłem do środowiska ludzi bardzo znanych. Środowiska, w którym wszystko było wolno. To były czasy zupełnie inne niż dziś i trzeba o tym pamiętać. Otaczały nas śliczne dziewczyny z całego świata, które przyjeżdżały tylko po to, aby otaczać się znanymi ludźmi. Często miały pewnie po 15 lat, a wyglądały na 20. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Zresztą nikt się nie pytał, ile mają lat, bo same siadały nam na kolanach.

Miały nawet pomocniczki…

 

W postaci mamusi, która widziała w tym interes! Przecież to ona wyczuła chlebem przyszłość pachnącą i podstawiła Romanowi swoją córkę – Samanthę. A czasy były rozwiązłe, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Do mojej galerii przychodziła na przykład pewna dziewczyna – piękna blondynka. Zawsze ubierała się tak, że można było oglądać jej majtki. Twierdziła, że uwielbia moje malarstwo. Nie zwracałem uwagi na jej sex-appeal, więc pewnego dnia nie wytrzymała: wepchnęła mnie pod ścianę, rozpięła błyskawicznie rozporek i złapała za kutasa. Miałem ją pytać, ile ma lat?

Kiedy poznałeś Romana Polańskiego?

 

Kiedy na chwilę przyjechał z Paryża do Warszawy i wpadł do SPATiFu. To było prawdopodobnie w 1961 roku. Miał wtedy na nogach piękne spiczaste włoskie buty na wysokim obcasie. Dziś widujemy się we Francji, a jeszcze przedtem mieszkałem u niego w Bel Air, w domu, w którym rozegrała się ta wielka tragedia…

A ty mogłeś być jedną z jej ofiar.

 

Parę godzin przed atakiem bandy Charlesa Mansona, zadzwonił do mnie Wojtek Frykowski i namawiał, żebym wpadł i pomógł mu zrobić dresing. Akurat wtedy kładłem wielki dywan w mojej nowej galerii, którą dzień później miałem otworzyć dla publiczności. Nie miałem czasu na zabawę i spławiłem Wojtka. Jednak wracając do domu, nabrałem ochoty na towarzystwo i chciałem się przyłączyć do zabawy. Jechałem samochodem z moją ówczesną dziewczyną i sekretarką Krysią, której ten pomysł jednak bardzo się nie spodobał. Ona po prostu chciała się… rżnąć. Więc nie skręciłem z autostrady w odpowiednim momencie i pojechaliśmy do domu. Myślę, że gdybym do nich dojechał, mógłbym wszystkich uratować…

Zostałeś wtedy świadkiem numer jeden. Z przydzieloną na stałe policyjną ochroną.

 

Byłem na 99 procent pewien, że wiem, kto zabił. I to niestety przeze mnie śledztwo poszło fałszywym tropem. Parę tygodni wcześniej Jay Sebring (fryzjer hollywoodzki, który zginął wraz z brzemienną żoną Romana Polańskiego Sharon Tate, Wojciechem Frykowskim i jego dziewczyną Abigail Folger – przyp. aut.) zrobił wielkie party w domu Polańskiego. Romek był za granicą i uczynił Wojtka odpowiedzialnym za porządek. Impreza wyśmienita – był tam cały Hollywood. Większość czasu spędziłem wtedy z dwiema aktorkami, które mówiły po francusku – Yvette Mimieux i Jacqueline Bisset. Gadałem też dużo z George’em Plimptonem – słynnym amerykańskim dziennikarzem sportowym, który posiadał największą na świecie kolekcję pornosów, no, ale w końcu to też sport… W pewnym momencie zauważyłem dwóch dziwnych typów. Krok w spodniach wisiał im przy kolanach. Jak się schylali, to można im było tyłki oglądać. Byli naćpani i nachlani. Zachowywali się okropnie – głośno gadali, zaczepiali po chamsku dziewczyny. Wojtek zwrócił im uwagę. Oni się wściekli i wyglądało na to, że zaraz pójdą w użycie noże. Na imprezie było jednak dwóch czarnych, ogromnych wykidajłów. Skorzystaliśmy z ich pomocy. Faceci podnieśli typów i dosłownie wynieśli z domu. Tamci tak się wkurwili, że zaczęli krzyczeć: You’re fuckin assholes! We’ll be back and kill you! Jeden z nich spojrzał się na Wojtka i wrzasnął: You’ll be the first! A parę tygodni później zdarzyło się morderstwo. To dlatego wprowadziłem wszystkich w błąd i opóźniłem śledztwo. Policja poprosiła mnie o namalowanie portretów pamięciowych. W Malibu Colony nad oceanem, w domu reżysera Michaela Sarne’a, Romek stał nade mną i poganiał mnie do późnej nocy. Była tam z nami Mae West, która właśnie kręciła film Myra Breckinridge. Koniec końców na podstawie moich portretów aresztowano ten duet na Jamajce. Za handel narkotykami! Dopiero po jakimś czasie wyszły na jaw prawdziwe okoliczności zbrodni na Cielo Drive. Charles Manson chciał być artystą. Próbował dostać się do środowiska przez Terry’ego Melchera – producenta muzycznego, który mieszkał na Cielo Drive z Candice Bergen. Terry go olewał, bo wiedział, że nic z tego prymitywa nie będzie. A Manson chcąc się zemścić, wysłał swoich ludzi, żeby go zamordowali. Tyle, że dom wynajmowali już Roman i Sharon Tate. Melcher i Bergen zdążyli się wyprowadzić. Manson o tym nie wiedział…

Jak wspominasz tamten czas?

Pierwszą noc po morderstwie spędziłem z Genem Gutowskim i z Romkiem. Gene dał mu środki nasenne. Roman spał i płakał. Widziałem to na własne oczy. Potem na pogrzebie, Roman stał trzymając głowę do góry, a ręce miał splecione za sobą. Nie był w stanie opanować drżenia dłoni. Byłem do głębi smutny. Czy wiecie, że Gibby Folger na 15 maja, na moje urodziny w Los Angeles dała mi w prezencie ogromną flagę USA? Obłożyliśmy nią kanapę w domu na Cielo Drive. Zawsze myślałem, że w końcu ją stamtąd zabiorę. Mordercy zawinęli w nią ciała Sharon i Jaya…

 

Jak czułeś się w roli świadka?

 

Policja zdecydowała przydzielić mi i mojej Krysi ochronę, bo nikt nie miał pewności, czy mordercy nie zechcą zabić i nas. Co noc zabierano nas do innego hotelu, nigdy też nie mówiono, gdzie będziemy spali. Przez 24 godziny byliśmy chronieni przez facetów z długą bronią. A Krysia miała wtedy 17 lat. Jej mama była w moim wieku. Nikomu nie przyszło do głowy, spytać ile lat ma moja dziewczyna. Łamałem prawo, nie wiedząc o tym, pod pilnym okiem policji z Los Angeles. Takie po prostu były czasy. Więc jeżeli Romek za seks z Samanthą ma być skazany ponownie, ja powinienem dostać 2 lata, Kirk Douglas – 80 lat, a Warren Beatty – 120 tysięcy lat.

Aż tak?

 

Nie zdajecie sobie sprawy, jaka rozwiązłość panowała wtedy w L.A. Warren Beatty miał grubą książeczkę, w której zapisał ponad tysiąc telefonów dziewcząt. Każda gotowa na jego zawołanie. Warren mieszkał ode mnie dwa bloki dalej, w hotelu Wilshire. Nie chciał mieć nic swojego. Tak więc wynajmował na ostatnim piętrze apartament. Po sąsiedzku mieszkał Artur Rubinstein. Warren mawiał: „Trawę mam ścinać? Po co mi dom? Jak jestem głodny o trzeciej nad ranem, to dzwonię i przynoszą jedzenie. Mam tu trzy windy. Dziewczyny mogą się spokojnie zmieniać”. Myślicie, że wszystkie dziewczyny były pełnoletnie? A teraz Beatty jest oddany żonie i dzieciom… Romek w tamtym okresie bardzo się z Warrenem przyjaźnił. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu my wszyscy byliśmy wtedy na granicy „self destructive”.

Opowiesz o swoich doświadczeniach w tym zakresie?

Niczego się nie wstydzę. Takie jest życie. U Romka na Cielo Drive często budziłem się na strasznym kacu o szóstej rano i szedłem do lodówki, żeby nalać sobie setę czystej wódki. Któregoś razu Wojtek stanął mi na drodze i powiedział: „Nie będziesz pił. Zapalisz”. „Już próbowałem, to mi nie pasuje”. I kiedy chciałem go przesunąć, trzepnął mnie pięścią w szczękę. Obsunąłem się. Zmusił mnie, żebym wytrzeźwiał i dopiero potem zapalił. Bo wcześniej zawsze paliłem, kiedy już byłem pijany. Wtedy to nie działa. Wyobraźcie sobie, że zapaliłem i odkryłem, że jest inny sposób na bycie „high”. A potem poszło już dalej. Zaprzyjaźniłem się z Johnem Phillipsem…

Z The Mamas and The Papas?

Oczywiście. A był jakiś inny? (śmiech) Spędzaliśmy razem sporo czasu. Któregoś razu szliśmy po Sunset Boulevard. Raptem z dużego samochodu, w którym trwała wielka impreza, wychylił się facet, drąc się wniebogłosy: „Hello John! How are you?!”. To był Elvis Presley… Po moim pierwszym spotkaniu z policją, kiedy mówiłem, że wiem kto zabił, poszedłem od razu do Johna i powiedziałem: „Zniszcz wszystkie narkotyki. Policja będzie tu lada dzień”. On był wtedy z Michelle (Michelle Gilliam, później Phillips – piosenkarka, aktorka, członkini The Mamas and The Papas – przyp. red.), która poróżniła wszystkich. Johna z Warrenem Beatty i Jacka Nicholsona z nimi. Była po prostu zbyt piękna. Miała najseksowniejsze nogi w całym Hollywood. Przespała się z nimi trzema i skłóciła ich tak, że nie chcieli ze sobą rozmawiać. Ale wracając do rzeczy… W tamtych czasach eksperymentowałem ze wszystkim. Zresztą John przekonywał mnie, mówiąc: „Jak nie będziesz palił, to wszyscy pomyślą, że współpracujesz z FBI. Oni używają takich, co nie mają Zielonej Karty, do infiltracji Hollywoodu”. Nie miałem wyjścia (śmiech). Kokainę po raz pierwszy brałem z Kirkiem Douglasem. Potem nawet jeździłem po niej na nartach.

Mimo wszystko widać, że zdrowie dopisuje…

Zdarzało mi się pijać wino z kloszardami pod mostem w Paryżu. Zamiast korka w butelkach był papier. Wszyscy pili z jednej butelki. Jakoś to przeżyłem… Nigdy nie stałem się niewolnikiem nałogów. Byłem przede wszystkim niewolnikiem własnej sztuki. A na przykład Wojtek Frykowski uzależnił się na poważnie, bo chociaż był bardzo inteligentny, to nie miał żadnego konkretnego talentu. Miał pasję życia, ale nie miał pasji zawodu. Dla mnie rozpoczynanie nowych i zrywanie ze starymi nałogami nigdy nie było problemem. Ostatniego papierosa wypaliłem na nartach.

Będąc na kokainie?

 

(Śmiech). Nie, zupełnie na trzeźwo. Ale powiem wam, że po kokainie na nartach jeździ się wspaniale! Oby nie na marihuanie. Bo po trawie zaraz masz lęki. A na kokainie nie ma dla ciebie przeszkody. Jesteś zawodnikiem Pucharu Świata…

A propos. Jak dobrze znasz Andrzeja Bachledę?

Traktuję go jak syna. Andrzej mieszkał u mnie w Denver kilka lat. Zresztą Ałuś Bachleda tak samo traktuje mojego syna, który z kolei mieszkał u Bachledów. Przyjaźnię się z ich rodziną od wielu lat. Przyjaźniłem się z seniorem, śpiewakiem operowym, a potem z jego synem – Ałusiem. Przy Andrzeju zawsze czuję się jak początkujący. Zjeżdżałem z nim wielokrotnie, bo zabierał mnie na swoje rozgrzewki slalomowe. Kiedyś wpuścił mnie w straszne maliny, prowadząc na trasę z tysiącem „wielbłądów”. A ja mam poważne skrzywienie kręgosłupa. Na czwartym garbie przeszył mnie ból. Trzeba było nawet wzywać tobogan. Ale dziś już wiem, że najważniejsze to się nie dać. Pamiętacie historię o ostatnim papierosie?

Tylko o niej napomknąłeś…

 

Jeździłem wtedy na nartach w Aspen z moim przyjacielem, milionerem – Maco Stewartem. Przez kilka godzin męczył mnie, żebym skorzystał z jego masażysty – cudotwórcy. W końcu z grzeczności uległem. Facet był rzeczywiście niesamowity. Do tego stopnia, że przedłużył mi życie. Masując mnie usłyszał, że chlupie mi woda w płucach! To był ostatni dzwonek. Wypaliłem tego papierosa i poddałem się leczeniu. Maco nie posiadał się z radości, że uratował mój tyłek. Ten facet to wspaniały wariat. Kiedy byliśmy razem w Paryżu, kazał zaprowadzić się do najdroższego burdelu. Mówię mu: „Ale tam za butelkę Dom Perignon trzeba płacić 6 tysięcy dolarów!”. A on na to: „Moim obowiązkiem jest dzielić się. A dzielenie się z przyjaciółmi czyni mnie szczęśliwym” (śmiech). Wiecie… świat bywa kompletnie surrealistyczny.

Był, bywa i będzie.

Dziś akurat wszyscy na siłę się buntują, są „nonkonformistami” – strasznie to zabawne. Moje pokolenie widziało takie rzeczy i takie rzeczy przeżyło, że do końca świata będziemy, bez udawania i grania, szczerymi buntownikami. W trakcie wojny na własnej skórze odczuliśmy, że świat jest – kurwa mać – tak spierdolony, że nic mu nie pomoże. Dlatego potem, gdy mieliśmy szansę być szlachetni, bywaliśmy nieostrożni. Szlachetność jednak zawsze wygrywała. Ostatnio rozmawiałem z Markiem Nowakowskim. Powiedziałem mu, że jest z inteligenckiej rodziny, ale inspiracji dla literatury i tak poszedł szukać pod budką z piwem. Ja tego nie musiałem, bo od dziecka byłem otoczony tragedią. Codziennie widziałem umierających z głodu pacjentów w Tworkach. Słyszałem krzyki i błagania o chleb. Naprawdę nie musiałem ze zbuntowaną bohemą pić taniego piwa i sikać pod budką. Ale rozumiem doskonale i takie zachowania, bo jak słyszałem, jeżeli ktoś za młodu nie jest rewolucjonistą, na starość zostaje… kutasem.

Jak oceniasz ostatni film Polańskiego?

 

Mam za złe Romkowi, że zrobił coś takiego. Film jest bezbłędnie reżyserowany, ale za to okropny politycznie. Gdyby Stalin żył i mógł obejrzeć ten film, byłby wniebowzięty. Czyżby Romek zapomniał, czym był socjalizm? Niestety zaraził się francuskim lewicowym intelektualizmem. Z mojego, politycznego punktu widzenia Autor Widmo to koszmar. Kocham Amerykę, on nie i ma ku temu powody. Wcale mu się nie dziwię.

 

Skupujesz jeszcze swoje obrazy?

 

Już nie, bo mnie w tej chwili na to nie stać. Zresztą tak to w moim życiu zawsze było, że jak zaczynały się dyskusje o pieniądzach, zasypiałem. Mam wyobraźnię wizualną, nie intelektualną. A żeby myśleć o pieniądzach, trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Ja od dziecka lubiłem oczy przymykać. Na przykład w Rabce, przed wojną, gdzie leżałem chory na gruźlicę przez 3/4 roku. Zamykałem oczy, żeby nie widzieć codziennie umierających dzieci. Żeby nie myśleć o tym, że na gruźlicę umarła moja mama, gdy miałem 14 miesięcy. Zamykałem oczy i fantazjowałem, uciekałem od rzeczywistości. To był stan na granicy halucynacji. Wiem to, bo potem próbowałem wielu substancji i naprawdę znam się na prawdziwych halucynogenach. Musiałem zamykać oczy, żeby przesuwał mi się film. Pojawiały się różne obrazki, których nie rozumiałem. Zatrzymywałem film na tego typu obrazkach, a później je malowałem.

To widać.

 

Uważam, że wszelka analiza intelektualna zabija sztukę. Bardzo wcześnie to odkryłem, ale naprawdę, gdy ktoś za dużo myśli, nie może być artystą. W Tworkach czasami wpuszczano mnie do katatoników. Ustawiałem ich sobie w różnych pozycjach. Tak jak ich ustawiłem, tak stali. Ubrani w szare drelichy, w szarych podrapanych pomieszczeniach z zakratowanymi oknami, przez które wpadało rembrandtowskie światło. Nigdy tego nie zapomnę. I gdy później zarzuca mi się, że nie jestem artystą, bo używam pędzla (śmiech) i że nie biorę udziału w żadnych performance, odpowiadam, że brałem w nich udział wielokrotnie – w szpitalu w Tworkach, 60 lat temu.

Czy 36 tysięcy dolarów w 1974 r. to twoje największe honorarium za obrazy?

Skąd wy wiecie takie rzeczy? Słyszeliście kiedyś o Conoco? To był szósty największy koncern paliwowy na świecie. Jego prezydentem był Wayne Glenn – w Ameryce Bóg – człowiek z niewyobrażalnymi pieniędzmi, który kupił za te 36 tysięcy dolarów szereg moich obrazów. Zakładając inflację, dziś to by było około 120 tysięcy dolarów… Potem się zaprzyjaźniliśmy, uczyłem go jeździć na nartach i zbierać grzyby. Jako artysta byłem poza finansowymi kategoriami. Dla mnie wejście po drabinie, tak zwanej social ladder, było o wiele łatwiejsze niż dla innych. Pewnie dlatego, że pieniądze nigdy mi nie imponowały. Ci najbardziej potężni to wyczuwali.

To oni ułatwili ci wstęp do Los Alamos (słynny amerykański ośrodek badań jądrowych – przyp. aut.), gdzie powstały obrazy i rzeźba czarnej dziury?

Tak, ale to był czysty przypadek. W mojej galerii w Beverly Hills poznałem żonę jednego z dyrektorów Los Alamos, która zakochała się w moim malarstwie. Dzięki niej poznałem wielu wybitnych fizyków. Między innymi jej męża – Roberta Franka i profesora Stirlinga Colgate’a, który wspierał mój projekt rzeźby czarnej dziury. Przyjaźniłem się też z Alanem Shepardem, człowiekiem, który chodził po księżycu. Szef Los Alamos – Harold Agnew był uroczym człowiekiem – bratankiem wiceprezydenta USA. Spędzałem z nim na rozmowach długie wieczory. Ja – obywatel komunistycznej Polski. Zdajecie sobie sprawę, co robił wtedy wywiad sowiecki? Po prostu chodzili po moich śladach.

Jak to się skończyło?

 

Nie miałem wyjścia i uprzedziłem przyjaciół. A oni (Gene i Theresa Van Dyke – przyp. aut.) skontaktowali mnie z FBI.

Dlaczego przeprowadziłeś się do Denver?

 

Bo dla mnie to najlepsze miejsce do życia w całych Stanach. Przepiękny widok na Góry Skaliste, wspaniałe powietrze, a do tego codziennie można jeździć na nartach. Raj na ziemi. A poza tym ożeniłem się. Moja trzecia żona była prokuratorem miasta Denver. Mieszkaliście kiedyś z prokuratorem?

Nigdy.

 

Szczęściarze… Zawód określa mentalność człowieka, więc nie ma żartów (śmiech). Nasze życie przypominało sztukę Dwoje na huśtawce. Tyle, że to ja w naszym domu byłem housewife. W końcu mnie rozwiodła, bo chciała mieć drugie dziecko, a ja nie. Doszło wtedy do mnie, że nie zawsze warto być za dobrym mężem. Po prostu ją rozpuściłem. Nawet próbowała adoptować za moimi plecami Chinkę, a potem Białorusinkę. Wpłaciła 17 tysięcy dolarów do białoruskiej ambasady! Zadzwoniłem tam i powiedziałem, że nic z tego. Jak ona się o tym dowiedziała, wpadła w szał. Widzieliście kiedyś prokuratora w takim stanie?

Nigdy.

 

To podwójni z was szczęściarze. Miałem trzy żony. Pierwsza: architekt wnętrz, druga: lekarz psychiatra, trzecia: prokurator. Każdej sprawiedliwie dałem po jednym dziecku. Najstarszy syn ma 56 lat, najmłodszy 13. Jest i córka. Jestem zmęczony wykształconymi kobietami. Po co mi wykształcone kobiety, kiedy na świecie jest tyle wspaniałych książek? Mimo wszystko nadal się lubimy z prokurator Laurie. Ona chce być teraz Polką. Ma już zresztą podwójne obywatelstwo. Wraz z naszym 13-letnim synem postanowiła przeprowadzić się do Krakowa. Będzie wykładać prawo i studiować wschodnioeuropejską kulturę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Sprzeciwić się jej nie mogę. Sprzeciwiliście się kiedyś prokuratorowi? (Śmiech).

A ty myślisz o opuszczeniu Stanów?

 

Na pewno muszę zrobić porządek ze swoimi obrazami. Od 48 lat mam w Warszawie pracownię na Żwirki i Wigury. Na IV piętrze bez windy. Trenuję wchodzenie, żeby mieć formę na nartach (śmiech). Ta pracownia jest właściwie magazynem – kompletnie zastawionym moimi pracami. Namalowałem tu setki obrazów. Wkrótce będę się też starał odzyskać posiadłości rodzinne w Mdzewku. Chciałbym tam otworzyć muzeum. Obawiam się tylko, że może mi nie starczyć sił na walkę z lokalnymi władzami.

Wspominałeś o trzech dużych wystawach, które zakończyły się fiaskiem. Opowiedziałeś tylko o tej pierwszej…

 

O drugiej także. Przecież dzień po morderstwie w domu Romka, miałem otworzyć galerię w L.A. Były zaproszone tłumy gości. Wszystko odwołałem.

A ten trzeci raz?

 

Trzy lata temu jako pierwszy Polak i pierwszy Amerykanin miałem dużą indywidualną wystawę w galerii Sotheby’s (jeden z największych domów aukcyjnych na świecie – przyp. aut.) w Amsterdamie. Pokazano tam 163 moje prace. I co się stało? Z dnia na dzień wybuchł światowy kryzys. W takich momentach nikt nie inwestuje w sztukę. To była moja trzecia klęska. Mam nadzieję, że ostatnia.

My mamy już trzy ostatnie pytania. Jak ci się podoba twój portret pędzla Picassa?

Jest bardzo dobry. Szybki, parę kresek zaledwie. Do Picassa zabrał mnie Jacques Prévert i powiedział coś w stylu – „to mój przyjaciel Witold, bardzo lubię jego malarstwo, mimo że on sam jest wariat”. Picasso wydłużył mi strasznie nos i zrobił ze mnie takiego właśnie wariata. Tamtego dnia jedliśmy flądry. Podano je na wielkich talerzach, wypalonych przez samego Picassa. Obiad trwał w najlepsze , a ja z każdą chwilą widziałem na twarzy Picassa coraz gorszy grymas. Bardzo mu się nie podobało, jak je Jacques. Picasso wziął widelec i nóż, rozdwoił flądrę i cały czas komponował na talerzu. Non stop robił sztukę. A Jacques wbił widelec w sam środek i wszystko rozgrzebał. Wreszcie Pablo nie wytrzymał: „Jacques, żeby być dobrym poetą, trzeba też umieć uszanować konstrukcję flądry”. Na co tamten odpalił: „Może i tak. Ale ty zamiast być malarzem, powinieneś zostać sprzedawcą ryb”.

Powiedz nam jeszcze, dlaczego postacie na twoich obrazach odchodzą?

Nie wiem. Może moje malarstwo im się nie podoba.

A dlaczego muszka?

 

Bo nigdy nie lubiłem krawatów. Jak siadasz, to pętają ci się między nogami. A już jednego wisiora tam masz. Po co ci dwa? Poza tym muszę ukrywać moją starczą turtle neck (żółwią szyję – przyp. aut.). Prawda jest taka, że już w młodości lubiłem muszki i… kowbojskie buty. A propos, mam nadzieję, że nie chcecie wykorzystać moich zdjęć na golasa. Trochę się ich uzbierało…

Na skróty:

Naszym największym błędem jest to, że zawsze myślimy, że nie znajdziemy lepszej kobiety.

Każdy mężczyzna powinien mieć na podorędziu tzw. sexual emergency. Zwłaszcza, kiedy jest żonaty, a żonę boli głowa.

Teraz jestem kawalerem do zabawy. Słyszycie dziewczyny?

Niedawno spotkałem się z Danusią Szaflarską. Wyobraźcie sobie, że ona jest dużo starsza ode mnie! Rozmawiało się nam genialnie, bo niewiele ludzi dzisiaj może pogadać o tym, jak Niemcy weszli do Warszawy, o Duszyńskim, Dziewońskim, o tamtej Polsce. Ta kobieta to zjawisko, to historia naszego kraju. Wszystko pamięta, rzuca anegdotami, dowcipami, prowadzi rozmowę. Ona nie tylko fizycznie chodzi po schodach, ale i mentalnie. Jak to się mówi: gra się z nią w pingponga przy tym samym stole.

Budynek Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie będzie wyglądał jak magazyn broni.

Uważam, że w historii były dwie najbardziej demokratyczne organizacje, które cenię: Jezuici i CIA. Wszystkie rasy. Wszystkie narodowości.