Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Wojciech Karolak

PLAYBOY nr 07, 2015 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke

fot. Marcin Klaban

rys. Wojciech Karolak

Miło mi, że jestem według was interesujący. Myślę jednak, że dla ludzi jestem tak naprawdę nikim. W wywiadach ważne jest nie to, co ktoś mówi, ale kto to mówi. Powinien to być ktoś znany, rozpoznawalny. Ktoś, kim ludzie się interesują. Z całym szacunkiem dla panów, ale nie spełniam żadnego z tych wymagań. Mam zatem jedno pytanie: po kiego…?

Idziemy pod prąd.

Nie da się ukryć (śmiech). Tylko obiecajcie, że zastopujecie mnie, jak będę za długo pieprzył.

Spotykamy się w restauracji, a wiemy, że nie lubi pan siedzieć przy stole.

Mimo wszystko wolę siedzieć, niż stać. Na pewno jednak niczego nie zjem, bo od razu zasnę. A to byłoby wobec panów wysoce nie w porządku.

Po jedzeniu od razu pan zasypia?

Na szczęście nie po cudzym.

Mimo wszystko zapraszamy.

Ale ja nie jadam śniadań.

Jest 17.00.

No właśnie. Wiem, że brzmi to idiotycznie: facet nie je śniadań, a w dodatku o 17.00 jest niewyspany. I to przez listonosza…

Dzwonił dwa razy?

Zrobił to bardziej filmowo. Po prostu wszedł bez pukania. Stanął pod drzwiami mojego pokoju i zaczął… napierdalać. Zerwałem się przerażony. Co się dzieje? Pali się? Matko Boska! Otwieram, patrzę, listonosz. Potem nie mogłem już zasnąć.

Listonosz może tak po prostu wejść do pańskiego mieszkania?

Zwykle to redaktor Czubaszek czuwa i wychodzi do listonosza. Ale kiedy redaktor nie ma w domu, to drzwi są zawsze otwarte. Właśnie po to, żeby listonosz mógł wejść. To skomplikowane. Pozwolicie panowie, że nie będę zdradzał wszystkich szczegółów. W każdym razie, gdyby nie to, że wczoraj wynikła awaryjna sytuacja w sprawie nagrania do najnowszego filmu Janusza Majewskiego, którym opiekuję się muzycznie – filmem, nie Januszem – to poszedłbym spać jak pan Bóg przykazał, czyli około 6 rano, a nie o 11. Wtedy nie byłoby żadnych problemów z listonoszem.

A czy on w ogóle przeżył to spotkanie?

Chyba uszedł z życiem. Mam nadzieję, że mimo wszystko nie przestanie przynosić nam listów.

Komponuje pan muzykę do wspomnianego filmu?

Nie, ale prawie, bo piszę aranżacje bigbandowe i nagrywam. Film porusza tematykę, która rzadko się pojawia w polskim kinie. Scenariusz napisał Włodzimierz Kowalewski na podstawie swojej powieści Excentrycy. Rzecz dzieje się w czasach tuż postalinowskich, jest w niej wątek sensacyjny i sentymentalny, a ogromną rolę odgrywa w tej historii jazz. W związku z tym, że ja się akurat trochę na tym znam, to Janusz Majewski, który jest notabene moim sąsiadem z dzieciństwa, z krakowskiego podwórka, zaangażował mnie do tej pracy. Jestem odpowiedzialny za to, jak muzyka będzie brzmiała w jego filmie. W drugiej połowie lat 50. jazz wydostawał się z podziemia. To był etap uczenia się. Grało się po prostu amerykańskie standardy. Na planie ma je grać big-band, bo to była era takiej muzyki. A ponieważ jazz nie jest tylko ilustracją do historii, to wyzwanie jest ogromne. Zająłem się kierownictwem muzycznym, czyli de facto wszystkim poza komponowaniem. Z Januszem kiedyś już pracowaliśmy. Na początku lat 60. nakręcił dokument Opus jazz, będący zapisem próby i nagrania kwintetu Andrzeja Kurylewicza, z którym wtedy grałem. Dzisiaj taki film nie mógłby powstać, bo nikt by go nie sfinansował. Jazz był wówczas bardzo popularny, a dziś jest niszowy.

Grałby pan jazz, gdyby nie kobiety?

Przecież bycie muzykiem jest niemęskie i niepoważne! Poza tym nie miałem być muzykiem, ale plastykiem i dlatego pan Bóg wyposażył mnie w ręce, które się zupełnie nie nadają do grania. Dodatkowo nie słyszę tonacji, nie widzę kolorów i nie potrafię niczego zapamiętać. I to właśnie dlatego zacząłem grać jazz – do niczego innego się nie nadawałem (śmiech). Nie motywowało mnie to, że jazzmani mieli wtedy niesamowite branie. Kobiety zawsze traktowałem poważnie. Ja się zakochuję bardzo rzadko, ale za to straszliwie. Do imentu. I nie ma to nic wspólnego z moją profesją.

Czyli jazz w pana przypadku to miłość całkowicie zdefeminizowana?

Lepiej bym tego nie ujął. Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę muzykę, to w jednej chwili zrozumiałem, że będzie dla mnie. To i nic innego. Podobnie było z organami Hammonda. W ułamku sekundy podjąłem życiową decyzję, że to będzie mój instrument. Cała reszta była mniej ważna. Muszę jednak najpierw coś wyjaśnić: otóż jestem człowiekiem unikającym wszelkiego wysiłku, przede wszystkim wysiłku fizycznego. Jestem bardzo niefizyczny, niewysportowany, słaby, a do tego szybko się męczę. W PRL-u ta przypadłość nie stanowiła problemu, ponieważ świetnie wówczas funkcjonowała instytucja pod nazwą Polskie Stowarzyszenie Jazzowe. Kiedy miałem koncert, to pod mój dom przyjeżdżała ekipa – czterech facetów z mikrobusikiem – i sprawnie przewoziła we wskazane miejsce ważące ponad 160 kg organy plus 70 kg głośnik. A ja wchodziłem sobie na scenę i grałem. Sielanka skończyła się, kiedy upadła komuna. Jest wolny rynek i nie stać mnie dziś na wynajęcie czterech facetów z mikrobusikiem. Co ja mówię, nie stać mnie nawet na jednego bez mikrobusika. Koszty transportu są wyższe niż moje honorarium za koncert. A zainteresowanie jazzem siadło do tego stopnia, że przewożenie organów przestało się komukolwiek opłacać. To już jest hobby dla młodych i wysportowanych. Czy panowie jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak bardzo nienawidzę składać i rozkładać tego swojego bydlęcia? Po koncercie trębacz wkłada trąbkę pod pachę i idzie na wódeczkę. A ja? Dopiero wtedy zaczynam orkę. Przyjemność korzystania z takich organów to półtorej godziny. Cała reszta to nieprzyjemność. Życie z Hammondem to Golgota. Poza tym, jak się ma tak zrypane barki od ciągłego noszenia krzyża, to zwyczajnie w pewnym wieku trzeba go odstawić. Dziś gram na takim instrumencie, na który Jan Smoczyński czy Kajetan Galas nawet by nie nasikali. Chłopaki grają jazz na antycznych Hammondach. I to tak, że nie ma żartów. No, ale kto młodemu, silnemu i utalentowanemu zabroni…

A gdyby tak poduczyć parę groupies składania tych Hammondów?

Panowie jesteście nieprzyzwoicie uprzejmi. Jakie groupies?! Po pierwsze gra zespół dziadków, a po drugie koncerty są tak sporadyczne, że nie ma szans na wierne fanki. Zresztą nawet jeśli, to przecież musiały by to być wdowy. Jak można objuczać je paczkami po 70 kg na głowę? I tak dużo już przeżyły.

Może trzeba wrócić do korzeni, czyli do saksofonu? Po koncercie – do futerału i na wódeczkę.

Gdyby to było takie proste… Niestety, cudów nie ma. Saksofon w pewnym sensie stawia przed muzykiem więcej wymagań niż organy. Czy panowie sobie wyobrażacie, że dałbym radę przebierać palcami z prędkością kogoś, kto cierpi na ADHD? Nigdy nie miałem biegłości technicznej. Na żadnym instrumencie. Każde moje uderzenie w klawisze to ciężka praca. Zawsze musiałem dostosowywać to, co gram do tego, co moje palce są w stanie wystukać. Niektórzy wychodzą ze szkół muzycznych jako wykształceni instrumentaliści i grają, co chcą. Ja z Wyższej Szkoły Muzycznej uciekłem i nawet jej nie skończyłem. A nie zostało mi dużo – raptem 3,5 roku, a do tego niezaliczone pierwsze 2 lata (śmiech). Ci, co ją skończyli, grają dziś od tyłu do przodu, do góry nogami, szybko, wolno…

To nie znaczy – lepiej.

Panowie to powiedzieliście. Kiedy grałem na saksofonie, jazz był inny: melodyjny i przyjazny człowiekowi. Z wielkim żalem rozstawałem się z tym instrumentem. A zaczynałem naprawdę dobrze grać. Niestety nie miałem wyjścia. Byłem wtedy członkiem zespołu, który otwierał klub „Pod Jaszczurami” w Krakowie. Do tańca grało się tam na żywo. Możecie nie wierzyć, ale było to wówczas jedyne możliwe rozwiązanie. Nie było nawet szafy grającej, gramofonu, nic. Razem z Andrzejem Kurylewiczem i Andrzejem Dąbrowskim codziennie graliśmy tam jazz do tańca. Żadnego bum cyk bum cyk – tylko jazz. Ilekroć zostawiałem na chwilę fortepian i brałem saksofon do rąk, Kurylewicz odkładał trąbkę i siadał do klawiatury. Dla niego było nie do pomyślenia, żeby zespół grał bez fortepianu. Wielokrotnie go przekonywałem, żeby dał sobie z tym spokój, ale bezskutecznie. On na trąbce grał wspaniale, nowocześnie. Ale jego akordy na fortepianie strasznie kłóciły mi się z tym, co chciałem grać na saksofonie. A ponieważ „Pod Jaszczurami” graliśmy codziennie przez dwa, może nawet trzy lata, to w końcu przestałem ze sobą przynosić saksofon. Wszystkiemu winien Kurylewicz, ale i tak go uwielbiałem.

Gdyby dobrze grał na fortepianie, pan byłby saksofonistą?

On grał dobrze! Nawet bardzo dobrze, ale nie kompatybilnie (śmiech). Nie mam jednak pretensji do losu. Jako saksofonista nie nadążyłbym za trendami. Jazz niestety ewoluował w kierunku, który mi się nie podoba. Stał się trudniejszy. Nie tylko do grania, ale przede wszystkim do słuchania. Dlatego dzisiaj jest w kompletnej niszy. Jazz się zintelektualizował i stał się przemądrzały. Aspiruje do muzyki koncertowej, do filharmonii. Ja wolę jazz do tańca. Największą przyjemność sprawia mi słuchanie big-bandów i tego, co Amerykanie od lat 60. nazywali soul jazzem. W momencie, w którym jazz stracił taneczny charakter, w jakimś sensie przestał mnie interesować. I tu mam anegdotę… Kiedyś Melomani z Andrzejem Trzaskowskim grali w jakimś lokalu. Między innymi The Man I love Gershwina. Raptem podchodzi w sztok pijany facet i mówi: „Panie, kto to napisał?”. „Gershwin”. „Cha cha cha, to powiedz pan temu Gershwinowi, że tego się nie da ani słuchać, ani nie da się przy tym tańczyć”… Mniej więcej do połowy XX wieku ewolucja jazzu przebiegała w sposób absolutnie naturalny i była to muzyka dla ludzi. Spełniała funkcję użytkową. Niestety muzycy nudzili się graniem tych samych fraz i czynili je coraz bardziej skomplikowanymi. A ponieważ do tych fraz pozawijanych jak węże, nie pasowały proste rytmy, to perkusiści też zaczęli grać inaczej i w ten sposób powstała muzyka, w której w ogóle nie ma tego rytmu, za który pokochałem jazz. Jazz wyewoluował w stronę czegoś bardzo trudnego i w pewnym momencie tak się zapętlił, że walnął głową w ścianę.

Pan z kolei walnął się ustnikiem od saksofonu i wybił sobie przedni ząb. Wydaje się to piekielnie skomplikowane.

A jest banalnie proste. Do tej czynności potrzebna jest wypełniona po brzegi Piwnica pod Baranami, dwie szklanki wina Rycerskiego oraz saksofon zawieszony na szyi. W barze zamawia się wino, następnie bierze się szklanki do rąk i odchodząc od baru słyszy się: „Oj, przepraszam”. Saksofon podskakuje, ustnik lutuje prosto w ząb, który pęka, a wino łagodzi potem uczucie permanentnej straty.

Ruszał pan wtedy w tany?

Słucham?!

Czy jest pan dobrym tancerzem?

Panowie, ja gram do tańca. To nie znaczy, że tańczę.

Nigdy?

Tylko po pijaku. Ale muszę być naprawdę mocno nawalony. A to oznacza, że nie tańczyłem już ponad 20 lat. Tylko alkohol działa na mnie choreograficznie. Kiedy zabrakło go w moim życiu, to przestałem tańczyć. Dopiero dzięki panom to sobie uzmysłowiłem.

Polecamy się. A małżonka czasem nie porywa?

Ona nienawidzi tańca i nie znosi tancerzy. Nie podoba jej się, że mają wypięte pupki i cały czas się uśmiechają. Tłumaczę jej, że to taki rytuał, że oni udają i w domu już nie wypinają, bo to tylko taka konwencja. Nie pomaga. W ogóle myślę, że pani redaktor zdecydowała się mi ulec i poślubić, tylko dlatego, że byłem wtedy w nietańczącym okresie. Czyli w okresie niechoreograficznym. Inaczej bym przepadł.

Pamięta pan swój ostatni taniec?

Po raz ostatni tańczyłem na statku w dużej grupie zaprzyjaźnionej załogi filipińsko-norwesko-amerykańskiej w roku 1991. Bez wypinania pupki. Crew party odbywało się wtedy co tydzień. Szalone bachanalia, pijaństwo, tańce, muzyka. Ech…

Rozrzewnienie?

W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że muszę przestać pić. Mimo, że pod wieloma względami, trzeźwość działa na mnie bardzo nie dobrze. Na przykład nie lubię już rysować.

To fatalnie, bo są tacy, którzy twierdzą, że pana talent plastyczny jest większy niż muzyczny.

Obawiam się, że mógłbym być jeszcze marniejszym grafikiem niż muzykiem.

Czy abstynencja wpłynęła także na pana grę?

Wpłynęła. I nadal wpływa. Zdarza się, że po uciążliwej drodze na koncert i po długim rozstawianiu sprzętu, jestem tak potwornie zmęczony i zestresowany, że ledwo gram. Bardzo mnie to denerwuje, co tylko wzmaga stres. Widzę wtedy tych niewielu ludzi, którzy zapłacili za bilety i chciałbym im dać wszystko, co najlepsze. Ale zdaję sobie sprawę, że jestem w tym momencie niesprawny i gram do dupy. Dlaczego? Bo nie mogę zrobić tego, co moi koledzy. Nie mogę walnąć przed koncertem 150 gramów i wyjść na scenę w znakomitej formie, pełen energii, radości życia, z szybko poruszającymi się palcami. Innymi słowy – z dobrze funkcjonującym mózgiem i bez zimnego potu na okularach.

Nie próbował pan zastąpić alkoholu innymi dopalaczami?

Próbowałem. Pomagał mi w tym usilnie Tomek Stańko. Najpierw paliłem trawę. Nic. Tomek w końcu się wkurwił i nabił mi potworną ilość czegoś do swojej fajeczki. Powiedział: „Jak to cię nie ruszy, to ja już nie wiem…”. I owszem, ruszyło. Siedzieliśmy w autobusie jadącym do Kopenhagi, a ja wiedziałem, że nie mam mózgu. W pustej głowie kołatała się tylko jedna myśl – nie upuść papierosa, którego trzymasz w ręku, bo jak upuścisz, to spalisz autobus. W ten sposób przebiegła mi cała podróż. Koszmarne przeżycie. Doszedłem do siebie po jakichś 8 godzinach i powiedziałem sobie, że nigdy więcej. Alkoholu zabroniłem sobie sam, a narkotyki okazały się nie dla mnie.

Przykrość.

Wielka. Choć nieco zrekompensowana tym, że cieszę się, kiedy jest przepięknie szara jesień, kiedy zobaczę coś fajnego albo kiedy czegoś dobrego posłucham. Ale przede wszystkim cieszę się moją redaktor Czubaszek, która jest zjawiskiem cudownym i życzę każdemu miłemu człowiekowi, żeby mu się coś podobnego w życiu przytrafiło.

Ile razy zaczynał pan abstynencję?

Cztery. Ale tylko ostatni raz był uzasadniony i z własnej woli. Wszystkie poprzednie abstynencje były na mnie wymuszane. Dlatego robiłem to bez przekonania, mając świadomość całkowitego nonsensu. Michała Urbaniaka, z którym grałem wiele lat, w kółko oszukiwałem. Czekałem aż pójdzie spać, wyjmowałem flaszkę i spokojnie sobie popijałem. A potem kładłem się spać tak, żeby rano obudzić się bez widocznych znaków kaca. Michał udawał przede mną, że o tym nie wie, a ja udawałem przed nim, że nie wiem, że on wie. I taka jest różnica między przyjacielem a żoną. Żonie czegoś takiego nie można zrobić. A przyjacielowi jak najbardziej. Zresztą razem wypiliśmy najwięcej wódki w kraju, w którym była ona najdroższa.

Nie ma tego złego. Szwedzi świetnie płacili.

Zarabialiśmy wtedy jakieś 800 dol. miesięcznie. W Polsce to był majątek. Bywaliśmy w tak złym stanie, że Michał nie mógł stać. W związku z tym siadał na fortepianie i grał swoje. Improwizowaliśmy wtedy utwory nie istniejące. W ten sposób powstały takie standardy jazzowe jak Chiński mandaryn, Kwiat lotosu i Na stepach Mandżurii (śmiech). Kwiat Lotosu to mój tytuł, pozostałe wymyślał głównie Michał. A raczej wódka nam wymyślała. Proszę jednak nie myśleć, że to było słabe. Wręcz przeciwnie. Myślę, że highlights z naszego pobytu w Skandynawii byłyby dzisiaj hitem YouTube’a. Na przykład kiedyś daliśmy się zaprosić stałym gościom restauracji, w której graliśmy. Oni wszyscy wyglądali jak artyści: ubrani byle jak, w jakieś powyciągane szmaty – znaczy się plastycy. Do dziś nie rozumiem, dlaczego malarze muszą wyglądać jak kloszardzi – zawsze mają taki dress code… Któregoś razu jeden z nich podszedł do nas i powiedział, że świetnie gramy, a oni kochają jazz. Od słowa do słowa zaprosił nas do domu na jam session. Na trzeźwo nigdy byśmy się nie zgodzili na przenoszenie całego sprzętu, w tym organów Hammonda. Ale byliśmy tak pijani, że bardzo nam się ten pomysł spodobał. Biedny perkusista Dąbrowski, który nigdy nie pił…

Jak on z wami wytrzymywał?

Do dzisiaj tego nie rozumiem. Nie wiem, jak Andrzej się wśród nas uchował. Trzeba to rozpatrywać tylko w kategoriach cudu. Dusza rajdowca i niesłychana siła woli. Często było mi go szkoda… Wracając do tematu – strasznie zmęczeni wtaszczyliśmy sprzęt do nich – na górę kamienicy. Zaproponowali po lampce. I wlali coś, co niby miało procenty, ale smakowało jak woda. Obudziłem się ze sklejoną gębą, gdy promienie słońca paliły mnie w twarz. Patrzę – obok śpi Urbaniak. Okazało się, że w ogóle nie dotknęliśmy instrumentów. To był pędzony w domu bimber. Ale tak wspaniale, że w ogóle nie było czuć jego mocy. A my już byliśmy, jak zawsze, na podkładzie… Z Michałem piliśmy wtedy non stop. Chowaliśmy sobie wspólną wódkę przed żonami, ale to i tak było mało. Doszło do tego, że sami przed sobą chowaliśmy wódkę. Jeden przed drugim. Alkoholik to człowiek, który nie potrafi pić jak człowiek.

Długo to trwało?

Kilka lat. I stała się straszna rzecz, bo Michał wrócił do Polski i wytrzeźwiał. Potem wyjechał grać do Szwajcarii i mnie tam ściągnął. Ale był już niepijący, a mnie namawiał na rzucenie. Nawet mi się udało. Coś koszmarnego.

Jak to?

Granie free jazzu we dwóch całkowicie na trzeźwo?! No, przepraszam. Gorszego koszmaru nie znam. Na domiar złego musiałem zapuścić długie włosy, bo taka była wtedy moda. Niestety, mam zdjęcia z tamtych lat. Żal dupę ściska, mówię panom… Do tego przychodzili się z nami bratać młodzi niemieccy radykałowie spod znaku Baader-Meinhof. Myśleli, że mają w nas braci komunistów. Obrzydliwość.

Palenie też pan rzuci?

Ale po co? Podczas picia pojawiały się przynajmniej symptomy, które jednoznacznie pokazywały mi, że trzeba będzie kiedyś przestać, a przy paleniu, jak dotąd, nie zauważyłem czegoś takiego. Byłbym kłamcą, gdybym powiedział, że nie odczuwam, że wpływa to negatywnie na moją kondycję. Ale 76 lat na karku też dobrze nie wpływa. Nie widzę powodów do rzucania. Poza tym im bardziej nachalnie jesteśmy spychani do podziemia, niczym chrześcijanie w Rzymie, tym bardziej uważam, że palenie jest rozrywką ekskluzywną, a mój opór Spartakusa wzrasta. Nie dam się pożreć lwom. A próby zakazania używania e-papierosów uważam za złośliwość i zwyczajne skurwysyństwo! Aż się uniosłem. Przepraszam.

Stonujmy zatem emocje. Jakie ma pan pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?

Widok turkucia podjadka na ścianie. Byłem przerażony. Do dziś wszelkie stawonogi i pajęczaki budzą moje obrzydzenie i lęk. Nigdy nie zrobiłbym czemuś takiemu krzywdy, ale nie mogę na to patrzeć. Arachnofobia w czystej formie. Pamiętam też trochę scen z Powstania. Mieszkaliśmy w willi Władysława Waltera, przedwojennego aktora, który był zaprzyjaźniony z innym przedwojennym aktorem – Józefem Orwidem – moim dziadkiem. Ulica Iwonicka na Sadybie. Dalej tylko pola… Na pierwszym piętrze było stanowisko strzelnicze. Pamiętam dokładnie, jak to wyglądało i jak AK-owcy grzali do Niemców z okna mojego pokoju. Bo za tymi polami, na których moja matka wykopywała kartofle, siedziały Szwaby. Stałem obok i patrzyłem. Potem widziałem dużo przykrych rzeczy. Jak postrzelono człowieka tuż pod naszym domem. Kamienice sąsiadów, które dzień wcześniej stały i nagle już ich nie było. Do tej pory mam alergię na syreny. Syreny, które poprzedzały naloty i bombardowanie Warszawy były czymś, czego się bali wszyscy. Chronicznie nie znoszę tego dźwięku.

Urodził się pan w Warszawie, ale wychował w Krakowie. Jakim cudem?

Prawie całą wojnę spędziliśmy w stolicy. Zostaliśmy z niej wysiedleni w momencie, kiedy skończyło się Powstanie. Niemcy postanowili zrównać Warszawę z ziemią i wysiedlili ludność przez obóz w Pruszkowie. Przeszliśmy Pruszków, a później zaczęła się wędrówka w nieznane. Po drodze matka miała ciężki wypadek – furmanka, na której jechała, wpadła pod pociąg. Było to tak straszne, że nie chcę o tym opowiadać. Wyglądało na to, że mama nie przeżyje. Wzięli ją do szpitala, a my z ojcem poszliśmy dalej. Szliśmy chyba ze trzy miesiące. Przy nieprawdopodobnym mrozie. Po drodze dostałem zapalenia ucha, które skończyło się punkcją w szpitalu polowym. Wreszcie dotarliśmy do Krakowa, a ojciec znalazł dom, w którym mogliśmy zamieszkać. Była to kamienica po jakiejś misji wojskowej Mussoliniego, ze wszystkimi papierami firmowymi, maszynami do pisania i pieczątkami. Nocami wyszarpywali to jacyś faceci; kradli, co się dało. My barykadowaliśmy się w jednym z pokojów, gdzie była koza – taki mały piecyk. Któregoś dnia, jak anioł, zjawiła się mama. Nie wiadomo jak… Zostaliśmy w tym mieszkaniu, a ja stałem się krakusem. Dorastałem tam, ale kiedy zacząłem grać jazz, dotarło do mnie, że trzeba się przenieść do Warszawy. Tam było więcej możliwości. Ale w Krakowie było cudownie. Kantor otworzył Cricot 2, w Nowej Hucie Skuszanka i Krasowski prowadzili Teatr Ludowy, mieliśmy prawdziwy klub jazzowy na Św. Marka, otwarto Jaszczury i Teatr 38. Poza tym nurzałem się w Piwnicy pod Baranami. A jak Piwnica się zamykała, to szło się do Feniksa. I od razu wchodziło się prosto na mojego ojca, który siedział przy barze. Często mi mówił: „Możemy pić razem, ale tylko pod jednym warunkiem – będziesz mówił do mnie: drogi kuzynie”. Wstydził się dorosłego syna przed paniami za barem… Kraków był wtedy wielkim karnawałem towarzysko-artystycznym.

A pan w tym karnawale był najbardziej szykownym mężczyzną. Wespół z Ryszardem Horowitzem.

Rysiek miał lepsze marynarki niż ja. Szczególnie taką jedną tabaczkową, którą bym najchętniej z niego zdarł, gdyby tylko była w moim rozmiarze. Tak naprawdę najbardziej eleganckim mężczyzną w mieście był wtedy Andrzej Kurylewicz. Wzorowałem się na nim. Amerykańskie ciuchy kupowało się wtedy „na ciuchach” (śmiech). W Krakowie takie bazary nazywały się „tandeta”. Wszystkie ubrania pochodziły z paczek ze Stanów. A tam wtedy była taka moda, jaka jest dzisiaj: smukłe marynarki z wąziutkimi klapami, do których my wymyśliliśmy proste, nie zwężające się u dołu spodnie. To świetnie wygląda, jak się jest chłopakiem – drzazgą, czyli ma się 60 kg przy 180 cm. Tacy wtedy byliśmy.

Elegancję podchwycił od pana Tomasz Stańko.

Wszystko ode mnie kupował (śmiech). Ja byłem zapatrzony w Kurylewicza, a Tomek we mnie. Dzieciak.

Wracając do Horowitza… Wybił mu pan z głowy klarnet z zazdrości o jego talenty plastyczne?

Co?! Pierwsze słyszę…

Powiedział nam, że krzyknął pan do niego: „Przestań wreszcie pitolić”. I ze wstydu musiał rzucić klarnet raz na zawsze.

To jakaś nadinterpretacja. Zawsze byłem bardzo pozytywnie nastawiony do jego grania i jeżeli ktoś mnie o to pyta, zapewniam, że Horowitz grał bardzo przyzwoicie. I nie robię tego, bo został najlepszym na świecie fotografem i wypada tak powiedzieć. Jeżeli mu kiedyś tak wypaliłem, to pewnie była to jakaś sytuacyjna sprawa. Drobnostka. Znam faceta od lat. Jest inteligentny i prawdomówny, co nie zawsze idzie w parze. I nagle takie coś? W ogóle nie wiedziałem, że istnieje taka wersja, nie mówiąc o jakimkolwiek moim sprawstwie.

To wersja autoryzowana i wydrukowana. Poszła w świat.

Pozostaje mi tylko proces sądowy (śmiech). Ale w Polsce trwa to za długo. Zresztą Ryszard to mój przyjaciel, nie będę mu robił świństwa. Kolejnego (śmiech). Horowitz był naprawdę dobrym klarnecistą dixielandowym. Przysięgam… na jego marynarkę.

Pan Ryszard miał sporo nieprzyjemności związanych z nowym powojennym ustrojem. Jak było z panem?

Nieprzyjemności miewali muzycy starsi ode mnie o 10 lat. Grali już w 1950 r. i naprawdę musieli się z tym ukrywać. Wujek Stalin nie lubił jazzu i większość z nich znała doskonale smak przesłuchań UB. To wszystko jednak skończyło się w 1956 r. Ja i moi rówieśnicy jesteśmy przeważnie wolni od takich wspomnień. Komun w Polsce było kilka i każda miała inną twarz. Ja miałem szczęście nie poznać tej złej komuny. Tak ułożyło się moje życie. Byłem szanowany, ceniony i lubiany, choć biedny. Ale i tak nie najbiedniejszy, bo dzięki Pagartowi mogłem grać na Zachodzie. Tacy ludzie jak ja naprawdę nie mają powodu, żeby narzekać na komunę. Poza tym na przełomie lat 50. i 60. w Polsce nie rządzili komuniści. Komunistką była Wanda Wasilewska i bierutowcy, którzy organizowali sowiecką władzę w naszym kraju. Po nich prawdziwych komunistów już nie było.

A czy ci „niby-komuniści” chodzili za panem?

Za mną? Nie mogłem być dla nich choć trochę niebezpieczny, bo byłem wiecznie zadowolony. I nawalony. Jazzmani nie byli obiektami zainteresowania panów w płaszczach. Byli zbyt rozrywkowi, mało przytomni i durni. A niepijących wśród nas było bardzo niewielu. O czym by oni mieli pisać? „Bliżej nieznany mi osobnik znowu obudził się z kacem” (śmiech). TW z takich nie zrobisz. W przeciwieństwie do wielu członków Solidarności.

Nie przepada pan?

Nie, ale mimo to z dumą noszę znaczek: „Nieznany mężczyzna z wąsami” (śmiech). Przeczułem, że po 1989 r., zmieni się w naszym państwie stosunek do kultury. Że będzie jak na Zachodzie, gdzie muzyka to nie praca, ale tylko i wyłącznie hobby. Przekonałem się o tym w Sztokholmie, kiedy robiłem korektę we wpisach do swojego ubezpieczenia. Pomagała mi sekretarka związku muzyków szwedzkich. Rozmowa przebiegała tak: „Karolak. Muzyk… Nie, nie, nie… Muzyk… On jest muzykiem… To jego zawód. Nie ma innego… Jak to?… No gra na instrumencie… Tak, tylko to”. Większość znakomitych, cenionych przeze mnie szwedzkich muzyków, była adwokatami, farmaceutami, handlowcami… Znałem nawet genialny big-band, który miał tylko jedną dwugodzinną próbę w niedzielę w przykościelnej zakrystii. Raz w tygodniu!

Reprezentacja San Marino w piłce nożnej.

Z tą różnicą, że San Marino zawsze dostaje w dupę.

Mimo wszystko nie chce się nam wierzyć, że nikt nie kontrolował faceta, który tak często opuszczał ojczyznę. Pływał pan przecież po całym świecie!

Przez prawie 15 lat grałem jazz na statkach i jachtach wycieczkowych. Najczęściej byłem kierownikiem zespołu muzycznego. Sama przyjemność i gigantyczna radość z grania. Nigdy nie byłem tam zmuszany do czegoś, co mnie brzydzi. Trzeba pamiętać, że granie do kotleta może wypaczyć tylko już wypaczonych… W moim starym paszporcie miałem pieczątki z bardzo ciekawymi krzaczkami. Pływałem na przykład norweskim statkiem, wożącym Amerykanów po Pacyfiku. Ale nie tylko tam. Kiedyś zawrócono nas ze środka Atlantyku na Karaiby. Powód? Reagan z Kadafim się pokłócili i było niebezpieczeństwo wojny na Morzu Śródziemnym. Przebukowanie wszystkiego zajęło 3 miesiące, które spędziłem na wyspie Saint Croix, należącej do amerykańskich Wysp Dziewiczych. Czułem się tam, jak w domu – wśród ludzi, których kocham. Chodziłem sobie do lokalnej wioski – dykta i jakieś szmaty, ale urządzenia do muzyki w porządku. Naokoło reggae, jazz i big-bandy. Wszędzie wspaniali czarni ludzie, wspaniałe rytmy. Żyć, nie umierać.

Widział pan swoją teczkę?

Nie. Ale ja mam szczęście: nigdy w życiu nie spotkałem złego człowieka.

To może dobrze, że jej pan nie oglądał.

(Wybuch śmiechu). I tak zawodem wredniejszym od donosiciela jest zawód komornika, bo nim zostaje się z cwaniactwa, skurwysyństwa i z chęci zysku. A donosicielem często jest się z musu lub przez przypadek. Swoją drogą, jeśli jest taka teczka, to ciekawe, czy ktoś w niej skomentował to, że w 1974 r. uciekłem ze szwajcarskiego kapitalizmu do warszawskiej komuny. Mogłoby być śmiesznie.

Jak zapamiętał pan stan wojenny?

Zabawnie. I przykro mi, że mówię o tym w ten sposób, bo wiem, że wielu ludzi cierpiało wtedy niemiłosiernie. Nie lekceważę ich losów, ale moje osobiste doświadczenia były kompletnie inne. Przypomina mi się określenie „stanik wojenny” używane przez zaprzyjaźnione małżeństwo, notabene związane wtedy z Solidarnością. Otóż 13 grudnia 1981 r. grałem na kaliskim Festiwalu Pianistów Jazzowych. W pamiętną niedzielę obudziło mnie łomotanie do drzwi mojego pokoju. Walenie i krzyki: „Ewakuacja z hotelu!”. Odburknąłem tylko: „Chwileeeczkę, dajcie się wyspać”. Byłem jak zwykle okrutnie skacowany, więc podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem na recepcję: „Dzień dobry, ja spod szesnastki. Poproszę 8 piw do pokoju… Słucham?… Nie ma problemu, mogę zapłacić niemieckimi markami. Dam 30… Jak to? Wszystko zamknięte?”. I dupa blada. Stan wojenny kojarzy mi się z kacem, którego niczym nie można było uleczyć. Po godzinie zwlokłem się na jajecznicę. Potem sikam sobie ze Zbyszkiem Namysłowskim, a nad nami, w radiu, leci przemówienie Jaruzelskiego. W przerwie gra polski jazz. Jazz się kończy, powtórka Jaruzelskiego. I tak cały czas: Jaruzel przerywany naszym jazzem. Pieszczoszki komuny!

Znalazł pan złoty środek na kaca poza jajecznicą?

Oczywiście. Babcia klozetowa sprzedała mi swoje prywatne pół basa. Za odpowiednio wysoką kwotę. Gorzej, że musiałem się nim dzielić z jedenastką kolegów, z którymi wracałem do Warszawy busikiem Namysłowskiego. A weź i się nie podziel! Ojczyzna przecież wzywała! Po kryjomu nie dało rady wypić.

Wrócił pan do stolicy i co?

Tango. Wsiadało się do taksówki i jechało na Brzeską, na której było totalne zaciemnienie – nie było widać nic. Ale taksówkarz dobrze wiedział, gdzie podjechać, otwierał okno, a z ciemności rozlegał się niski, zachrypnięty głos: „Ile?”. Nielegalny handel wódką był w tamtych czasach szczytem uczciwości i profesjonalizmu. Wszystko działało fantastycznie. Szkoda, że wszelkie życie towarzyskie w Polsce skończyło się wraz z odejściem komuny. Kiedyś widzieliśmy się codziennie, bo codziennie była wspólna robota. Od cholery roboty. W radiu i telewizji. Dziś do siebie nie dzwonimy i nie spotykamy się, bo razem nie pracujemy. Wszystko się zesrało w 1989 r. Dzięki Solidarności. Ale Wałęsę kocham niezmiernie. Tak jak i Urbana (śmiech). Obu za inne rzeczy i za to, jak się wzajemnie uzupełniają. Urban wzruszył mnie, kiedy na wieść o wydaniu książki Wałęsy, oświadczył: „Nie znam takiego pisarza”. Obaj mają świetne poczucie humoru i bardzo mnie rozśmieszają. Jeden brzydki, a drugi napuszony jak chomiczek. Piękna para.

Z Michałem Urbaniakiem też swego czasu stanowiliście piękną parę. Jednak Urbaniak twierdzi, że nie dorastał panu elegancją do pięt. Opowiadał nam, że zawsze wyglądał pan jak lord Cox, a po każdym koncercie ustawiał się do pana „rząd dup”.

Nie zauważyłem. To jakaś konfabulacja. Chyba, że byłem aż tak ślepy.

Tu także Michał przychodzi z pomocą. Otóż przyznał się nam, że widział pana bez okularów. Szczęściarz!

I to jaki! Wytłumaczenie jest bardzo proste. Po pierwsze, kiedy miałem lat 18, stwierdziłem, że jestem krótkowidzem. I bardzo się z tego ucieszyłem, ponieważ wówczas najpopularniejszą osobą w Polsce był Zbigniew Cybulski, którego znakiem firmowym były ciemne okulary. Pomyślałem, że nareszcie mam pretekst, żeby walnąć sobie takie same pingle. I walnąłem. Byłem szczęśliwy, bo jak szedłem krakowskimi Plantami, to wołali za mną: „Te! Cybulski!”. Po drugie – nienawidzę swoich brwi, które nadają mojej twarzy wyraz idiotycznego zdziwienia. Dlatego od 1983 r. noszę konkretny model bardzo dużych okularów.

(Wojciech Karolak nagle zdejmuje okulary)

Powiedzieć, że jest pan nie do poznania, to nic nie powiedzieć.

A widzicie! Nie lubię siebie takiego. Chciałbym mieć brwi opadające, takie jak Łukasz Nowicki, a mam kretyńskie, dokładnie odwrotne.

Bez okularów wygląda pan dwadzieścia lat młodziej.

To zaleta? Tak już się przyzwyczaiłem do bycia w okularach, że bez nich czuję się, jakby mi spodnie spadły.

Gdzie można kupić taki model?

W tej chwili jest to obiekt antykwaryczny. Zostaje tylko e-bay, ale raczej amerykański. To klasyczny model Porsche Design. Został wprowadzony na rynek w końcu lat 70. Jestem szczęśliwym posiadaczem kilku par. A biorąc pod uwagę, że mają wymienne szkła, to nawet kilkunastu. Taka żelazna rezerwa w razie gdybym usiadł na którejś parze, co się zdarzało. W końcu trzeba mieć jakieś rozrywki w życiu. Jak nie można się nachlać wódy, to człowiek może sobie przynajmniej klapnąć na własnych okularach (śmiech).

Pana rozrywką jest też chyba zbieranie laptopów. Ile sztuk liczy sobie pańska kolekcja?

Strasznie dużo, bo niczego nigdy nie sprzedałem. Miałbym dać ogłoszenie, po którym zgłosiłby się do mnie jakiś facet rano, budził mnie i chodził po moim mieszkaniu? Mam swojego pierwszego laptopa. I drugiego, bo tylko na nim chodzi pewien program. Oprócz tego posiadam trzy identyczne Toshiby starej generacji – genialne do digitalizowania płyt winylowych. Poza tym duży Acer, dwa gigantyczne HP kupione specjalnie do programów muzycznych, których jeszcze nie uruchomiłem; Toshiba, na której pracuję; trochę mniejsza Toshiba i jeszcze mniejsza Toshiba; Mac G4… i jeszcze parę maleństw, o których nie ma sensu wspominać. Razem wyjdzie tego kilkanaście, ale naprawdę przynajmniej 1/3 jest w ciągłym użyciu. Do tego Marysia ma chyba cztery. Czyli w sumie mamy ponad dwadzieścia kompów. Ale czy to dużo?

Z iloma pan podróżuje?

Z Lenovo, którego nie wymieniłem wcześniej (śmiech).

Pamięta pan swoją pierwszą i ostatnią bójkę?

Bułkę?

(ogólny rechot wszystkich zainteresowanych)

To nie jest rozmowa o zgubnych cechach glutenu.

(Śmiech). Przepraszam. Mam prawo mieć nadwątlony słuch, bo za długo grałem z rockowcami. Unikałem używania stoperów, a perkusiści napierdalali mi prosto w ucho. Poza tym od 35 lat nie płukałem sobie uszu. Mam w nich złoża całkowicie niepotrzebnych rzeczy. Kto wie, czy nie można tam znaleźć paru taśm magnetofonowych, różnych zapisków, zdjęć i paszportów. Ad rem: nigdy nie umiałem się bić. Unikałem więc konfliktowych sytuacji, bo wiedziałem, że dostanę łomot. Biłem się raz w życiu. Było tak: siedzimy sobie przy barku i pijemy winko. W pewnym momencie facet siedzący naprzeciwko, doskakuje i łup mnie w mordę. Ni z tego ni z owego. Od razu mam rozcięty łuk brwiowy. Krew się leje. Niemiłe uczucie – człowiek nie wie, co się z nim dzieje. Nie ma tylko wątpliwości, że dostał w mordę. Błyskawicznie wyskoczyłem zza stolika, bo przecież tak wypada. Nie chciałem wyjść na tchórza. Od razu przypomniały mi się bokserskie nauki Andrzeja Kurylewicza: „Wojtek, pamiętaj – jak będziesz chciał kogoś uderzyć, to uderz również masą ciała. Staraj się przenieść ten ciężar na siłę ciosu”. I tak zrobiłem. Facet oparł się o bar, a ja się rozpędziłem i pierdut! Masą ciała! A on… ani drgnął. Ale uciekł. Goniłem go o świcie po całej krakowskiej starówce. Poza tym dowiedziałem się, że wcześniej ten chuligan pobił jakiegoś studenta – Murzyna. Mojego czarnego brata! Nie mogłem darować skurwielowi. Wypiłem pięćdziesiątkę i dalej za nim. Oczywiście nic mu nie zrobiłem, nawet go nie dogoniłem. Cała przygoda skończyła się jednak dobrze. Gościa w końcu złapał milicjant i wlepił mu kolegium.

I bardzo słusznie. Na bank był niemuzykalnym ignorantem.Ten chuligan oczywiście.

Każdy posiada jakiś tam stopień muzykalności. Bez wyjątków. Pierwszy ma moja żona, która wie, kiedy muzyka zaczyna grać i kiedy przestaje. Drugi posiadają redaktorzy zajmujący się oprawą muzyczną w radiu. Trzeci to ludzie piszący o muzyce. A czwarty ma Tom Waits rzężący jak żebrak wyciągnięty ze śmietnika. Ten facet naprawdę działa mi na nerwy. Wszystkie kolejne stopnie muzykalności mają ci, którzy się na nim wzorują. A także kilka piosenkarek uwielbianych przez młodych polskich inteligentów.

Który stopień pozwala na jazzowe improwizacje?

Drugi (śmiech).

A od którego zaczyna się pana szacunek?

Od czwartego. Bo pieniądze, które zarobił Waits na pewno zasługują na szacunek. To sztuka zarabiać na niedomyciu i zasyfionym głosie.

Marek Dyjak, nazywany „polskim Tomem Waitsem”, bardzo się tym porównaniem irytuje.

Dobrze to o nim świadczy.

A jak świadczy o panu fakt, że nie przyznaje się taksówkarzom, że jest jazzmanem i woli mówić o sobie, że gra na weselach?

Rozmowa z taksiarzami zwykle schodzi na pieniądze. I wtedy okazuje się, że oni myślą, że ja zarabiam tyle, ile zarabiam, tylko dokładają na końcu jedno zero. Wkurwia mnie to niemiłosiernie, bo taksówkarze reprezentują vox populi, są reprezentantami społeczeństwa. I jeżeli oni tak nas – muzyków jazzowych – wyceniają, to znaczy, że jesteśmy strasznie niedopłacani i krzywdzeni przez system. Z drugiej strony mam świadomość, jak ciężko ludzie harują i jak mało zarabiają. Niesprawiedliwość otacza nas z każdej strony. Podsumowując, mimo taksówkarzy, staram się nie rozczulać nad sobą.

I pewnie dlatego należy pan do Akademii Fonograficznej, wyłaniającej Fryderyki.

To bardzo wyczerpująca praca. Ostatnio dostałem 88 płyt do oceny. Każda startowała w konkursie na album roku. Dodatkowo wszystko na ostatnią chwilę: deadline do południa, a jest 5 nad ranem. No to ciach! 88 płyt – raz, dwa, ale naprawdę uczciwie. Matko Boska…

Była wśród tych płyt Stalgia Jurka Małka?

Wyszła tuż przed końcem zeszłego roku, więc będzie startowała dopiero w następnym sezonie. Jeszcze jej nie znam, ale na pewno posłucham. Z Jurkiem jestem blisko związany. To śmieszne, ale on stworzył mi zespół. Mnie nie przyszłoby do głowy, żeby założyć swoją kapelę. Nie potrafię być kierownikiem. Mimo to mam zespół, choć to właściwie zespół Jerzego Małka pod tytułem: „Kwartet Wojciecha Karolaka”, którym Małek zajmuje się hobbystycznie, kiedy nie jest zajęty własną twórczością (śmiech).

Może po prostu chce grać z białym Murzynem.

Dziękuję bardzo. Chciałbym nim być. Mam czarną duszę i nic na to nie poradzę. Płaczę na mszach gospel, lubię czarne gęby i uwielbiam czarną muzykę. Taki już jestem. W moim uwielbieniu muzyki do tańca mieści się ogromna doza rasizmu. Bo to musi być czarne, żeby było dobre. Taki ze mnie rasista z Bożej łaski. Może dlatego całe życie marzyłem o Nowym Jorku. A kiedy wreszcie tam dotarłem, to oszalałem. Nie wiem nawet, jak to opisać. Nie było tak wspaniale, jak w moich marzeniach, było jeszcze wspanialej! Niestety, dość szybko zorientowałem się, że moja miłość nie będzie odwzajemniona. Bo, żeby tam przeżyć, trzeba być przeciwieństwem Karolaka. Trzeba wcześnie wstawać, mieć masę energii, rozpychać się łokciami, być cwanym, mieć rozdęte ego i niezachwianą wiarę w siebie. Ja tych cech nie posiadam.

Ma je za to Michał Urbaniak.

I dzięki Bogu. Zdolnemu, ciepłemu i fajnemu człowiekowi przydarzyła się wspaniała rzecz – kariera w Nowym Jorku. Ja z kolei byłem w tak silnym okresie fascynacji panią redaktor, że po prostu musiałem wrócić. Zresztą i tak w Nowym Jorku niczego bym nie osiągnął. Nie dla mnie tamto życie. Nawet spod mostu by mnie wyrzucili. Wychowałem się w czasach i środowisku, w których autoreklamowanie się było przyczyną towarzyskiego ostracyzmu. Chwalenie się, lansowanie, mówienie o sobie – tego po prostu nie wypadało robić. Dziś to absolutna konieczność. Bez tego nie istniejesz, nie ma cię. Szczególnie tam.

Dodatkowo twierdzi pan, że jest nieambitnym leniem. Nie ma pan chyba zadatków na „prawdziwego współczesnego artystę”.

Nie mam. A trzeba pamiętać, że są słuchacze, którzy uwielbiają tylko i wyłącznie ekstremalnie szybkie przebieranie paluszkami. Chcą, byś na estradzie najpierw się dla nich spocił, potem zesrał, a na samym końcu umarł. Tylko wtedy jest to prawdziwa sztuka, w której od razu widać, że artysta dał z siebie wszystko. Ja w takim sensie nie daję. I bynajmniej na to nie narzekam. Cieszę się, że taki jestem. Z drugiej strony, a propos mojego lenistwa, mógłbym grać codziennie, ale bez tego ciągłego przemieszczania się. Nie znoszę noszenia walizek, podróży i hoteli. Chciałbym, żeby gdzieś pod moim mieszkaniem była knajpa z Hammondem na wyposażeniu. Wtedy grałbym non stop. Wielu muzyków, którzy mają ze mną do czynienia, na pewno irytuje moje lenistwo. Jakoś jednak wytrzymują, więc per saldo wychodzę na plus.

Na plus to wyjdzie pan dopiero, jak wskaże nam niewiastę, którą moglibyśmy na naszych łamach dla pana rozebrać.

No to mamy problem, bo ja jestem wielbicielem pięknie ubranych kobiet, a nie rozebranych. W wytwornej kobiecie cudowne jest to, że uruchamia wyobraźnię. Dlatego do dziś uwielbiam zdjęcie Brigitte Bardot w stroju zakonnicy. Poszedłbym w tę stronę panowie…

Zapraszamy.

Muszę chyba poszukać w necie… Nie pamiętam nazwisk. Wiem, że dziś również występują piękne aktorki, ale ich nie znam. Nie chodzę do kina, bo nie można tam palić. Gdybym jednak chodził i znał, to podobałyby mi się te, które kojarzą się bardziej z Diorem niż z siłownią. Na nogach raczej Louboutin niż Adidas, czyli jak najdalej od sportu. I nic natrętnie sexy… Widziałem niedawno zdjęcie Catherine Deneuve, pięknie udrapowanej na jakiejś gustownej leżance, ale to był ułamek sekundy i niewiele z tego pamiętam. Kończymy?

Ostatnie pytanie. Jakby pan „zagrał” naszą rozmowę?

To byłby klasyczny klaster, czyli bardzo dużo dźwięków blisko siebie. Bez harmonii. Brzmiałoby to, jakby się usiadło, za przeproszeniem, dupą na fortepianie.

Na skróty:

Życie towarzyskie z Krzyśkiem Komedą miało niepowtarzalny smak.

Ciechowski był geniuszem, intelektualistą i arystokratą pełną gębą.

Niestety, ludzie nie mylą mnie z nikim innym. A szkoda, bo w Polsce żyje wielu lepszych muzyków ode mnie. Mimo to wkurza mnie, gdy ktoś mówi, że jestem „polskim Jonem Lordem” (śmiech).

Na pewno jestem genialnym aktorem. Gubi mnie tylko jedna rzecz – nie potrafię niczego zapamiętać. Dlatego zostałem jazzmanem.

Nie nadaję się na nauczyciela muzyki. Nie mam usystematyzowanej wiedzy, a poza tym wiem tylko, że coś jest złe, bo jest do dupy, a dobre, bo jest dobre. Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć.

Przez 5 lat płaciłem szwedzkie podatki. Gdybym był bardziej obrotny, pobierałbym dziś szwedzką emeryturę. Niestety, jestem niepraktycznym frajerem.

Dziś się nie proponuje, ale wciska. Wszystko wszystkim.

W moim domu nie było sielanki. Powiedzieć o moich rodzicach, że byli fatalnym małżeństwem, to nie powiedzieć nic.