Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Wojciech Szczęsny

PLAYBOY nr 05, 2012 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

Spotkaliśmy się w Londynie na dzień przed rewanżowym meczem Ligi Mistrzów z AC Milan. W Mediolanie Kanonierzy ponieśli sromotną klęskę 4:0. Arsenal potrzebował cudu, żeby przejść do następnej rundy. Jak wszyscy już wiedzą, cud niemal się wydarzył…

Wiesz, o ile postarzał się twój ojciec w czasie waszego pierwszego meczu z Milanem?

Pewnie ze 20 lat.

Dokładnie 48 – bardzo precyzyjnie nam to wyliczył. Ile lat przybędzie mu po jutrzejszym rewanżu?

Mam nadzieję, że odmłodnieje. Przyda mu się (śmiech). Widzę, jak reaguje na każdy mój mecz. Robi po gaciach i traci włosy, których wiele już nie ma. Po meczach dzwoni, starając się obiektywnie oceniać, ale słychać, że głos mu drży. A ja czuję się cholernie mocny na boisku. Nie wiem, jak odczuwał to ojciec w swoich najlepszych latach. Pewnie podobnie. Teraz na bank wszystkie boiskowe nerwy Szczęsnych bierze na siebie. (Arsenal wygrał z Milanem 3:0 – przyp. red.)

Ma podwójne zmartwienie, bo twój starszy brat, Janek, też jest bramkarzem. Gra w Parafialnym Klubie Sportowym Radość. On na pewno śledzi twoje wyniki, a ty jego?

Staram się. Są teraz chyba na trzecim miejscu w lidze okręgowej. Ale na stadionie w Radości nie byłem. Zwyczajnie nie miałem kiedy. Jak Janek grał jeszcze w Gwardii, to chodziliśmy na mecze całą rodziną. To u nas tradycja. Dziadek chodził, ojciec i ja. Dla nas nie ma znaczenia, czy ktoś gra dla 60 tys. widzów w Londynie, czy dla 200 w Radości. Kochamy się tak samo i dopingujemy równie mocno. A propos, Janek jutro będzie na meczu. Przy pierwszej okazji i ja wybiorę się na PKS Radość.

Nie przeraża cię słowo „parafialny” w nazwie klubu?

Przeraża. Tym bardziej, że… oj teraz to pewnie narażę się babci, ale niech będzie, skoro zacząłem, to dokończę. Powiedzieć, że jestem wierzący-niepraktykujący, to byłoby dużo za dużo w moim przypadku. Bliżej mi do kompletnej niewiary.

Wnuk ateista. Największy koszmar każdej babci.

Dramat. Nie chcę nawet myśleć, co będzie się działo po tym wywiadzie. Rózga to mało. Jedyna nadzieja w tym, że babcia nie czyta PLAYBOYA. Przecież to paskudna gazeta, pokazują tam gołe piersi (śmiech).

Brat nie zazdrości ci sukcesów?

Ale zdrowo, bez zawiści. Janek kiedyś powiedział tacie, że boli go ta sytuacja – ja osiągnąłem w piłce w miarę sporo, a on właściwie nic. A też miał przecież warunki. Różnica między nami jest taka, że Janek miał mniej szczęścia. Po pierwsze seria kontuzji, a po drugie nie trafił na takich wspaniałych ludzi jak ja. Poza tym podjął kilka nietrafnych decyzji. Obaj zaczynaliśmy w Agrykoli Warszawa. Ja chciałem być tylko tam. Janek zmienił klub na AON Rembertów. Chyba poszedł za kolegami. Mniej się liczył poziom sportowy, bardziej towarzyski. Brat jest starszy ode mnie, więc nie wnikałem w jego decyzje.

A gdybyście byli bliźniakami?

To bym mu kazał zostać. Ja od samego początku traktowałem piłkę bardzo poważnie. Nie interesowała mnie zabawa na treningu, tylko zapieprz. Jakbym chciał się pobawić, to w wieku 15 lat piłbym na klatce piwo z kolegami. Być może byłoby nawet fajniej.

Gdyby Janek miał grać dzisiaj w Premiership, to gdzie byś go widział?

W Tottenhamie (wybuch śmiechu). (Arsenal i Tottenham to najbardziej zwaśnione kluby w Londynie, ich kibice się nienawidzą – przyp. red.). W Arsenalu bym go nie chciał. Po co chłopak miałby siedzieć na ławie…

Dajecie sobie nawzajem rady bramkarskie?

On tak. Ostatnio żaliłem mu się, że jeden z trenerów przyczepił się do mnie o nieobronienie rzutu karnego. Dość dziwna pretensja, która, nie powiem, trochę mi usiadła na psychice. Janek powiedział, żebym następnym razem zamiast jednego zwodu na linii bramkowej, zrobił dwa, tak jak on ma w zwyczaju. Czyli zdecydowanie za wcześnie idziesz w prawo, potem zmieniasz na lewo i rzucasz się w prawo. Zrobiłem tak w meczu z Liverpoolem i obroniłem.

Nie tylko karnego, ale i dobitkę. Parafialny Klub Sportowy ma spory wpływ na wyniki najważniejszych meczów na Wyspach.

Szczęść Boże!

To akurat babci się na pewno spodoba. Słyszeliśmy, że nie jest do końca zadowolona z twojej drogi życiowej. Kim powinieneś być jej zdaniem?

Obawiam się, że tancerzem. Babcia lubi mieć swoje zdanie i za nic nie zgadzać się z tym, jak inni kierują swoim życiem. Wiem, że kiedyś z całych sił walczyła o to, żebym miał na imię Kajetan. Nie dawała mamie spokoju. Dzięki ci mamo, że nie uległaś presji (śmiech). A jeśli chodzi o ten nieszczęsny taniec, to prawdopodobnie i mama zgodziłaby się z babcią. Nie wiem, skąd wzięły się zajęcia taneczne w moim życiu. Totalne nieporozumienie. I o dziwo, chyba była to inicjatywa ojca.

To na pewno jego ukryta myśl trenerska. Żebyś nabrał więcej płynności, gibkości…

I poznał wreszcie jakieś dziewczyny (śmiech). Chociaż z tym nie było wcale tak źle, jak się ojcu mogło wydawać. Chodziłem na te zajęcia chyba dwa lata, a brat aż trzy. Wygrał nawet jakieś mistrzostwa Mazowsza. Przy nim jestem nikim. Dziś pozostała mi tylko klasyka – podpieram ścianę i jedynie nóżka chodzi.

Obaj porzuciliście taniec dla piłki.

Bo od zawsze to była nasza jedyna i prawdziwa pasja. Próbowałem nawet zaistnieć jako napastnik, ale dość szybko zrozumiałem, że muszę iść drogą ojca i brata.

Jakie plakaty wisiały w waszym pokoju, oprócz plakatu ojca?

Tata do dziś nam wisi (śmiech). Nie pamiętam. Za dużo tego. W naszym pokoju nie było skrawka wolnej ściany, wszystko zaklejone, głównie Peterem Schmeichelem (legendarny duński bramkarz – przyp. red.). Bardziej pamiętam swój pierwszy piłkarski T-Shirt: koszulka Kiko, piłkarza Atletico Madryt. Mój brat „był” wtedy Andreasem Moellerem z Borussii Dortmund.

Tylko piłka była wam w głowie? A dziewczyny?

Nie mogę się przyznać, kto wtedy skradł mi serce. Wyśmiejecie mnie.

Dawaj. My – stare dziady – dorastaliśmy w epoce Sandry, Sabriny i Samanthy Fox. Nie ma się czego wstydzić.

Na chwilę zakochałem się w… Britney Spears. Wiem, wiem. Ale nic nie poradzę. Tak było. Na szczęście szybko mi przeszło. Dziś myślę tylko o Keirze Knightley. Ostatnio mam na nią straszny „crash” („to have a crash on somebody” – idiom angielski, znaczący tyle co „zadurzyć się w kimś” – przyp. red.). Musicie obiecać, że dacie jej rozkładówkę do numeru z tym wywiadem. To mój warunek (śmiech). Jedynym problemem jest to, że na rozkładówce nie będzie mogła mówić. A ma taki głos, taką barwę i akcent, że nie muszę jej widzieć, żeby na mnie działała.

Mówiłeś swego czasu, że w Anglii nie ma pięknych kobiet. Cieszy nas, ze zmieniłeś zdanie.

Częściowo. W Londynie spotkacie masę wspaniałych dziewczyn, ale tylko promil z nich to Angielki. Ostatnio, kiedy dostaliśmy dwa dni wolnego, wyszliśmy z kolegami z zespołu do klubu. Gdy wreszcie pojawiły się dwie piękne dziewczyny, podszedłem zagadać. Po angielsku. I co? Jedna z nich odpowiedziała po polsku.

To dobrze o niej świadczy.

Że taka ładna, czy że mnie poznała?

A co? Stałeś się w Londynie aż takim playboyem?

Tak długo byłem ze swoją dziewczyną Sandrą, że nie miałem czasu na zabawy w playboya. Nie interesowały mnie inne kobiety. Zresztą nie muszę się stawać playboyem. Mam to wrodzone. Po tatusiu.

Teraz, kiedy jesteś już wolny, otaczają cię tłumy młodych fanek?

Nie. Moimi fanami są zwykle młodzi chłopcy. To zrozumiałe. Przecież ja żyję ich marzeniami. Jestem niewiele starszym od nich facetem, który gra w jednym z najlepszych klubów na świecie. Wystarczy zobaczyć na Facebooku, ile mam „lajków” od fanów płci męskiej, a ile od żeńskiej. Zresztą z Facebookiem miałem niezłą przygodę. Założyłem sobie konto, które po jakimś czasie zostało zlikwidowane. Dostałem informację, że nielegalnie podszywam się pod znaną osobę – piłkarza Arsenalu, Wojciecha Szczęsnego, a to jest sprzeczne z regulaminem (śmiech). Skasowali mnie. Zażądali, żebym wysłał im oryginał paszportu do wglądu. Stwierdziłem, że ich pogięło i założyłem sobie inny profil, taki dla znajomych – jako osoba fikcyjna.

Nigdy nie dostawałeś wiadomości z podtekstem matrymonialnym? Ciężko w to uwierzyć.

To zabawne, ale kiedy brukowce podjęły temat mojego rozstania z Sandrą, to jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęły się pojawiać zaproszenia do grona przyjaciół od zupełnie nieznanych dziewczyn. Nawet nie wiem, skąd znały dane mojego nowego profilu. Próżny ich trud. Mam kobietom o wiele więcej do zaoferowania niż to, że jestem piłkarzem. Zamierzam być konsekwentny i nie iść na skróty. Dwa lata temu pytaliście się mnie, czy w szatni Arsenalu są groupies…

Byłeś z tatą, nie mogłeś się przyznać.

Teraz już wiem, że nie ma. Ale nawet gdyby były, to nie byłbym zainteresowany. Jestem na to za ambitny. Nie idę na łatwiznę. Ja muszę o dziewczyny walczyć, a nie wymieniać się nimi z innymi kolegami. „Puchary przechodnie” mnie nie kręcą.

Poza tym jednym, o reputacji gwiazdki porno.

Chodzi o mojego rzekomego twitta do znanej tu i ówdzie pani Tashy Collins? Ktoś po prostu upublicznił moje zdjęcie w kabriolecie audi razem z „moim” dwuznacznym wpisem do Tashy. Numer, z którego wysłana była wiadomość faktycznie był mój, ale jakiś rok wcześniej.

Czyli randka z Tashą nie doszła do skutku?

Nie mogła dojść. W rezerwach są chłopaki, którzy znają Natashę dobrze, a nawet bardzo dobrze. I to z każdej strony. Ja nigdy jej nie poznałem. Przypuszczam, że sama wysłała do siebie tę wiadomość. I dopięła swego. W jednej chwili zrobiło się o niej głośno. A że pracuje w kanale dla dorosłych, gdzie rozbierając się musi przyciągnąć jak największą liczbę widzów, to z pewnością swoje na tym zarobiła. Z 300 followersów na Twitterze zrobiło się nagle ponad 8 tysięcy. To się nazywa dobry PR!

Czy ta sprawa jakoś ci zaszkodziła?

Niespecjalnie. Tyle, że przeżywałem straszne polewki w szatni. Koledzy mieli używanie, że hej. Brat też się pośmiał. A ja z nim. Pamiętam, że nawet mama spytała…

Kiedy pozna nową synową…

Oczywiście. I kiedy ją przyprowadzę na rodzinny obiad. Jak widać i wy macie używanie. Zabawna sytuacja. Żeby chociaż ta cała Tasha była w moim typie…

Ale ty chyba wolisz brunetki?

Z zasady tak. Sandra była brunetką… To znaczy nadal nią jest! Cały czas mamy dobry kontakt.

Chciałbyś ją obejrzeć na rozkładówce PLAYBOYA? Teraz już możesz. Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, była niepełnoletnia.

Bardzo chętnie. Na pewno byłaby to świetna sesja. Podstawowe pytanie brzmi, czy do tego samego numeru dołożycie Keirę? (W tym momencie do Wojtka przychodzi sms. Na jego twarzy widać zdziwienie. Po chwili czyta na głos). „Cześć ;) Może odwiedzisz młodszą blondyneczkę? :)”. Numer nieznany. Kto to może być?

Keira odpada. Jest starsza od ciebie.

Poza tym nie mówi po polsku. I nie ma polskiego numeru. Co odpisać? Wypadałoby się najpierw przedstawić. Dobra, piszę: „A z kim mam przyjemność?”.

W pełnym napięcia oczekiwaniu na odpowiedź, spytamy cię, kiedy pierwszy raz widziałeś PLAYBOYA?

To była w domu rzecz zakazana. Wiedzieliśmy, że gdzieś te magazyny są i dlatego zawzięcie ich szukaliśmy, ilekroć zostawaliśmy sami w domu. Ale na legalu, w pełni świadomie obejrzałem i przeczytałem PLAYBOYA, kiedy ukazał się wywiad z moim ojcem (w czerwcu 2004 roku – przyp. red.). Zacząłem rzecz jasna od tej rozmowy. Innymi słowy – rozdziewiczyliście mnie panowie… O! Dostałem odpowiedź. „Zapraszam do mnie. Poznasz. Miłe chwile za pomoc finansową. Sondzę (sic!), że warto”. Co za żenada.Odpisuję: „Nie. Dziękuję. A skąd masz mój numer?”.

Często dostajesz takie oferty?

Przysięgam – ta była pierwsza. Niezłe dno. To na pewno jakiś John Terry (znany piłkarz Chelsea Londyn – przyp. red.). Znacie?

Johna?

Nie. Takie powiedzonko. W Arsenalu to synonim brzydkiej dziewczyny. Jeżeli jakaś laska nam się nie podoba, to dla niepoznaki mówimy coś w stylu – „Have you seen John Terry recently?” (Widziałeś ostatnio Johna Terry’ego? – przyp. red.). „Terry”, jak „terrible”, czyli tragiczny. Polecam. To naprawdę działa!

A ty działasz na kobiety. Na YouTube można obejrzeć film, na którym w pozycji na kolanach cieszysz się po zwycięskiej bramce Arszawina przeciwko Barcelonie. Jeden z komentarzy pod spodem brzmi: „I want to be in front of him with my legs open” (
Chcę leżeć przed nim z rozwartymi nogami – przyp. red.).

Z całą pewnością napisał to Antek, lat 14, z Gorzowa Wielkopolskiego… Ja naprawdę nie żyję życiem typowego angielskiego piłkarza albo rockmana. Nie trafiam na okładki brukowców, a tutejsza prasa nie ma ze mnie pożytku. Żyję jak 22-letni zwyczajny chłopak z Pragi. Różnica jest tylko taka, że radzę sobie lepiej niż przeciętny 22-latek w Polsce, bo zarabiam… trochę za dużo.

Zdarza się tak, że nie starcza ci do pierwszego?

Nie. Skąd taki pomysł? Inwestuję jak umiem i słucham rad mądrzejszych ode mnie. Co miesiąc z mojego konta schodzi około stu tysięcy złotych na ratę za kredyt mieszkaniowy. Jakoś sobie radzę. Nie czekam na każdy przelew z klubu, obgryzając paznokcie.

A nie masz od pewnego czasu coraz więcej „starych dobrych znajomych”?

To fakt. Nagle się rozmnożyli. Dzwonią niby, żeby pogadać, a na końcu i tak okazuje się, że potrzebują kasy. Trochę to boli, nie ukrywam.

Czy piłkarze nie zarabiają za dużo?

W Polsce tak. Nie rozumiem praktyki wypłacania zawodnikom większych pensji niż ich realna wartość sportowa. I nie mówię tu o kolegach z reprezentacji, bo oni prezentują wysoki poziom. W Polsce podpisuje się kontrakty z 18-latkami, którzy nigdy nie zagrali w pierwszej lidze, a zarabiają od razu ponad 20 tys. zł miesięcznie. To się w głowie nie mieści. Jeśli klub ma roczne przychody na poziomie 10 mln. zł, a na zawodników wydaje 15, to zastanawiam się, gdzie tu jest biznes. U nas dochód liczy się w setkach milionów funtów, a piłkarze to koszt na poziomie mniej więcej 30 proc. Taki podział mogę zrozumieć.

Zarobiłeś jakieś pieniądze poza boiskiem?

Roznosiłem na Grochowie ulotki po blokach. Całe dwa dni. Zarobiłem ze 20 zł. A poza tym będąc z babcią na wakacjach w Dębkach, zawsze grałem na garnkach. Płacili, żebym przestał. Potrafiłem w godzinę zarobić 60 zeta. Babcia do dziś o tym nie wie. W tym czasie opalała się na plaży. Prawdziwe pieniądze zarobiłem dopiero na piłce. Uważam, że uczciwie. Nigdy się nie oszczędzałem. Już na podwórku grałem z kolegami brata, nigdy ze swoim rocznikiem. Nie chciałem się zadawać z gówniarzami (śmiech). Fizycznie oczywiście odstawałem. Musiałem to nadrabiać sprytem.

W bójkach też nadrabiałeś?

Próbowałem, ale się nie dało. Pierwszy raz dostałem porządnie w dupę, jak miałem 8 lat. Od dwunastolatka. Nikomu się do tego nie przyznałem. Potem stoczyłem ponad milion bójek ze swoim bratem. Wszystkie przegrałem, poza ostatnią. Wtedy przestaliśmy się bić. Janek poczuł, że go przerosłem i odpuścił. Dostał porządne baty.

To była twoja ostatnia walka na pięści?

Ostatnią stoczyłem w gimnazjum. Złamałem nos dużo starszemu koledze. Chłopak zebrał potem swoich funfli i czekał na mnie pod budą. Chciał się mścić grupowo. Wyszedłem ze szkoły z bratem i jego kolegami. Potem już wszyscy wiedzieli, że z młodym Szczęsnym lepiej nie zadzierać, bo jest jeszcze starszy.

W Anglii nikt cię nie zaczepiał?

Tylko raz miałem nieprzyjemną sytuację. Stoję sobie na światłach i raptem w lusterku pojawia się auto, które jedzie grubo ponad setkę. Facet próbuje się wepchnąć, ale nie ma już gdzie, za sekundę wyląduje na latarni i się zabije. Z piskiem opon wjechałem na chodnik, żeby zrobić mu miejsce. Uratowałem mu życie, a on jeszcze wyskoczył do mnie z mordą. Agresywny typek. Jak wysiadłem z auta, to od razu zmiękł.

Skoro o agresji mowa, to przyznaj się, kto w Premiership najlepiej łapie za jaja?

Ja (śmiech). Ale tak na serio, to lepiej spytać, kto to robi najsprytniej. Wydaje mi się, że Ricardo Fuller, zawodnik Stoke City. W tej chwili głównie siedzi na ławie, ale mecze z nim zapamiętam na długo. Stoke gra typowy angielski futbol – piła w górę i bramkarza z łokcia. W meczu u nas, to ja pierwszy zacząłem się z nim przepychać. On się tylko śmiał i mówił: „Zobaczysz, co się będzie działo u nas”. I faktycznie. Było źle. Mecz przegraliśmy 1:3. Bolało mnie dosłownie wszystko. Ricardo dał popis. Podeptał mi korkami stopy, łapał za jaja, włożył dobrych kilkanaście łokci w brzuch. Dostałem naprawdę dobrą szkołę. Od kolegów słyszałem, że takim chamem na boisku był też Alan Shearer.

Mówisz o sobie, że w czasie meczu bywasz kutasem.

Pewnie. Poza boiskiem też, ale się zwykle nie przyznaję (śmiech). Zauważyłem, że coraz częściej rzucam mięsem w stronę przeciwników. Szczególnie przed rzutami karnymi. Ostatnio maksymalnie pojechałem Adebayora. Karnego jednak strzelił. Ale i tak dostałem sygnały, że cholernie się to spodobało na trybunach. Na Emirates nie lubi się „zdrajców” (Emmanuel Adebayor był zawodnikiem Arsenalu, obecnie gra w Tottenhamie – przyp. red.).

Atakujesz głównie werbalnie?

Tak. Jestem mocny w gębie. A po meczu oczywiście wszystkich przepraszam (śmiech). Znacie ojca, prawda? Też ma niewyparzoną gębę. Jesteśmy podobni. Na boisku mogę być bandytą, ale nie poza nim. W czasie meczu jestem dla przeciwnika skurwysynem, ale po ostatnim gwizdku emocje opadają, podajemy sobie ręce i gratulujemy gry. To jest normalne i nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

Na bycie boiskowym bandytą też trzeba sobie zasłużyć.

Trzeba najpierw zdobyć trochę szacunku u kolegów. Charakterem, dobrymi interwencjami i w ogóle sposobem bycia.

Pamiętasz moment przełomowy, kiedy poczułeś, że wreszcie możesz zabierać w szatni głos?

Tak. Kiedy przed rozpoczęciem sezonu Arsene Wenger (trener Arsenalu – przyp. red.) wziął bramkarzy na spotkanie i wyraźnie powiedział, kto jest numerem jeden, numerem dwa i trzy. Od momentu, gdy zostałem oficjalnie wyznaczony na pierwszego bramkarza, poczułem ciężar odpowiedzialności, a co za tym idzie – większy szacunek u kolegów.

Czy do Kościelnego (Laurent, obrońca Arsenalu – przyp. red.) krzyczysz na boisku po polsku?

Nie. On zna tylko dwa polskie słowa: „cześć” oraz „Smuda”. Kiedyś miałem okres, że na boisku opierdalałem wszystkich, ile wlezie. Teraz już tak nie robię. Staram się nie opieprzać, tylko podpowiadać. Zdałem sobie sprawę, że opierdalanie to ślepy zaułek. Wiem po sobie, że jak mnie ktoś opieprzy, to burknę tylko „spierdalaj” i dalej będę robił swoje. A jak dostanę dobrą radę, to przynajmniej się nad nią zastanowię.

Czyli wydoroślałeś.

No cóż, trzeba przemalować pokój z różowego na niebieski (śmiech). W końcu zacząłem sam prać. A nawet prasować. Z gotowaniem gorzej. Ale i nad tym zamierzam popracować.

Rozmawialiśmy niedawno z Tomkiem Frankowskim, który chciałby się cię zapytać, czy gdybyś stracił miejsce w pierwszym składzie i pojawiła się oferta Tottenhamu…

Nigdy w życiu! Nie ma takich okoliczności, w których zdecydowałbym się na tak głupi ruch. Są rzeczy, których się nie robi.

Twój ojciec zrobił…

Wiem, że kibice Legii i Polonii się nienawidzą. Ale wrogości między fanami Arsenalu i Tottenhamu nie da się porównać do niczego! Chociaż muszę przyznać, że tutaj kibice mają do siebie i do piłkarzy więcej szacunku. Zdarza mi się spotkać fanów Tottenhamu, którzy gratulują mi dobrego meczu.

A gdyby propozycja finansowa z Tottenhamu była razy cztery?

Moją ambicją jest dostać kontrakt razy cztery w Arsenalu. Bardzo szanuję takich piłkarzy, jak Paul Scholes lub Paolo Maldini, którzy całą karierę grali w jednym klubie. Marzy mi się podobny scenariusz. Mam nadzieję, że za 14 lat usiądziemy i pogadamy o moich dwóch dekadach w Arsenalu. Tymczasem koncentruję się na tym, żeby wypracować sobie taką pozycję w klubie, jaką ma Robin van Persie. Boss mawia: „Zrobię wszystko, żeby zatrzymać go w Arsenalu”. O takie uznanie trenera i kibiców mi chodzi.

Jak smakują buty van Persiego (Wojtek je ucałował na boisku – przyp. red.)?

Zwycięstwem, błotem i trawą. To był drobny cmok, obyło się bez języczków.

Powtarzasz, że w piłce chcesz zdobyć wszystko. Z Arsenalem może to być niewykonalne.

To myślenie krótkowzroczne. Nie mogę iść na łatwiznę i zmienić klubu, bo akurat Arsenal niczego nie wygrywa. Skoro nie wygrywa, to będę zapierdalał na treningach trzy razy bardziej, żeby w końcu zaczął.

Czego brakuje ci, by być bramkarzem wielkiego formatu?

Moją jedyną – chociaż będzie lepiej wyglądało, jeśli powiem – największą wadą jest brak wystarczającej koncentracji w meczach bez dużej stawki. Nie potrafię w sobie wtedy znaleźć iskry do gry. Ale kiedy gra idzie o dużą stawkę, jestem zawsze na najwyższych obrotach. Jedyny moment, kiedy sobie pozwalam na brak koncentracji w takich meczach jak jutro, to hymn Ligi Mistrzów. Nie mogę przestać nucić: „Kaszaaaaaaanka…” (polecamy przeróbkę hymnu LM na YouTube – przyp. aut.).

Jesteś w stanie wskazać swoją najważniejszą interwencję w życiu?

Obroniony rzut karny w meczu z Udinese, w eliminacjach Ligi Mistrzów. Kiedy pod koniec kariery będę liczył swoje najważniejsze obrony, to ta z pewnością będzie na jednym z pierwszych miejsc. Po pierwsze była to interwencja na miarę 25 mln funtów, bo tyle klub zarabia na zakwalifikowaniu się do Ligi Mistrzów. Po drugie pierwszy raz od kilkunastu lat mogło zabraknąć Arsenalu w tych rozgrywkach. Rzecz niewyobrażalna. To był moment, w którym poczułem się bardzo potrzebny. Doszło do mnie, że być może nie jestem tylko dobrym bramkarzem, ale potrafię poprowadzić swój zespół do zwycięstwa.

A strzeliłeś kiedyś jakąś bramkę?

Tylko jako junior. W Agrykoli byłem stałym wykonawcą rzutów karnych. Miałem stuprocentową skuteczność. Do momentu, aż trafiłem w słupek. Co prawda potem w ostatniej minucie strzeliliśmy bramkę i wygraliśmy, ale trener raz na zawsze zrezygnował ze mnie w roli strzelca. Dziś jestem bardzo słaby w strzelaniu jedenastek.

Za to całkiem nieźle wychodzą ci dryblingi we własnym polu karnym. Co powiedział boss po tym, jak dwa razy okiwałeś napastnika Olympique Marsylia?

Nic nie powiedział, ponieważ mi wyszło. Wolałbym nie wiedzieć, jakby się to skończyło, gdybym skiksował. Jak działa, trener jest zadowolony, a kumple mają ubaw. Ktoś nawet zaproponował, żebym w szatni powiesił sobie listę okiwanych napastników. Kto wie, może faktycznie zacznę ich kolekcjonować. Na razie przechytrzyłem już sześciu. Nadal będę próbował, chociaż wiem, że w końcu ktoś mnie dygnie. Wtedy trzeba będzie przeprosić i zebrać baty od kolegów i trenera. To wszystko potwierdza regułę, że każdy bramkarz musi być pierdolnięty (śmiech).

Sztuczka, kiedy popchnięty przez napastnika West Hamu robisz fikołka w powietrzu i stajesz na nogach, robi furorę w internecie.

Chodziłem na gimnastykę, to są efekty. Zresztą w Polsce wszyscy młodzi bramkarze mają zajęcia gimnastyczne. W przeciwieństwie do tych na Wyspach. W Arsenalu nigdy nie miałem takich zajęć. Robię je na własną rękę. Wydaje mi się, że w Anglii brakuje bramkarzom wygimnastykowania. Jeden z moich bliskich znajomych jest skautem, wyszukującym młodych talentów. Opowiadał mi, że tutaj na meczach młodzików wszyscy krzyczą do bramkarza: „Dłuuuuuuga”. Takie są oczekiwania. U nas jest inaczej. Masz być najpierw rozciągnięty i dobrze rozwinięty ruchowo, a dopiero potem uczysz się łapać i kopać.

Jesteś z kimś mylony?

Odkąd zmieniłem fryzurę Theo Walcott twierdzi, że wyglądam jak Matt Damon. Czasami nawet mówi do mnie „Matt”. Biorę to na klatę bez zmrużenia oka. Fajnie być porównanym do takiego przystojniaka.

Guy Ritchie składał ci już propozycje? On lubi zatrudniać charakternych piłkarzy.

Nie. Myślę, że Damon jest tańszy (śmiech).

Dla ilu osób jesteś Maćkiem, a nie Wojtkiem?

W Anglii dla nikogo – co akurat nie może dziwić. W Polsce dla wielu. Trener Smuda bardzo się zdziwił, kiedy wreszcie ktoś mu powiedział, że mam inaczej na imię. Na odprawie wydarł się: „Jaki Wojtek? Na Szczęsnego zawsze mówiłem Maciek”.

Nieuchronnie zbliżamy się do pytań o Euro…

Kto wygra? Niemcy lub Hiszpania.

Dzięki za odpowiedź awansem. Ale mieliśmy zacząć od feministek. Kazimiera Szczuka powiedziała o Euro, że jest samczym, infantylnym i idiotycznym kultem igrzysk, które nie mają żadnego celu, poza tym, żeby mężczyźni mieli frajdę. Co ty na to?

To tak jakbym zapytał się pani Szczuki, jaki jest sens rozmawiania o książkach, które już przeczytała. Wykazałbym się ignorancją na podobnym poziomie. Życzę jej, żeby kiedykolwiek i z czegokolwiek miała taką frajdę, jaką inni ludzie mają z oglądania, bądź grania w piłkę. Ta wypowiedź ocieka jakąś niezrozumiałą zawiścią. Myślę, że pani Szczuka w poprzednim wcieleniu miała ptaszka i wcale się to jej nie podobało. Teraz odreagowuje.

To dobry moment, żeby poprosić cię o definicję spalonego dla kobiet.

Kochanie, jak chcesz kupić buty, a Klaudia bez uprzedzenia kupi je pierwsza, to jest na pozycji spalonej. W piłce jest bardzo podobnie (śmiech).

Wyjdziemy z grupy?

Głęboko w to wierzę. Nie ma innej opcji. Po to są te Mistrzostwa, żeby Polska mogła wyjść z grupy. Gramy u siebie, a grupę mamy najłatwiejszą z możliwych. To szansa, której nie możemy… przepraszam za słowo… zjebać. Lepiej nie grać na Euro w ogóle, niż grać w tym roku i nie wyjść z grupy. Świadectwem mojego optymizmu jest fakt, że chciałem rodzinie kupić lożę na stadionie. Wykpili mnie: „Wojtek, wiemy, że dużo zarabiasz, ale nie aż tak”.

Chciałbyś trafić na Anglię?

To moje największe marzenie, ale wiem, że jest to możliwe dopiero w półfinale. Wizja ogrania Anglików śni mi się po nocach. Obawiam się jednak, że nic z tego nie wyjdzie, bo… Anglicy nie dojdą do naszego półfinału.

I tego się będziemy trzymać. Życzymy połamania rąk jutro i na turnieju w czerwcu.

Chwileczkę! Jeszcze muszę wymusić na was obietnicę, że Keira będzie na rozkładówce, ze mną w numerze. Nie odpuszczę. Słyszałem, że ostatnio rozstała się z jakimś muzykiem. Mam w planie szybki rebound… (w koszykówce znaczy to tyle, co zbiórka po nieudanym rzucie przeciwników – przyp. red.).

Tajemnicza „blądyneczka” już się nie odezwała, a do Keiry jeszcze się nie dodzwoniliśmy. W pierwszej połowie meczu z AC Milan zawodnicy Arsenalu strzelili trzy bramki. Stadion oszalał, a my zdarliśmy sobie gardła. Do szczęścia brakowało jednego gola. Cud był na wyciągnięcie ręki. W drugiej połowie Wojtek bronił jak w transie, ale pozostałym graczom Arsenalu zabrakło wiary. Skończyło się na 3:0.

Na skróty:

reprezentacyjnie:

Jest dużo ludzi, którzy życzyliby sobie, żeby do kadry wrócił Artur Boruc. Bardzo mnie to motywuje.

warszawsko:

Po zdobyciu mistrzostwa Polski przez ojca ktoś próbował się włamać do nas do domu. Nie było to przyjemne, tym bardziej, że byliśmy w środku – ja i Janek. Brat wyjrzał przez wizjer i zobaczył na klatce dwudziestu chłopa. Najpierw grzebali w zamku, a potem walili bejzbolami w drzwi. Byliśmy mocno zesrani. Miałem wtedy z dziesięć lat.

Pierwszego i ostatniego papierosa zapaliłem w wieku… 9 lat. Nie był smaczny.

Niedawno moja znajoma napisała do mnie: „Gratuluję, masz nową groupie”. Pod spodem wkleiła linka z informacją, że Maryla Rodowicz została moją fanką na Facebooku i patrzy na mnie łaskawym okiem. Jestem z tego bardzo dumny. Muszę ją zaprosić na jakąś herbatkę albo winko. Możemy też razem pośpiewać. To zresztą zawsze było moje marzenie – zostać piosenkarzem. Mam tylko jeden problem: nie potrafię śpiewać.

Ludzie biorą Janka za bramkarza Kanonierów. Mimo, że jest niższy o 9 centymetrów (Wojtek ma 195 cm – przyp. red.) często podpisuje autografy za mnie. Kiedyś urządził grilla z kolegami. Godzinę po meczu Arsenalu. Po jakimś czasie sąsiad spotkał moją mamę i zapytał: „Jak Wojtek to robi, że gra mecz w Anglii, a po godzinie siedzi w Warszawie na grillu?”.

londyńsko:

Powinienem Janka wysłać na mecz Tottenhamu, na najostrzejszą trybunę. Jesteśmy do siebie bardzo podobni, więc mogłoby się różnie skończyć.

Do ksywki „Chess” doszła mi jeszcze jedna – „Tek”. Od Woj – tek. Bardzo się cieszę, bo w dzieciństwie nie miałem nawet jednego przezwiska. Na brata wszyscy mówili „Szczęsny”, a ja zawsze byłem tylko Wojtkiem.

klubowo:

Szatnia Arsenalu składa się z dwudziestu paru milionerów. Nie musimy się dopieszczać, rozmawiając o pieniądzach.

Wenger to bardzo specyficzna persona. W klubie ma status Boga. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek ktoś mu się sprzeciwił. Nie ma takiej możliwości. Bóg jest tylko jeden.

W przerwie meczu z Liverpoolem, w którym graliśmy masakrycznie źle, boss w szatni powiedział: „Jestem bardzo zadowolony z pierwszej połowy. Mam dwie świetne wiadomości: nie przegrywamy, a do tego gorzej już grać nie można”. Wygraliśmy 2:1.

muzycznie:

W szatni nie cierpią, jak nucę coś pod nosem. A to Bruno Marsa, a to List do M., W życiu piękne są tylko chwile czy Do kołyski Dżemu. Kiedyś miałem na nich niesamowitą zajawkę.

Zawsze przed meczem słucham Samba Pa Ti Carlosa Santany. Same instrumenty, zero wokalu. Mam nadzieję, że Carlos przed swoimi koncertami ogląda moje interwencje…

Większość chłopaków z klubu słucha popowych i hiphopowych standardów. Gustami muzycznymi wyróżniam się tylko ja, Arsene Wenger i Rosický. Boss słucha jakichś straszliwych utworów przedwojennych, które ciężko nazwać muzyką. To raczej jakieś medytacyjne plumkania. Nie do słuchania! A Tomáš gustuje w metalu i hard rocku. Poza tym bardzo dobrze gra na gitarze. Prawdziwy czeski metal.

osobiście:

Z Theo Walcottem raz w tygodniu gramy jednego seta w pingla. Ktoś, kto na koniec sezonu przegra, oddaje 5 tys. funtów na cele charytatywne. Na razie przegrywam 80-93. Poza tym założyłem się w zeszłym roku z Nicklasem Bendtnerem, który obiecał mi, że jak zachowam czyste konto na Camp Nou, to da mi 10 tys. funtów. Ja miałem mu dać tyle samo w przypadku strzelenia przez niego hat-tricka. On nie strzelił, ja z boiska zszedłem w 13 minucie, ale… nie puściłem niczego. Nicklas miga się i uważa, że zakład jest nieważny. Chyba podam go do sądu.

Nie mam wątpliwości, że Łukasz Fabiański jest ode mnie lepszym i spokojniejszym człowiekiem.

kontuzyjnie:

Kiedyś, przechodząc przez bramkę na lotnisku, miałem nie zamknięte jeszcze blizny i kazali mi wyciągać blaszki z rąk. Oniemiałem. Innym razem w trakcie meczu piętą jednej nogi złamałem sobie palec w drugiej nodze. Traf chciał, że w domu tego samego dnia zahaczyłem tym palcem o stolik. Poza tym kiedyś piłka wbiła mi kciuk w środek dłoni. Na zewnątrz został paznokieć, a na wewnętrznej części dłoni można było zobaczyć odcisk mojego kciuka. Niesamowite uczucie.

językowo:

Do dziś Bobbie, starsza pani, u której mieszkałem na początku mojego życia w Londynie doskonale klnie po polsku. Często pisała do mnie smsy w stylu: „Hej kurwa! Nie będzie mnie w domu, więc zjedz na mieście”. To zagorzała kibicka Arsenalu, która chodzi na wszystkie ważne mecze. Odpuszcza tylko te ze słabymi przeciwnikami typu Tottenham.

Kląć po angielsku nauczyła mnie szatnia. Zanim się dowiedziałem, jak poprawnie powiedzieć „dzień dobry”, to już umiałem mówić „spierdalaj”.

Na meczach reprezentacji przeklinam wyłącznie po polsku. Rzadko, bo wszystko nam wychodzi (śmiech).

bio

Wojciech Szczęsny urodził się 18 kwietnia 1990 w Warszawie. Karierę piłkarską rozpoczynał w stołecznej Agrykoli. Mimo że przymierzał się do roli napastnika, szybko zmienił tę decyzję i idąc w ślady ojca (Macieja Szczęsnego – wielokrotnego Mistrza Polski i zawodnika reprezentacji), stanął między słupkami. Już jako 15-latek związał się umową z Legią Warszawa. Nie zdążył jednak rozpocząć zawodowej kariery w Polsce. W wieku 16 lat przeszedł do Arsenalu Londyn, a w 2008 r. podpisał z tym klubem zawodowy kontrakt. W tym samym roku został powołany na zgrupowanie przygotowawcze polskiej kadry. 13 grudnia 2010 zadebiutował w Premier League w meczu z Manchesterem United. Dziś jest niekwestionowanym numerem jeden w bramce Kanonierów i polskiej reprezentacji.