Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Wojciech Smarzowski

PLAYBOY nr 02, 2012 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Andrzej Świetlik

Nienawidzę wywiadów.

Dobrze pan zaczął.

Spójrzcie na to z mojej strony. Czy dzięki rozmowom z dziennikarzami nakręcę więcej filmów? Albo lepsze? Po co mi wywiady? Tym bardziej, że nie mam nic do powiedzenia.

O czym boleśnie przekonują się dziennikarze na pańskich konferencjach prasowych.

Jakie pytania, takie odpowiedzi. Możemy na „ty”?

Czujemy się zaszczyceni. To, że nienawidzisz wywiadów traktujemy jak wyzwanie. Mamy ambicję, żeby cię do czegoś zainspirować. W każdym twoim filmie pojawia się siekiera. A czy myślałeś kiedyś, żeby zastąpić ją siekiero-młotem? To taka ciężka, dwuręczna siekiera z dużym obuchem…

…do rozłupywania drewna. Jestem fanem siekier. Dobra, załatwione. Umawiamy się na siekiero-młot. Być może zobaczycie go w Drogówce. Albo w Klarze, na podstawie powieści Izy Kuny.

W ten sposób zapiszemy się w historii kina. Znowu czujemy się zaszczyceni. Powiedz jeszcze, kiedy usłyszymy Siekierę w twoim filmie?

„Czy tu się głowy ścina, czy zjedli tu murzyna, czy leży tu Madonna, czy tu jest jazda konna?” (pierwsza zwrotka utworu Siekiera grupy Siekiera – przyp. red.). Nie tak dawno mój syn zapakował taki wierszyk pani w przedszkolu. Nie uczyłem go. Przyjął z tylnego siedzenia samochodu (śmiech). Jeśli uznam, że w Drogówce jest miejsce na ten utwór, to skontaktuję się z zespołem.

W Domu złym Dezerter, niebawem Siekiera… Byłeś punkowcem?

Cały czas jestem, mimo że tego nie widać. Działam w konspiracji. Nie mam i nigdy nie miałem subkulturowych atrybutów.

A jakieś inne?

Nad łóżkiem wisiał niepunkowy plakat Ritchiego Blackmore’a z Deep Purple. Kompletnie tego dziś nie kumam. Pamiętam też, że dostałem list z autografami od Queenów, czyli musiałem do nich wcześniej napisać. Również tego nie rozumiem. A poza tym wieszałem sobie na ścianach piłkarzy. Miałem zdjęcia i autografy każdej reprezentacji Polski od 1974 do 1982 roku.

Pierwsze randki spędzałeś wtedy nad Jesiołką (rzeka, nad którą leżą Jedlicze, rodzinna miejscowość Wojciecha Smarzowskiego – przyp. red.)?

Nie będziemy o tym rozmawiać.

Porozmawiajmy zatem o twoich rodzinnych stronach w sposób filmowy. Nie korci cię, żeby nakręcić film o Jakubie Szeli?

Wieś Smarżowa (rodzinna miejscowość Jakuba Szeli – przyp. red.). Już wiem, co wam chodzi po głowie. Nie, nigdy nie miałem takiego pomysłu. A po Róży mam dość filmów historycznych.

Szkoda. Bo chodzi nam też po głowie film o początkach przemysłu naftowego w Polsce.

Nie pociąga mnie ten temat. Chodziłem do liceum, które mieści się w dawnym Pałacu Stawiarskich (znana rodzina przemysłowców naftowych  – przyp. red.). Pewnie za dużo się o tym mówiło w szkole.

Rozmawiało się także o Nafcie Jedlicze?

W Nafcie się grało. Byłem jej piłkarzem. Mało zdolnym zresztą. Pod koniec podstawówki i przez liceum grałem na lewej obronie lub, w zależności od roszad w składzie, na środku albo lewej pomocy.

Nie rokowałeś?

To były czasy, w których się grało, a nie zastanawiało nad przyszłością. A na treningach wszyscy mieliśmy takie same obciążenia. Czy ważyłeś 50 czy 80 kg, dostawałeś ten sam ołowiany pas i do lasu. Tak było w Nafcie i pewnie tak samo było w reprezentacji. Ci, którzy nie dawali rady z ołowiem, odpadali. Naturalna selekcja. Ale Polska była światową potęgą w piłce nożnej. Dla mnie to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem.

Kiedy przyszło pierwsze rozczarowanie?

Na meczu Stali Mielec z Realem Madryt w 1976 r. Podobno chłopaki z Realu zostali zakwaterowani w hotelu robotniczym, po czterech w jednym pokoju. Ale i tak wygrali 2:1. Widziałem ten mecz i byłem załamany. Byliśmy trzecią drużyną świata, a tu mistrz Polski przegrywa z jakąś hiszpańską drużyną u siebie! Trochę mi was szkoda, bo nie przeżywaliście takich euforii, kiedy Polacy byli na szczycie.

Dla nas Mundial’82 był największym sukcesem, a Meksyk’86 całkiem udanym występem.

Dla mnie Hiszpania była normalką, a rok 1986 totalną klapą (śmiech). Z dzisiejszej perspektywy jednak zaczynam doceniać tamten wynik.

Podobno do dziś potrafisz uronić łzę na meczu.

Teraz to częściej ze śmiechu niż ze wzruszenia… (śmiech). No dobra, zdarza mi się wzruszać po czymś tak spektakularnym jak „Dudek dance”. A pierwszym meczem, który mnie rozłożył, było Wembley. Wtedy, jako dzieciak, byłem przekonany, że ten remis nam się należał, że to był sprawiedliwy wynik. Ale niedawno zobaczyłem sobie jeszcze raz ten mecz. Równie dobrze mogło być 16:1 dla Anglików. Stali na piątce i ładowali.

Grasz jeszcze?

A widać po mnie? Wciąż tylko siedzę w samochodzie albo przed komputerem. Dziesiątka nadwagi. Jedyny ruch to od czasu do czasu pingiel z Arkiem Jakubikiem.

Kiedyś obiło się nam o uszy, że pracujesz nad scenariuszem do filmu futbolowego.

Odłożyłem go na półkę, bo przez ostatnie dwa lata już wszyscy napisali scenariusze o piłce. Jak kurz po Euro opadnie, to może przyjdzie czas na powrót do tego projektu. Akcja filmu będzie trwać tyle co mecz. Jeden do jednego. Rozgrzewka, pierwsza połowa, przerwa, druga połowa i to, co doliczy sędzia.

Jakby tak policzyć projekty filmowe, o których wspominałeś w ostatnich latach, to wyszłoby z dziesięć.

Jestem zarobiony do Euro 2016 we Francji. A wy pewnie zaraz mi udowodnicie, że nawet dłużej.

Postaramy się. Projekt piłkarski – raz. Klara – dwa. Teraz robisz Drogówkę – to trzy…

Siedmiu gliniarzy, siedem dni i nocy, siedem grzechów głównych. Moją ambicją jest uczynienie z miasta ósmego bohatera filmu. Chciałbym sportretować Warszawę, zachowując ducha Złego.

Miałeś go kręcić.

Czytałem kilka scenariuszy na podstawie Tyrmanda. Zrobiłem szczegółową analizę powieści. Ale kiedy rzecz miała się finalizować, byłem już w Róży i nie miałem czasu. Skończyło się tym, że Złego ma kręcić Ksawery Żuławski. Uważam, że to idealny reżyser do tego projektu.

Zgadzamy się z przedmówcą i liczymy dalej: film o UPA – cztery.

Na razie tylko czytam o akcji Wisła, o Wołyniu. Zbieram materiały, ładuję dysk… Ale jak już powiedziałem, póki co mam dość filmów historycznych.

Pięć – Toksymia na podstawie powieści Małgorzaty Rejmer. Sześć – Pod mocnym aniołem Jerzego Pilcha.

Prawdopodobnie po Drogówce będę robił Anioła. Ale pieniędzy w wersalce jeszcze nie mamy. Pozornie powieść Pilcha wydaje się niefilmowa, ale znalazłem do niej klucz. Mam nadzieję, że główną rolę w tym filmie zagra Robert Więckiewicz.

GROM – numer siedem na liście projektów.

Początkowo to miał być serial. Dostałem zlecenie na 13 odcinków. Jako wzór stawiałem sobie Kompanię braci, czyli najlepszą rzecz w tej dziedzinie. Amerykanie zrobili 10 odcinków. Pomyślałem sobie, że skoro oni nie dźwignęli więcej, to tym bardziej my sobie nie poradzimy. Zdecydowaliśmy, że musi to być film fabularny. Napisałem scenariusz, ale w Polsce nie ma pieniędzy, żeby zrobić to tak, jak ja bym chciał.

Podobno masz pomysły na dwa inne seriale. Osiem i dziewięć.

Serial kryminalny jest w trakcie pisania. Każdy odcinek dzieje się gdzie indziej, także za granicą. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jednak nie wejdę w niego, jeżeli potencjalny producent będzie chciał potraktować go jak produkcję kiełbasy – czyli zwyczajowe 5 czy 6 dni na odcinek, bez względu na ilość scen akcji i przerzutów między obiektami. Drugi projekt serialowy uznaję za tajny.

I numer dziesięć – film na podstawie Warunku Eustachego Rylskiego.

Książką zaraził mnie Jacek Braciak. Postać Hoszowskiego (jeden z głównych bohaterów powieści – przyp. red.) jest napisana idealnie dla niego. Z panem Eustachym odbyłem bardzo fajną, krótką rozmowę. Powiedział mi, że próbował przerobić powieść na scenariusz. Nie dało się, więc powieść nie nadaje się do sfilmowania. Dziękuję. Do widzenia. Koniec rozmowy.

Poczułeś się pewnie tak, jak niektórzy po rozmowie z tobą.

Pan Eustachy sczyścił mnie zawodowo.

Dawno temu sczyściłeś tak jednego z nas po projekcji Małżowiny w warszawskim kinie Kultura.

Pewnie byłem w stresie, bo miałem wyjść przed ludzi. To było pierwsze takie doświadczenie w moim życiu. Nie chciałem pokazywać się tylko przed projekcją, jak to było ogólnie wtedy przyjęte, ale stanąć przed widzami po. I nie spodziewałem się, że mierzenie się z najróżniejszymi interpretacjami to taka odpowiedzialność. Przyjąłem tam na klatę mnóstwo dziwnych pytań i chyba jedyne czego chciałem, to jak najszybciej wyjść z kina po tym spotkaniu. Prawdopodobnie coś tam ci odburknąłem. Dobrze, że dzisiaj mam okazję przeprosić.

Przeprosiny przyjęte. Co dziś myślisz o Małżowinie?

To była moja szkoła filmowa. Opowiedzieliśmy tę historię w osiem dni w ramach budżetu Teatru Telewizji. W połowie zdjęć zrozumiałem, że muszę zajmować się Marcinem Świetlickim, a nie kadrowaniem. To wtedy w przyspieszonym tempie odbyłem drogę od operatora do reżysera. Jeszcze do Małżowiny myślałem, że można robić jedno i drugie. A dzisiaj robienie zdjęć mnie kompletnie nie interesuje, a w trakcie pracy nigdy nie wtrącam się w robotę operatora.

Przed Weselem jednak zgłębiałeś „tajniki” tej roboty.

Owszem, oglądałem wiele filmów z prawdziwych wesel. Nawet znalazłem gościa, który twierdził, że umie tak skamerować wesele, że potem nie trzeba go montować. Rzeczywiście miał na to patent: kręcił wesela z czterech kątów głównej sali. Trzymał jeden kadr, czasem tylko czułem, jak przechyla lufę, bo pokazywał więcej sufitu, no i mikrofon ściągał przełykanie. W kącie stał około piętnastu minut, a w tym czasie weselnicy tańczyli, chodzili, jedli, zmieniali swoje miejsca. I zawsze ktoś był bliżej kamery, a ktoś dalej. Każdy z gości jakoś się tam na tym filmie prędzej czy później musiał znaleźć. A potem zmiana rogu sali i znowu… Chyba nazywał się Jim Jarmusch (śmiech).

Byłeś kiedyś weselnym operatorem?

Tylko raz, kiedy metodą prania po gębie nie udało się ocucić kompletnie zalanego faceta, odpowiedzialnego za zdjęcia i filmowanie. Przyszła do mnie wtedy delegacja gości weselnych. Wiedzieli, że studiuję w szkole filmowej. Wziąłem sprzęt i zacząłem krążyć od stolika do stolika. Wiadomo, na filmie musieli być wszyscy. Z wszystkimi też trzeba się było napić. Po trzech stolikach i trzech dużych bombach przestraszyłem się, że za parę minut to mnie będą lać po gębie w wychodku. Jakoś jednak dałem radę.

Na ilu weselach dobrze się bawiłeś?

Chyba na jednym… Nieźle wybrnąłem wobec rodziny, przyjaciół i znajomych, co? Bo teraz każdy będzie myślał, że to właśnie na TYM weselu świetnie się bawiłem.

Wódka według ciebie przyspiesza akcję filmu. Jaką rolę w takim razie mogą w nim pełnić inne używki?

Zakłócenie ciągłości czasu? Ale ja jestem wychowany na wódce, na narkotykach się nie znam. Być może jeszcze dorosnę. I wtedy wszystko wam opowiem.

To zabawne, że niektórzy nie wierzą, że robisz filmy z trzeźwymi ekipami.

Wiecie, z ekipami to pewnie jest różnie. Ale aktorzy na planie są trzeźwi. A ponieważ są dodatkowo znawcami tematu, wiedzą, jak grać wiarygodnie. Na przykład Robert Więckiewicz potrafił do Domu złego spuchnąć. Szacunek.

Mówiłeś, że w Polsce za komuny chlało się, a dziś już się tylko pije. Chlałeś kiedyś?

Nie. Piję tak samo od przedszkola. Ani więcej, ani mniej. Pełen alkoholowy constans. Zmieniło się tylko moje postrzeganie osób nietrzeźwych. Za komuny ich nie rejestrowałem, a dziś zwracają moją uwagę. Szczególnie ci agresywni. Nie lubię agresji po alkoholu. Nie rozumiem jej. Ja po degustacji jestem delikatny i wrażliwy (śmiech).

A wszelkie zło wyczuwasz intuicyjnie.

Myślę o nim, gdy patrzę na moich synów. Zastanawiam się, w co mogę ich wyposażyć, żeby życie ich nie zjadło. Zaczynam od języka angielskiego, ale potem są: granaty, broń palna, karate, kung-fu, siekiero-młot i tak dalej. Podstawowe umiejętności i rzeczy potrzebne po to, żeby bezpiecznie wyjść na ulicę.

„Moje dzieci mnie uzasadniają”. W jaki sposób?

Chociażby w taki, że jeśli nie uda mi się film, to nie popadnę w depresję, bo robienie filmów nie jest dla mnie najważniejsze na świecie. Przychodzę do domu i widzę ważniejsze rzeczy. Nie przychodzę i też je widzę.

Czy synowie (jeden ma sześć, a drugi dziewięć lat – przyp. aut.) mogą oglądać twoje filmy?

A jak myślicie? (śmiech). Oni mają to gdzieś. Mają ważniejsze tematy: Wojny Klonów, Bionicle i Transformersy. Niedawno jeden z nich na pytanie, kim jest tata, odpowiedział, że  „oficerem”, bo to podobne słowo do „reżyserem”.

Może intuicyjnie wyczuwają, że jesteś reżyserem specyficznym. Lubisz łamać filmowe reguły. Twoi bohaterowie są niezłomni, a ich postawy nie ewoluują, nawet w obliczu najbardziej dramatycznych konfliktów.

W przypadku Róży i bohatera kreowanego przez Marcina Dorocińskiego chyba rzeczywiście tak jest.

Ten schemat widać także w poprzednich twoich filmach. Stawiasz pośrodku bohatera, który dla reszty postaci jest jak słońce. Planety wciąż zmieniają swoje położenie, a nawet się zderzają. Ale główny bohater do końca pozostaje taki sam.

W ten sposób postrzegacie też Wojnara z Wesela i Środonia z Domu złego? Ciekawe. Nigdy tak nie myślałem. Wbrew pozorom staram się przestrzegać reguł sztuki. Pisząc scenariusz zwracam uwagę na mocne punkty i staram się, aby te zdarzenia zmieniały coś w postaciach. Nie podchodzę jednak do tego po niemiecku – że tak być musi i koniec. Działam intuicyjnie. Niewykluczone więc, że macie rację.

W Róży centralnym punktem odniesienia jest bohater, ale także miejsce akcji.

Od początku wyobrażałem sobie, że będziemy kręcić w starym mazurskim domu, położonym nad wodą. Nie udało się takiego znaleźć. Kiedy już musieliśmy zrezygnować z kręcenia nad samym jeziorem, wyszukaliśmy obejście składające się z czterech, ustawionych prostopadle, budynków. Ten obiekt właściwie wymusił na nas myślenie o gospodarstwie Róży jako o arenie.

Na której wciąż pojawiają się nowi gladiatorzy i co i rusz rozgrywa się walka o życie.

Czyli jednak udało się nakręcić kino rozrywkowe (śmiech).

Tak rozrywkowe, że aż dziąsła bolą.

Bardzo mi miło.

Czy od samego początku zamierzałeś w finale Róży pokazać Marcina Dorocińskiego jako Jezusa Chrystusa?

Prawda jest taka, że każdy może interpretować film, jak chce. Wy również. Marcin powiedział, że czuł się jak Mojżesz. Taka interpretacja podoba mi się bardziej.

Zawsze pojawiasz się w swoich filmach. W Róży cię jednak nie dostrzegliśmy.

Musicie obejrzeć jeszcze raz.

Miałeś kiedyś kontakt ze szpitalem psychiatrycznym?

Tylko dokumentacyjnie. Przy okazji Kuracji (telewizyjny spektakl sprzed 10 lat – przyp. red.). A co? Wyglądam na świra?

Nie, ale w jednym z wywiadów stwierdziłeś, że po Róży korzystałeś z pomocy psychiatry.

Ściemniam tak po każdym filmie. Brzmi poważnie i artystycznie (śmiech).

Kiedyś wątpiłeś w swoją artystyczną drogę. Nawet wyjechałeś z Polski, żeby pracować fizycznie.

Przez pół roku pracowałem na campingu w Niemczech. To były ważne wakacje dla mojej głowy. Za dużo nie kombinujesz, nie zadręczasz się myśleniem nad scenariuszem, szuflujesz łopatą, a po fajrancie możesz robić cokolwiek. Malowałem tam krasnoludy z drewna, byłem barmanem, kierowcą busa-ogórka oraz kładłem papę z mordercą Zoranem.

Na szczęście jakoś przeżyłeś.

Pewnego dnia, kiedy kładliśmy tę papę, na camping przyjechała policja. Właściciele błyskawicznie schowali nas do małej komórki. Przez szpary między deskami patrzyliśmy, jak policjanci przeszukują teren. Zoran, Serb z twarzą jak pogięte wiadro, niemiłosiernie pocił się ze strachu. Nie mogłem zakumać, dlaczego on się boi bardziej ode mnie, bo to ja tam pracowałem na czarno, a nie on. Później się dowiedziałem, że gliniarze nie szukali nielegalnych pracowników, tylko właśnie Zorana, bo kogoś zarżnął. Tego dnia go jednak nie złapali, więc mogliśmy dokończyć papę.

Kiedy to było?

Niedługo po szkole filmowej. Wróciłem z „dojczemarkami”, żeby wynająć mieszkanie w nietanim mieście Warszawa. Dałem sobie czas, żeby poszukać pracy. Łatwo nie było, ale w końcu zacząłem się utrzymywać jako operator. Kręciłem teledyski i próbowałem zadebiutować, ale w tamtym czasie cały budżet na kinematografię pochłaniały Gulczasy i Wiedźminy. Zrobiłem Małżowinę i Kurację dla Teatru Telewizji, dostałem kilka nagród i przestałem być anonimowy dla decydentów. Zmieniły się też trochę czasy. Ktoś się wreszcie zorientował, że dawanie państwowych pieniędzy wyłącznie na gówniane superprodukcje, to ślepa uliczka dla polskiego kina. Pojawiły się pierwsze możliwości.

Teraz już chyba nie masz problemów z szukaniem pieniędzy na filmy?

Nie chcę narzekać, bo jest łatwiej. Mimo to, wciąż nie mam komfortu pracy. Każdy projekt to walka z brakiem pieniędzy.

Zawiesiłeś poprzeczkę bardzo wysoko. Nie boisz się obniżki formy?

Jestem psychicznie przygotowany na porażkę. Przynajmniej tak mi się wydaje. To naturalne, że kiedyś się potknę.

Niektórzy już pewnie zacierają ręce.

Nie myślę o tym i z nikim się nie ścigam. To nie sport. Chcę tylko, by moje filmy kogoś obchodziły. Jeżeli ludzie głosują nogami, jestem zadowolony. Nagrody na festiwalach interesują mnie znacznie mniej. Zresztą może tak mówię, bo je mam? Podobnie jest ze szkołą filmową. Twierdzę, że niewiele mi dała, bo ją skończyłem. Być może, gdy zrobię film, którego nikt nie zauważy, wszystko będę musiał przewartościować.

Zastanawiamy się, jak przewartościowałbyś sesję w PLAYBOYU.

Przede wszystkim to ja musiałbym wybierać modelki. Jakieś perwersyjne owce, dzikie kozy, rozwalona niedbale krowa… Szukałbym raczej w takich rejonach. Ale szczerze mówiąc nie interesują mnie takie propozycje. Nie mam czasu, ochoty, a finansowo raczej bym się nie nachapał (śmiech). Wolę poczytać książkę. Chociaż ostatnio mam problem – czego nie wezmę, to prędzej czy później, szufladkuję jako pomysł na film. Kończy się czytanie dla przyjemności, a zaczyna się praca.

Powiedziałeś kiedyś, że starasz się być ateistą, co jest bardzo trudne.

I że ze wszystkich sił próbuję wierzyć w wielki wybuch i ewolucję. Jak zacznę ten wątek rozwijać, stanie się nijaki. Nazwane, nie istnieje. A jeżeli chodzi o pośredników, to oczywiście mam w sobie antyklerykalny ładunek i wkurzają mnie krzyże w szkołach. I nie rozumiem, dlaczego ksiądz, który zgwałcił dziecko, nie idzie do pierdla, tylko jest wysyłany na placówkę do Afryki. Jednak to nie z tych powodów staram się być ateistą.

I jak ci idzie?

Wciąż tak samo.

Ty w ogóle lubisz constans.

Zgadza się. Moje życie jest punktualne.

I anonimowe. Czy jesteś chociaż mylony z kimś znanym?

(Wojtek na chwilę zdejmuje czapkę baseballówkę). Parę lat temu z Fabienem Barthezem (śmiech). A tak na poważnie, to odpowiada mi sytuacja, że jestem po tej drugiej stronie kamery, że nikt nie wie, kim jestem. Chociaż jeszcze jeden, dwa takie wywiady i się skończy.

Nikt też nie wie, które reklamy wyszły spod twojej ręki. Co, poza anonimową kasą, daje ci ta praca?

Możliwość obcowania z nowinkami technologicznymi. Sprawdzam nowe kamery, filtry, przyglądam się efektom specjalnym. Wszystko pod kątem swoich autorskich projektów. Poza tym mam kontakt z białym człowiekiem. Naprawdę nie robię reklam za karę.

Twoja ulubiona reklama?

Ostatnio Old Spice – „siedzę na koniu”. Niezła. I niestety nie moja.

A co ci dały seriale?

Tylko i wyłącznie poczucie, że można nakręcić 19 scen dziennie. Oskara raczej za nie nie będzie, ale można. Seriale zajmują zbyt dużo czasu. Dlatego przerzuciłem się na reklamy. Praca jest intensywniejsza, ale za to krótsza. Zupełnie jak nasza rozmowa.

Rozumiemy, że czas kończyć.

To zadziwiające, ale jakoś was przeżyłem. A przecież… nienawidzę wywiadów (śmiech).

Na skróty:

Szmacenie się jest ponadczasowe. Zmieniły się tylko możliwości i mechanizmy. W końcu dziś mamy PZPN.

Zastanawiam się, czy jest na rynku miejsce dla filmów pogrzebowych. Z drugiej strony nie ma w nich na pewno takiego wypierdu jak w ślubnych.