Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Tomasz Frankowski

PLAYBOY nr 04, 2012 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Kuba Dąbrowski

Pamiętasz swojego pierwszego PLAYBOYA?

To musiało być we Francji. Mieszkałem tam od 1993 roku. PLAYBOYA bardziej oglądałem niż czytałem. Oczywiście tylko dlatego, że moja znajomość francuskiego była wtedy jeszcze niedostateczna… Niestety nie powiem wam, kto był na okładce. To było tak dawno temu, że równie dobrze mogła to być Catherine Deneuve albo Brigitte Bardot (śmiech).

Francja dla 18-latka, wychowanego w PRL-u, musiała być szokująca.

Bardzo. Ale pierwszego szoku doznałem już na lotnisku we Frankfurcie. Wcześniej, gdy podróżowałem z reprezentacją Polski do lat 16 i 18, zawsze szedłem w grupie, za przewodnikiem. Tym razem byłem zupełnie sam. Stres, chaos, niepewność, bo to przecież największe lotnisko w Europie. Francję zacząłem poznawać od McDonalda, który był dla mnie wówczas restauracją, a nie fast foodem. Koledzy z nowego klubu w Strasburgu uświadomili mi jednak, że to jedzenie nie jest dla piłkarza. Musiałem skończyć z białostockim amatorstwem i przejść na zawodowstwo. Bardzo się zmieniłem po pierwszym roku pracy za granicą.

Jakim cudem znalazłeś się w RC Strasbourg?

Graliśmy mecz z francuskimi rówieśnikami i zostałem wypatrzony. Nie zdążyłem wrócić autokarem do Białegostoku, a w domu już czekał telegram z informacją, że powinienem się tylko przepakować i jechać z powrotem do Francji. Mama się zgodziła, Jagiellonia również, więc wyjechałem. W czasach kiedy nie było internetu, skype’a i telefonów komórkowych. Nie byłem ciepłą kluchą, ale rozstanie z rodziną i Edytą, wtedy dziewczyną, a dzisiaj żoną, było trudne. Przerwałem też naukę w maturalnej klasie. Nie przypuszczałem, że we Francji będę grał przez następnych pięć lat.

Francuscy rówieśnicy nabijali się z prowincjusza?

Może trochę. Mieli ubaw, bo chodziłem w dżinsach i adidasach. Dla nich to był  obciach. Jak na  Francuzów przystało, byli wyczuleni na modę. Wytłumaczyli mi, że klasowy piłkarz zakłada do dżinsów mokasyny, a mój sportowy sznyt kojarzy się z prowincjonalnymi boiskami. Na miejscu pod skrzydła wziął mnie syn słynnego czeskiego piłkarza Zdenka Nehody, który trenował tam od paru dobrych miesięcy. Bardzo mi pomógł. Dzięki niemu przeszedłem na przykład przyspieszony kurs obsługi książeczki czekowej, a także dowiedziałem się, czym jest kwota brutto. Kiedy dostałem pierwszy czek, to mocno się zaniepokoiłem. Suma na nim nie zgadzała się z podpisanym kontraktem (śmiech). Nehoda wytłumaczył mi, że dostałem kwotę netto.

Dziś pewnie to ty opiekujesz się młodymi piłkarzami Jagiellonii.

Co nieco. Poznałem kilka języków, więc nie mam kłopotów z przekazaniem wszelkich niuansów młodszym kolegom.

Widzisz w nich dawnego siebie?

Tak źle to ze mną chyba nie było. Któregoś razu, gdy w trakcie obozu mieszkałem w pokoju z 19-letnim Kolumbijczykiem, który przyjechał do Białegostoku, zauważyłem, że chłopak nie spuszczał wody w toalecie. Trzy razy przycisnąłem za niego. Wreszcie, rozumiejąc, że to nie przypadek, pokazałem mu, jak obsługiwać przycisk. Pomogło.

Z Francji na chwilę poleciałeś do Japonii. W Nagoi wylądowałeś w składzie obok Dragana Stojkovicia.

Czasem nawet u niego nocowałem. Jedliśmy sushi  i oglądaliśmy Mistrzostwa Europy. Fajny, pogodny facet, choć trochę zmanierowany. Z drugiej strony trudno się dziwić. Jego gwiazda tam ponownie rozbłysła, dwukrotnie był piłkarzem roku, do dziś jest bohaterem w Nagoi, bo wrócił tam jako trener i od razu zdobył z nimi mistrzostwo. Słynął z tego, że nie rozdawał autografów. To było dziwne, tym bardziej, że 80 proc. kibiców stanowiły piskliwe fanki.

W Japonii trenował cię, wówczas jeszcze nie tak znany, Arsene Wenger.

On mnie tam ściągnął. Od razu było widać, że to dobry trener, ale nikt nie spodziewał się, że aż tak dobry (śmiech). Szkoda, że nie przypomniał sobie o mnie w Arsenalu.

Po latach, przy okazji meczu Polska-Francja, powiedział ci, że gdybyś był mocniejszy fizycznie, to by cię zabrał do Londynu.

Czysta kurtuazja. Gdybym był masywniejszy, zatraciłbym prawdopodobnie swoje piłkarskie walory, czyli spryt, szybkość i grę na jeden kontakt. Zawsze grałem szybko, nie lubiłem wozić piłki ze sobą, jak Marek Citko czy Mariusz Piekarski, którzy wprost uwielbiali robić kółeczka, za przyzwoleniem trenera juniorów. Ja wyznaję zasadę, że nikt nie jest szybszy od piłki.

Wenger miał rację?

Po latach okazało się, że tak. Kiedy na własną prośbę przeszedłem z hiszpańskiego Elche do angielskiego Wolverhampton, moje piłkarskie walory zgasły. Nie odpaliłem. Nie miałem wystarczającej siły, żeby walczyć z rosłymi piłkarzami. Spryt i inteligencja w starciu z drwalami poległy. Polscy obrońcy są jacyś mniejsi w porównaniu z angielskimi, albo to tylko złudzenie. Tomek Hajto opowiadał mi ostatnio, że jak grał w Southampton, to w polu karnym, w którym do główki szykowało się ośmiu zawodników, był najniższy, a ma 192 cm wzrostu. Wyspy to trochę inny świat. Nawet treningi w Anglii różnią się od tych na kontynencie. W Wolverhampton w okresie przygotowawczym sporo jeździliśmy na rowerach, głównie przełaje. Mieliśmy też zajęcia na basenie. A u mnie z pływaniem cieniutko. Jak mam ręce do kraula, to nogi do żabki. Nigdy nie mogłem tego opanować. Trener zarządzał wyścigi, łowienie odważników oraz grę w waterpolo. Chyba równie słabo szedł mi tylko boks…

Boks?!

Jak się okazało, to także część futbolowego rzemiosła na Wyspach. Prawdziwy trening bokserski jest bardzo ciężki. Robienie brzucha przez cztery minuty bez przerwy było dla mnie nieosiągalne, podobnie jak i dla reszty kolegów. Inne ćwiczenia również trwały pięć razy dłużej niż podczas zwykłego treningu piłkarskiego. Trenujący nas bokser miał niezły ubaw, widząc jak się męczymy.

A jak było w ringu?

Jako kogucik chciałem coś tamtemu facetowi udowodnić. Dostałem parę kontr i miałem dość.  Bycie piłkarzem w Anglii to ciężki kawałek chleba. Dlatego mam dla nich ogromny szacunek.

Pamiętasz swoją pierwszą bójkę?

I zarazem ostatnią. To nawet nie była bójka, tylko jeden strzał. W podstawówce zginęła mi plakietka, po dwóch miesiącach zobaczyłem ją na piórniku kolegi. Uznałem, że to on jest sprawcą mojego nieszczęścia. Przeciwnik poległ, bo trochę go zaskoczyłem. Lewym sierpowym. Leczył się potem lodem. Kolegujemy się mimo to nadal poprzez Naszą Klasę. Jeżeli to nie byłeś ty, Robert, to sorry…

Jesteś leworęczny?

Nie, ale w lewej ręce czuję moc. To ciekawe, bo gdybym miał strzelać z przewrotki, to też strzelałbym z lewej nogi. Dziwne, bo jestem prawonożny. Aha, widzę też lepiej lewym okiem i karty rozdaję lewą. Nie wiem, czym jest to uwarunkowane.

Jak bardzo przewyższałeś piłkarskimi umiejętnościami rówieśników na podwórku?

Nie lubię się chwalić, ale dobra, powiem – sam wygrywałem mecze. Chłopaki mieli mnie dość, a ja tego nie rozumiałem. Z reguły były dwie drużyny – w jednej grałem ja, a w drugiej pięciu moich kolegów, którzy z upływem czasu się wykruszali i chodzili zbierać jabłka. Bardzo mnie to irytowało.

Czy twój styl gry zmienił się przez te wszystkie lata?

Teraz już nie drybluję, bo mam lepszych partnerów w drużynie. O styl gry trzeba by spytać pierwszych trenerów, którzy mówili na mnie „kotek”, „tygrysek” albo „lisek”. Tylko dla kolegów z podwórka od zawsze byłem „Frankiem”.

I zawsze w napadzie?

Nuda, co? Od małego aż do występów w Chicago Fire nie zagrałem nawet minuty na innej pozycji. Dopiero kostarykański trener „Strażaków” zauważył we mnie świetnego prawego pomocnika. Miałem wtedy 34 lata, więc i dla mnie było to ciekawe odkrycie. Rzecz jasna, była to bzdura. Ja się tam nie nagrałem, a ten trener szkoli dziś dziewczyny na uniwersytecie.

A propos. Masz powodzenie u kobiet?

Nie wydaje mi się. Nie spotykam się ze specjalną atencją ze strony kobiet. Ja nie Ronaldo, a Białystok to nie Madryt.

Kokietujesz za to jako piłkarz. Odpowiadając na pytanie o najważniejsze cechy napastnika, powiedziałeś kiedyś: „pazerność na bramki, szybkość, dobry drybling”, a zaraz potem dodałeś: „szkoda, że ich nie mam”.

Wszystko się przecież zgadza. Może poza pazernością, bo jak strzelam pierwszą bramkę, to już myślę o drugiej. Kiedy mnie chwalą, że zdobyłem dwie bramki w meczu, ja się gryzę, że nie wykorzystałem trzeciej sytuacji. Taki mam charakter. Z wiekiem to się nie zmieniło. To samo widzę u Cristiano Ronaldo. Jest tak pazerny na bramki, że choćby strzelił kilka, to i tak kolejna zmarnowana sytuacja wywołuje w nim złość. Podoba mi się też Inzaghi – każdą strzeloną dziś bramkę traktuje, jakby była jego pierwszą. Wracając do pytania – dryblingu nie mam od lat.

I kto to mówi? Człowiek, który mija przeciwników jednym zwodem ciała?

Ale to jest balans, a nie drybling (śmiech). Może wy jako kibice odbieracie to inaczej.

Ile hat-tricków w karierze zaliczyłeś?

Nie pamiętam. Wiem natomiast, że w ekstraklasie dla Jagiellonii nie strzeliłem żadnego. I będzie mi ciężko, bo w meczach Jagi trudno o trzy dobre sytuacje.

Życzymy ci zatem dwóch, a potem karnego. W końcu jesteś specjalistą od jedenastek.

Ja specjalistą?! Za dużo zmarnowałem. Ze strzelanych w naszej ekstraklasie około 30, trafiłem góra 25. Statystyka dobra, ale nie bardzo dobra. Ekspertem od karnych jest Ronaldo. Z ostatnich 24 karnych, strzelił 23. To dopiero wynik godny specjalisty.

Karny to duży stres?

Ogromny. Za trafienie nikt cię nie pochwali. A jak spudłujesz, koledzy i kibice mają pretensje. Ale ja nigdy nie bałem się odpowiedzialności.

Jak strzelać karne Wojtkowi Szczęsnemu?

Poziom bramkarza raczej nie ma znaczenia, bo i tak najwięcej zależy od strzelającego. Zdarzało mi się pokonywać świetnych bramkarzy, ale i przeciętni bronili moje strzały.

A masz może na swoim koncie jakiegoś samobója?

Wciąż nie mam. Może dlatego, że od jakichś 15 lat nie byłem w swoim polu karnym (śmiech).

Twoja najważniejsza bramka?

Nie raz się zastanawiałem. Myślę, że w oczach kibiców najważniejsze są te, które nic nie dały, czyli na przykład z Anglią na Old Trafford, czy w barwach Wisły przeciw Barcelonie. Moim zdaniem naprawdę istotne były te, które strzelałem w eliminacjach, odmieniając losy meczu, na przykład z Walią. Bez tego gola mogło nas nie być w turnieju. Szkoda tylko, że na nim nie zabłysnęliśmy.

Masz żal do Pawła Janasa, że cię nie zabrał na Mistrzostwa?

Do moich warunków fizycznych mieli zastrzeżenia wszyscy trenerzy reprezentacji – i Wójcik, i Engel, i Janas – mimo, że byłem najskuteczniejszym zawodnikiem ligi. Do kadry Janasa załapałem się dopiero po mocnej interwencji prasy. Mam wrażenie, że pomogłem drużynie zakwalifikować się na Mistrzostwa, ale potem na własne życzenie utknąłem w Anglii, gdzie mi po prostu nie szło. Paweł Janas miał pełne prawo, żeby zawodnika w teoretycznie słabej formie nie zabrać na turniej. Mógł jednak wyciągnąć pomocną dłoń. Nie zrobił tego. Zabolało mnie, nie powiem. Ale chyba jeszcze bardziej zabolało kibiców.

Który tytuł króla strzelców smakował ci najbardziej?

Pierwszy w Wiśle i pierwszy w Jagiellonii. Zresztą nie sądziłem, że w Jadze coś takiego będzie w ogóle możliwe. I do dziś się dziwię.

Życzymy ci wejścia na podium w klubie stu. Trzecie miejsce jest w zasięgu (Gerard Cieślik ma na swoim koncie 167 bramek. Tomkowi brakuje jeszcze 11 goli – przyp. aut.).

Nie chcę o tym myśleć w kategoriach powinności. Zbytnia pazerność na bramki może zabrać przyjemność z gry. A dla mnie to istota tej dyscypliny. Chciałbym, żeby to półrocze było ukoronowaniem mojej kariery. Jeśli przy okazji zacznę gonić Gerarda Cieślika, będzie wspaniale.

Masz jakieś piłkarskie przesądy?

Tylko jeden: na boisko zawsze wchodzę lewą nogą, a żegnam się prawą ręką. Kiedyś już mówiłem, że jestem ekonomiczny. Staram się nie wykonywać zbędnych ruchów. Nawet kiedy trzeba wejść na pierwsze piętro, a jest winda, to jadę windą. Może dlatego wciąż mam siłę do grania. Ostatnio zaniepokoił mnie Irek Jeleń, który przez ponad pół godziny stał i rozmawiał z kolegą przed wyjazdem na mecz z Portugalią. Z torbą na ramieniu! Musiałem mu w końcu zwrócić uwagę. Mam nadzieję, że nie ten detal zdecydował o nie wykorzystaniu stuprocentowej sytuacji, którą miał w tym meczu. Ale możecie mi wierzyć, że w dzisiejszym futbolu o zwycięstwach decydują detale.

Od małego chciałeś być piłkarzem?

Tylko i wyłącznie. Wystarczyło wejść do mojego pokoju, żeby się o tym przekonać. Na ścianach królował Marco van Basten. Uwielbiałem go. Ale miałem też plakat Tottenhamu. To był jedyny klub, który odpowiedział na moje listy z prośbą o przysłanie jakichkolwiek gadżetów. Jestem stały w uczuciach, dlatego do dziś kibicuję Kogutom.

Uczyłeś się wtedy w technikum budowlano-geodezyjnym. Rokowałeś?

Wyróżniałem się tylko ładnym charakterem pisma. Dlatego też zostałem sekretarzem klasy. Po pierwszym roku jednak mnie sczyścili. Co to za sekretarz, którego w kółko nie było! Między 14. a 17. rokiem życia sporo wagarowałem. Mieliśmy z kolegami dostęp do oficjalnych druczków z Jagiellonii, zwalniających z lekcji. Wpisywaliśmy sobie dwa tygodnie wolnego pod tytułem „Wyjazd na zgrupowanie reprezentacji Jagiellonii”. I dwa tygodnie byliśmy out – „na zgrupowaniu”.

Tak łatwo było to podrobić?

Do naszej klasy chodził syn działacza klubu, który kiedyś podwędził ojcu oryginalną pieczątkę. Naszym zadaniem było tylko podrobienie podpisu. Gdyby dziś zrobił coś takiego mój syn, to byśmy musieli odbyć męską rozmowę.

Jak wspominasz praktyki zawodowe?

Fajnie. Zawsze jak wjeżdżam do Białegostoku, to widzę po prawej stronie ulicę Sikorskiego i podziwiam swoją robotę. Kładliśmy tam w ramach zajęć krawężniki. Godzinami wyrabialiśmy cement, żeby połączyć poszczególne elementy. Wstawialiśmy też słupki odblaskowe na wylotówce z Białegostoku. Spoko robota, tirówek przy drodze jeszcze wówczas nie było, więc nikt nas nie zaczepiał. Zliczałem także samochody, przejeżdżające główną arterią miasta. Kółko, krzyżyk, kwadrat –  autobusy, osobówki i tiry. To była norma na specjalizacji: drogi i mosty kołowe.

Mniej więcej w tym czasie umarł twój tata. Nie doczekał twoich sukcesów.

Niestety. Dziś odczuwam to szczególnie, kiedy patrzę na Fabiana. Na razie mamy ze sobą świetny kontakt – okres buntu dopiero przed nim. Ja straciłem tatę i nagle musiałem sobie radzić sam. Oczywiście to mama nas wychowywała, ale miała tak dużo spraw na głowie, że wiele obowiązków, łącznie z opieką nad młodszym bratem, spadało na mnie.

Ojciec widział twoje bramki?

Nie był fanem piłki, ale podwoził mnie na treningi. Był taksówkarzem, więc zawsze przywoził mnie do klubu i odbierał. Zacząłem grać w 1984 r., a tata zachorował dwa lata później. Pewnie widział parę moich goli, ale nie miały one znaczenia. Niestety nie doczekał żadnego ważnego trafienia. Mam nadzieję, że tam na górze mają swoją kablówkę.

Twój młodszy brat nie miał smykałki do piłki?

Zupełnie. Prawda jest taka, że nie jesteśmy do siebie podobni. Kiedy ja wsiąkałem w piłkę, on w motoryzację, poprzez cartingi i gokarty. Dziś jest właścicielem komisu samochodowego i dlatego nie kupiłem jeszcze żadnego auta w salonie. Choć korci mnie coraz bardziej.

Zarabiałeś jakieś pieniądze przed zawodową piłką?

Na koloniach zbierałem butelki i sprzedawałem je w skupie. A jak miałem 10 lat, to kolędowałem z kolegami. Chodziliśmy po domach z profesjonalnie zrobioną szopką, śpiewaliśmy, graliśmy na fletach i tańczyliśmy. Były też małe dochody z przemytu (śmiech). Jako zawodnicy Jagiellonii jeździliśmy na zgrupowania do Związku Radzieckiego. Czasem nawet pięć razy w roku. Działacze Jagi mieli „swojego” naczelnika granicy. Kiedy wracaliśmy ze zgrupowania, z dzisiejszej Litwy lub Łotwy, to jakimś cudem celnicy nie dostrzegali motocykla w środku autobusu.

Jak to w środku?

Zwyczajnie, to były przecież inne czasy. Budzimy się rano w dzień wyjazdu i po śniadaniu schodzimy z torbami do autokaru, ale okazuje się, że nie można wrzucić bagaży do luków, bo stoją już tam kanistry pełne benzyny. No to niesiemy torby do środka. A tam w korytarzyku między siedzeniami stoi Jawa. Ale to nie wszystko. Były też dwa rowery i kilka telewizorów.

Podobno woziło się też alkomaty.

Tak, ale w drugą stronę. Alkomaty, gumy Donald i dekatyzowane dżinsy Maviny. W zamian przywoziliśmy inne dobra. Ja zwykle to, co zarobiłem, wydawałem na miejscu. Nie byłem dobry w te klocki. Absolutnym mistrzem za to był kumpel z ataku, Marek Citko. Nie dziwne, że został agentem piłkarskim. My wieźliśmy wiele pierdół, a on tylko jedną dekatyzowaną kurtkę nabijaną znaczkami z Modern Talking albo Europe. Sprzedawał ją na pniu za 300 rubli. My przez kilka kolejnych dni musieliśmy się wozić z alkomatami po 3 ruble od sztuki…

Czy piłkarze nie zarabiają dziś trochę za dużo?

Nie ważne ile zarobisz, ważne ile wydasz. Tak jest w piłce. Piłkarze dobrze zarabiają, ale też dużo wydają. I niektórzy mają problem z organizacją życia po piłce, bo skarpety nie są wystarczająco pełne.

Ty powoli przygotowujesz się do życia po piłce. Jesteśmy pełni podziwu, że zebrałeś się w sobie i w zeszłym roku zdałeś maturę.

Podobno jeden uczeń na czterech nie zdał, więc łatwo nie było. Zrobiłem maturę, żeby móc myśleć o ścieżce trenerskiej, jeśli przyjdzie na to chęć. A kupować dyplomu na bazarze nie chciałem (śmiech).

Na poważnie przymierzasz się do trenerki?

Na razie to tylko opcja rezerwowa, bo nie chcę zabierać pracy trenerowi Smudzie (śmiech). Poza tym nie mam ochoty przenosić się z całą rodziną co pół roku do innego miasta, bo taki jest średni czas pracy trenera w naszej ekstraklasie. Tym bardziej, że wkrótce  po raz trzeci zostanę tatusiem.

Gratulujemy! Chłopak czy dziewczyna?

Lekarz twierdzi, że będzie chłopczyk. Szykuje się więc gorący okres. Wszystko po kolei: najpierw medal na Euro, potem poród (śmiech).

Powiedz nam, czy twój pierworodny – Fabian będzie bramkarzem?

Próbuje nim być, bo bardzo mu się podobają pady. Wcześniej próbował być jak tata napastnikiem. Na razie ma 11 lat. Być może za parę lat zostanie matematykiem albo muzykiem. Jego wybór.

Co dzisiaj wybiera twoja córka?

Wybiera zwykle to, na co ma ochotę. To silna indywidualistka. Na razie jej największa pasją jest jazda konna, której uczy się od trzeciego roku życia. Każdą wolną chwilę chciałaby spędzać w stajni.

Czy żona interesuje się futbolem?

Liga Mistrzów, czy mecze międzypaństwowe bez udziału Polski jej nie interesują. Te, w których uczestniczę ja, jak najbardziej. Kibicuje z zapałem i – o ile to możliwe – na żywo. Zdarza się nawet, że bywa na wyjazdowych meczach.

Chwali cię za dobrą grę?

Nigdy. Przyzwyczaiłem ją do dobrej dyspozycji, więc to dla niej naturalne, że jestem skuteczny. Za urodę zresztą też nie chwali, ale to chyba z innego powodu…

A wie, na czym polega spalony?

Palca sobie uciąć nie dam, ale przypuszczam, że wie.

Prosimy zatem o twoją definicję spalonego, specjalnie dla czytelniczek. Na Euro 2012 jak znalazł.

W momencie podania piłki zawodnik, do którego jest kierowana, musi znajdować się przed ostatnim graczem drużyny przeciwnej, będącym najbliżej swojego bramkarza. Nie wiem, czy zrozumieją. Sam mam z tym kłopot po takim wyjaśnieniu… Przydałaby się jeszcze grafika. I Jacek Gmoch (śmiech).

Co myślisz o projekcie likwidacji spalonego?

Dla mnie bomba. Bez spalonego mógłbym grać do pięćdziesiątki (śmiech). Nikt i nic nie zmuszałoby mnie do biegania od pola karnego do pola karnego. Gra jednak straciłaby sens.

Doświadczyłeś korupcji w polskiej piłce?

Raz złożono mi propozycję remisu w Krakowie. Nam ten mecz nic nie zabierał, natomiast drużynę przeciwną znacznie przybliżał do utrzymania w ekstraklasie. Rozmowa trwała góra minutę i się rozłączyłem. Dzwonił naiwny piłkarz, na polecenie swojego trenera. Mecz wygraliśmy 4-0, prowadząc po 30 minutach 3-0. Mam nadzieję, że nie brałem udziału w drukowanych meczach. W szatniach czasem słyszało się, że ci się dogadali z tymi i wynik będzie taki, a nie inny. Na ogół dwie kolejki przed końcem sezonu. Kiedyś nawet zadzwoniłem do brata i kazałem mu obstawiać trzy mecze w pakiecie, bo słyszałem, jak się skończą. Brat wydał 100 złotych. Tylko jeden wynik się sprawdził. W polskim futbolu jest od groma plotek i nie ma życzliwości.

Grając, nigdy nie myślałeś, że coś jest nie tak z kolegami z boiska?

Nie, ale parę razy w meczach, w których wylewałem ostatnie poty, sędzia okazał się być opłacony. Nic dziwnego, że nie mogliśmy wygrać. Potem  te mecze „odkryto” w trakcie śledztwa antykorupcyjnego.

Czyli nie masz świadomości, że twoi koledzy mogli podkładać się w meczach, w których grałeś?

Nie mam i nie chcę mieć. Wierzę, że w Wiśle nie było miejsca na takie praktyki. Nikt z nas nie umoczył i dlatego możemy sobie spoglądać w oczy. Gdyby było inaczej, pozostałby nieprzyjemny smrodek. Choćby taki, jaki był w Jagiellonii tuż przed moim wyjazdem do Francji. Niektórzy piłkarze byli opłaceni, ale nie wszyscy o tym wiedzieli. Jaga przegrała, bo kolega specjalnie sfaulował w polu karnym, a bramkarz nawet nie próbował bronić. A potem siedzi się z takimi ludźmi, je się z nimi obiad i rozmawia. O drodze powrotnej do Białegostoku nie wspominając.  Wtedy jednak byłem za młody, a dziś już za stary, żeby komukolwiek coś na ten temat powiedzieć.

To powiedz nam, czy Łukasz Piszczek powinien grać w kadrze.

Ja bym mu wybaczył. Miał problem z etycznym zachowaniem tylko w młodości. Uczestniczył w korupcji jeden raz, był jednym z najmłodszych w grupie, na tak zwanym dorobku. Zgodził się na wszystko, stając przed dylematem młodego, niezbyt wtedy rozgarniętego, człowieka, wchodzącego w dorosłe życie. Też kiedyś miałem taką sytuację. Żadnych list jednak nie podpisałem i głośno oświadczyłem, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Łukasz zrobił inaczej, zrobił jak chciała grupa. Jest ofiarą, która poniosła już karę. Według niektórych niezbyt dotkliwą. Według mnie – odpowiednią do czynu. Umówmy się, takich piłkarzy jest trzystu i nikt nie zwraca na nich uwagi. Czapki im z głów nie spadły. Dlaczego? Bo reprezentacja jest dla nich poza zasięgiem.

Tomasz Hajto – twój trener w Jagiellonii chciałby najwyraźniej, żeby i dla ciebie była poza zasięgiem. Przeszkadza mu, że co jakiś czas opuszczasz klub. Śmiał się ostatnio, że trener Smuda lubi spędzać z tobą wieczory.

Lubi, ale na pewno nie tak, jak ze swoją żoną. Mówiąc serio – trener kadry sam nie ustali składu. Potrzebuje potwierdzenia lub zaprzeczenia swoich ocen. To jest normalne. Pracę dla reprezentacji omówiłem wcześniej z PZPN-em i ze swoim klubem. Trener Hajto ma odmienne zdanie i ja je respektuję. Uważam tylko, że lepiej nie załatwiać tej sprawy przez media. Nie będę z Tomkiem wszczynał konfliktów, bo jak dotąd żyjemy w dobrej komitywie.

Na czym polega praca trenera napastników?

Wbrew temu co się myśli, nie trenuję tylko z Robertem Lewandowskim, Irkiem Jeleniem i Pawłem Brożkiem. Zajmuję się całą ofensywą, czyli także pomocnikami i skrzydłowymi. Jacek Zieliński opiekuje się defensywą, a ja pozostałymi – oczywiście w pewnych fragmentach treningu.

Wszyscy wiedzą, jakie walory prezentuje Robert Lewandowski. Powiedz nam zatem, jakie ma braki.

Nie powinienem tego mówić, bo sam nigdy mistrzem ambicji nie byłem, ale wydaje mi się, że Robert jest ciut za leniwy. Tak to wygląda podczas treningów kadry. Z drugiej strony na początku kariery ktoś mi powiedział: „Młody, nie angażuj się tak w każdą akcję. Nadmierna ambicja jest gorsza od faszyzmu”. Kto wie? Może gdyby Robert zaczął się spinać i skupiać na codziennej pracy w stu procentach, to wcale nie musiałoby to wyjść mu na dobre? Mógłby zacząć łapać kontuzje i nie osiągnąć tyle, co do tej pory. Ja właśnie tak dorobiłem się urazu. Prawdę mówiąc, widzę w nim siebie sprzed lat i zastanawiam się, czy ten jego naturalny luz nie jest przyczyną tego, że dziś walczy o króla strzelców Bundesligi.

Trochę żałujemy, że na Euro 2012 nie będziesz grającym trenerem.

Nie ukrywam, w kadrze jest kłopot z napastnikami. Nie mamy wystarczającego wyboru. Lewandowski obecnie jest wyśmienity, a tuż za nim plasują się Jeleń, Brożek, Sobiech, którzy niestety w swoich klubach prawie nie podnoszą się z ławki rezerwowych. Młody narybek jest obiecujący, ale to na razie za mało.

Jakbyś wyjaśnił fenomen Smudy?

Podam przykład. Pod koniec treningu przed meczem z Białorusią podczas strzałów świetnie prezentował się Paweł Brożek. Robert Lewandowski strzelał niechlujnie, wyglądał po prostu gorzej. Zgodnie z własnym sumieniem i zdrowym rozsądkiem do pierwszego składu zarekomendowałem Pawła. Co się okazało? Przez 60 minut meczu Brożek tracił piłki, był apatyczny, grał słabo. Kiedy zmienił go Robert, od razu zdobył bramkę. I rozruszał atak. Jako doświadczony piłkarz, ale początkujący trener, nie potrafiłem zadziałać wbrew rozsądkowi i postawić na Lewandowskiego. Tym się różni ode mnie Franciszek Smuda – ma doświadczenie i nieprawdopodobnego trenerskiego nosa. Słabsza dyspozycja na treningach nie jest dla niego wyznacznikiem potencjału piłkarza w dniu meczu.

Po pięciu latach wróciłeś z Francji do Polski. Niejako na „zamówienie” Smudy.

Sprowadził mnie, bo byłem z tej samej białostockiej ekipy, co Bogusz i Citko. Bogusz zachwalał, że jestem jeszcze lepszy od Marka. Franz powiedział, że musi mnie tylko dotknąć i po pięciu minutach będzie wiedział, czy nadaję się na ekstraklasę. Dotknął i przez siedem lat grałem w Wiśle. Trener Smuda twierdzi, że potrafi ocenić zawodnika po tym, jak wchodzi po schodach. Też bym tak chciał, chociaż wiem, że to żart. Czasami tydzień obserwuję chłopaka na treningach i wciąż nie wiem, czy on da radę.

Ty na treningach nie należysz do nadgorliwych.

Na początku bardzo się przykładałem. Ale odkąd zaczęły się problemy z kontuzjami, zacząłem trenować na mniej więcej 90 proc. Efekt – przez ostatnie kilka lat nie miałem żadnych urazów. A coraz młodszy nie jestem. To jest zastanawiające. Wielu moich kolegów, sumiennie zapierniczających na treningach, pokończyło już kariery. Zupełnie nie wiem, w czym rzecz.

A może gdybyś trenował na 120 proc., zrobiłbyś wielką karierę za granicą?

Niewykluczone, ale od paru lat miałbym buty przybite na kołku. Mógłbym tylko na nie popatrzeć.

Niebawem będziemy rozmawiać z dwoma piłkarzami, którzy robią kariery na Zachodzie – z Robertem Lewandowskim i Wojtkiem Szczęsnym. Jakie pytania zadałbyś im na naszym miejscu?

Roberta spytałbym, czy zawczasu wpisał sobie w kontrakt premię za tytuł króla strzelców Bundesligi. Bo jak znam życie, to nawet o tym nie pomyślał. A Wojtka, czy gdyby stracił miejsce w pierwszym składzie i pojawiła się oferta Tottenhamu, to pokazałby kozaka i wyszedł wyzwaniu naprzeciw.

A my wyjdziemy? Z grupy?

Wyjdziemy. Po mękach. Nie tylko umiejętności będą się liczyć, ale też kibice i fart. A trener Smuda go ma. Chyba…

Kto wygra cały turniej?

Obawiam się, że ktoś z grupy śmierci: Portugalia, Holandia, Niemcy.

Dlaczego się obawiasz?

No bo nie my.