Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Marian Opania

Marian-OpaniaPLAYBOY nr 04, 2014 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Andrzej Świetlik

Przygotowałem się na to spotkanie… (w tym momencie pan Marian wyciąga trzy strony A4, zapisane drobnym maczkiem). Bo wiecie panowie… Ja lepiej piszę, niż mówię.

To jest nas trzech.

Cieszę się.

Ponoć pańska żona miała obiekcje przed naszym spotkaniem.

Miała. Bo PLAYBOY kojarzy się z wyuzdaniem, prawda? I dlatego was nie kupuję. Musicie też panowie wiedzieć, że to, co napiszecie w tym wywiadzie, przejdzie przez domową cenzurę. Będzie gruntownie czytane. Muszę uważać, co mówię. Mam świadomość, że czasami coś, co wydaje mi się nieistotne, dla czytających bądź oglądających ma kolosalne znaczenie. W ogóle to powinienem się wam do czegoś przyznać. Łatwo ze mną nie będzie. Jestem mrukiem, takim smutnym, szarym człowieczkiem. Myślę, że na granicy choroby. Czasem żona, zdrabniając moje imię, mówi: „Misiu, idziemy do przyjaciół, odezwij się, powiedz chociaż dwa zdania”. „Po co?” – pytam. Wolę słuchać. Męczą mnie ludzie dużo mówiący. Może dlatego, że miałem taką ukochaną matkę, która potrafiła zamęczyć swoich interlokutorów potokiem słów. Ale raczej chodzi o coś innego. Wszystko wynika z kompleksów, którymi mógłbym wybrukować spory placyk. Zawsze raczej zaniżam swoją wartość. Staram się nie wychylać.

Ale jak już się pan wychyli, to cała Polska huczy.

Na ogół jestem osobą spokojną, ciepłą, misiowatą, ale nieraz budzi się we mnie dusza Azjaty… Czasem miałem ochotę przegryźć gardło przez ekran telewizora osobnikowi, z którego biły bezczelność, cynizm, hipokryzja i dobre samopoczucie. Bo tego nie dało się spokojnie słuchać.

A jak słuchało się panu reakcji zwykłych ludzi po tym, jak odmówił pan zagrania w filmie Smoleńsk?

We Wrocławiu wyszedłem na scenę i nagle publiczność wstaje i bije brawo. Zanim w ogóle się odezwałem. Ciężko skłamać, że to nie było przyjemne. Bo było. Tak samo jak i to, że na adres Teatru Ateneum przychodziły listy z gratulacjami z całej Polski. Ale jest i druga strona medalu. Młody sąsiad, student AWF-u, ostrzegł mnie, że jacyś tacy zmawiają się i chcą zrobić demonstrację przed moim domem. A ja nie mam ochrony jak generał Jaruzelski. Przez jakiś czas trzymałem samochód dwie ulice dalej.

Czuł się pan zagrożony?

Oczywiście. Kiedyś, śmiejąc się, powiedziałem do Wiktora Zborowskiego, że przyjdzie czas, że będzie mi przynosił paczki do więzienia. A on: „Jakie paczki? Jestem twoim przyjacielem. Posadzą mnie razem z tobą”. Niby żart, ale doskonale pamiętam, jak pewien minister sprawiedliwości ciągał po prokuraturach mojego przyjaciela lekarza, tylko dlatego, że zdarzyło mu się przyjąć w roli pacjenta słynnego gangstera. A los tak chciał, że później ten sam minister po wypadku samochodowym wylądował ze złamanym palcem i urazem głowy na ostrym dyżurze i trafił akurat na mojego przyjaciela. I co? Potraktowano go jak normalnego pacjenta i udzielono pomocy.

Jakoś się tym ten były już minister nie chwalił.

Otóż to. Ten biedny mój naród jest tak podzielony, że czasami wydaje mi się, że jesteśmy na progu wojny domowej. Czuć taką duszną atmosferę. Odpowiadają za nią politycy, których życiowym celem jest szczucie ludzi na siebie.

Jakie ma pan dzisiaj relacje z Antonim Krauzem (reżyser filmu Smoleńsk – przyp. aut.)?

Po mojej odmowie mieliśmy bardzo nieprzyjemną rozmowę. Antek powiedział, że zrobiłem mu z życia piekło. Z czym się zgadzam. Ale to on publicznie wywołał mnie do odpowiedzi w piśmie „Uważam Rze”. Mimo wszystko, jak zwykle przed świętami, wysłałem do niego życzenia. Odpowiedział, że tak pięknych życzeń nie otrzymał od nikogo. Docenił wyciągniętą dłoń. A niedawno odwiedził mnie z żoną na benefisie w radiowej Trójce z okazji moich 50 lat w zawodzie. Nadal się przyjaźnimy i cenimy. Jestem prawdziwie szczęśliwy, bo trawestując komunistyczne zawołanie: „Proletariusze całego kraju, łączcie się. I nie dajcie się dzielić”.

Pan z tego co wiemy, jest proletariuszem pełną gębą. Znaleźliśmy pańskie gniazdo – małą wioskę we włoskiej Umbrii, niedaleko Perugii. Nazywa się… Opagna.

O żeż… Aż mi się zimno zrobiło. Znacie historię o ogrodniku Czartoryskich? Mój brat studiował ongiś architekturę we Wrocławiu i pewnego razu jego wykładowca, historyk sztuki, zaczepił go słowami: „Pan pochodzi z Puław? A wie pan, że pod koniec XVIII wieku na dwór Czartoryskich przybył ogrodnik, który nazywał się Opagna?”. To on musiał pomagać księżnej Izabeli Czartoryskiej urządzić ten wspaniały park. A ja bardzo lubię sadzić i urządzać ogrody. Mam niemal zmysłową rozkosz, jak coś mi się przyjmie albo wykiełkuje.

Dlatego właśnie wspomnieliśmy o tej osadzie.

Czyli mój praprapra…szczur musiał pochodzić właśnie stamtąd! Nie przepadam za pizzą i spaghetti, ale na następne wakacje jedziemy do Umbrii – do mojego własnego miejsca. Obowiązkowo. Zaczynam już uczyć się włoskiego. Jak opowiem o tym moim wnukom… Vito Corleone miał swoją wioskę Corleone, a ja – Opania – mam swoją Opagnę.

O tatarskich korzeniach też im pan opowiada?

Oczywiście. Ich ojciec robi nawet prawdziwe mongolskie łuki. Geny mają zadziwiającą siłę. Jednak jak dotąd, nie udało się nam odnaleźć tatarskich przodków. Ich krew jednak w nas widać, szczególnie wyraźnie u mojego syna. Moją mamę śmiało można było zamknąć w jurcie, moja cioteczna siostra ma piękne azjatyckie rysy, a jej brat przypomina naszego tatarskiego imama. Ja też jestem ciut jelcynowaty.

Niektórzy twierdzą, że raczej „starozakonny”.

Wśród moich przodków jest pewien wachmistrz gwardii przybocznej cara o nazwisku Abramek. Z racji antysemityzmu Rosjan starozakonność raczej tu odpada. Natomiast jego mamusia nosiła wdzięczne imię i nazwisko: Petronela Pijak. Za to ja kocham kulturę żydowską. Mój przyjaciel Szymon Szurmiej już parę razy mówił mi z uśmiechem: „Ty musisz być nasz”. Ja mu na to: „No, ale kiedy sprawdzałem. Sami katolicy”. Wtedy Szurmiej odpowiada: „Spokojnie. Same przechrzty. Opania – hiszpański Żyd” (śmiech). A ja na to: „Jeżeli już, to włoski”. Mówienia gwarą żydowską nauczył mnie wujek Łogin, mąż siostry mojej mamy. Genialnie opowiadał żydowskie kawały. Od dziecka nimi nasiąkałem. W ogóle wujek był dla mnie ważny, bo bardzo wcześnie straciłem ojca, który zginął w Powstaniu Warszawskim. Był to chyba niebywały „pistolet”.

Dlaczego „pistolet”?

Inni siedzieli w oflagu 5 lat, on uciekł po dwóch miesiącach. Po ucieczce tata działał w obwodzie puławskim AK, by potem po wsypie znaleźć się w Warszawie. Matkę gestapo zabrało na słynny Zamek Lubelski. A on zginął ostatniego dnia Powstania na Mokotowie. Porucznik „Zych”, dowódca kompanii O1 i O2 pułku „Baszta”, kawaler orderu Virtuti Militari i dwóch Krzyżów Walecznych. Wykrwawił się na rogu Odyńca i Kazimierzowskiej. To mój tata zdobył dla mnie obywatelstwo Warszawy i dlatego jak ktoś dziś uczy mnie patriotyzmu, ja lekko się uśmiecham. O tym, jak umierał ojciec, opowiedzieli mi po latach jego żołnierze. Był ciężko ranny w biodro i powinien iść na tyły. Ale nie. „Zostanę ze swoimi chłopcami”. Musieli przeskoczyć przez ulicę Odyńca. Niestety kulejący ojciec nie był wystarczająco szybki. Dostał serię z czołgowego cekaemu, a potem leżał kilka godzin na ulicy i się wykrwawiał. Podkomendni próbowali, ale nie mogli przyjść mu z pomocą, bo umierał na linii niemieckiego ognia. Ojciec widział mnie ostatni raz jak miałem trzy miesiące. Podobno jestem bardzo podobny do niego. Tak twierdzili jego nieliczni ocaleni żołnierze i moja babcia – mama ojca. W Powstaniu straciła jedynego syna, więc byłem dla niej oczkiem w głowie. Nazywała mnie „Miniem” i codziennie fundowała mi rosół ugotowany na podwórkowym kurczaku, po którym zwykle rzygałem, a na deser dawała mi jeden orzech włoski na prawidłowy rozwój mózgu. Niestety, nic to nie pomogło…

Mama wołała na pana „Maryś”.

Otóż to. Wstydziłem się cholernie przed kolegami. Ciarki mi od tego przechodziły. Urodziłem się 1 lutego, ale nie obchodzę imienin „na Mariana” jak inni, tylko „na Marii”, bo miałem być dziewczynką. Żona komentuje to: „To chyba widać”. Kumple z podwórka w Puławach mówili na mnie „Misiek”. A babcia Falczyńska, która uwielbiała mojego starszego brata Wojtka, a za mną nie przepadała, tytułowała mnie „Padalcem”.

Dlaczego?

Bo bez przerwy wszystko mnie drażniło. Babcia mawiała: „Pocałuj się w prawy półdupek przez lewe ramię”. I ja próbowałem. Efekt był wiadomy: salto i pyskiem w podłogę (śmiech). Byłem dzieckiem lękliwym. Bałem się ciemności, bałem się wyjść sam z domu. Ukochany wujek Łogin, który zastępował mi ojca, próbował walczyć z moimi lękami. Na przykład wieszał w nocy zmięty biały papier w odległości 20 m od domu, przy sławojce, i mówił: „Misiu, przynieś”. Biegłem ile sił w nogach, tak się strasznie bałem. Byłem klasycznym dzieckiem wojny. Ciągłe ucieczki, ciągłe bombardowania. Mówi się, że dziecko nie pamięta. A guzik! Doskonale pamiętam, jak matka uciekała ze mną na rękach, a ja patrzyłem na samoloty – latające, okropne zjawy. Miałem wtedy półtora roku. Przez wiele lat potem śniły mi się nadlatujące po cichu stwory.

Słyszeliśmy, że po cichu to pan rąbał drzewo w Puławach.

Dobrze żeście słyszeli. I bynajmniej nie chodzi o kradzież… Rąbałem zawsze po szkole. Najpierw ubekowi, który mieszkał u sąsiadów. Miał złote zęby, pięknie grał na organkach i czasami dawał mi się pobawić swoim pistoletem. A potem przemiłej pani Heli – lokatorce. 60 zł za metr – to były duże pieniądze. I całe dwa dni roboty. Nie tykałem tylko czarnego dębu, bo za twardy. Wynajmowało się do niego chłopa zwanego „Ogółem”. „Krzywogęba” czyścił u nas sławojki, a „Ogółem” świetnie rąbał czarny dąb. Teraz, jako miłośnik drewna, uważam to za zbrodnię. Jeden miał wykrzywioną mordę, a drugi cały czas gadał, że nie pracuje za dniówkę, tylko „ogółem”.

Na samym początku pańskiej kariery ogółem plotkowano, że jest pan, jak to się dzisiaj mówi, gejem.

A ja dopiero na studiach dowiedziałem się, że cuś takiego istnieje (śmiech). Maturę zrobiłem jako siedemnastolatek, a uczelnię skończyłem mając lat zaledwie 21. Dziecko właściwie. Dostałem zatrudnienie w Teatrze Klasycznym. Po przedstawieniu Edward II Marlowa, w którym grałem następcę tronu w obcisłym skórzanym kostiumie, do teatru zaczęły przychodzić adresowane do mnie listy. A na nich motylki, kotki i wyznania miłosne od jakiegoś studenta polonistyki z Krakowa. Mama żartowała, że nikt w życiu tak mnie nie kochał (śmiech). Ale mnie nie było do śmiechu. Mieszkałem wtedy w kawalerce na Cybernetyki 11 i czasami pożyczałem klucze kuzynowi, żeby sobie ze swoją dziewczyną, a dzisiejszą żoną, trochę poswawolił. Dzisiaj to wybitny matematyk i informatyk. W każdym razie, po jakiejś premierze, był bankiet i on w trakcie tego bankietu podchodzi do mnie i mówi: „Misiek, czy możesz mi dać klucze?”. Naokoło od razu porozumiewawcze spojrzenia. Chciałem go zabić. No i poszło. Basia Sołtysik potem opowiadała, jak Łapicki powiedział o mnie: „Aaaa… ten pedałek”. Na co ona: „Kto?! Misiek, pedał?!!” i w śmiech.

Walczył pan o prawdę?

Ale jak? Miałem udowadniać swój heteryzm na prawo i lewo? (Śmiech). Przecież z moją małżonką znam się od 17. roku życia. Ale i tak dla niektórych Wiktor Zborowski jest pewnie moją dziewczyną. Czasem go zresztą podpytuję: „Jak by to było Wiktor? Chyba musiałbym mieć jakieś krzesełko”. On zawsze mnie uspokaja i twierdzi, że jakoś dalibyśmy sobie radę (śmiech).

Pan do trzydziestki świetnie sobie dawał radę. Bardzo długo wyglądał pan jak chłopiec, prawie nastolatek.

Do 34. roku życia byłem strasznie szczawiowaty. Na przykład w wieku 28 lat grałem w Teatrze Telewizji 14-letniego Tomka Sawyera. Dla kogoś z moimi warunkami w kinie było znacznie więcej ciekawych ról niż na scenie, na której mogłem grać tylko paziów, smarkaczy i następców tronu. W młodości byłem jak Szyc – brałem wszystko. Grałem w trzech, czterech filmach rocznie. U Wajdy zadebiutowałem jeszcze na studiach w 1962 r. jako zaledwie 18-latek. Potem na czwartym roku zagrałem główną rolę u boku Poli Raksy w filmie Anny Sokołowskiej Beata.

Grał pan „Ramzesa”, czyli Olka – nomen omen – Smoleńskiego.

Już wtedy się to za mną ciągnęło (śmiech). Kolejne główne role zagrałem w Maturze Konwickiego i niemieckim filmie Ein Mann ohne Vergangenheit (Mężczyzna bez przeszłości). I wreszcie obok Daniela Olbrychskiego w Skoku Kutza, za który to film i za Sąsiadów Aleksandra Ścibora-Rylskiego, dostałem nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego.

W Skoku obok panów wystąpiła Małgorzata Braunek.

Kazio mówił wtedy o niej: „Trzy hektary dupy” (śmiech). Była wspaniała. Wiem, że Kutz lubi, kiedy to powtarzam, więc powiem jeszcze raz – najwięcej o graniu przed kamerą dowiedziałem się na planie Skoku. Kazio był moim Pigmalionem. Współpraca z nim była czarowna. Godziny gadania o życiu, słuchanie Ewy Demarczyk, koniaczek – fantastyczny czas. Kazio pokazał mi nowe ścieżki w aktorstwie, zwrócił moją uwagę na to, że nie trzeba grać wprost. Można lepiej, czyli naokoło. Dzięki niemu odkryłem na przykład, że miłość można grać przez nienawiść. No, ale potem szybko osiwiałem i utyłem. Jak miałem cztery dychy, byłem już starszym panem. Bolesna sprawa.

Do niedawna Leonardo DiCaprio to taki wieczny szczawik. Można powiedzieć – polski Opania…

No chyba nie z urody. Co prawda nie jestem admiratorem jego aktorstwa. Ale muszę jednak przyznać, że w Wielkim Gatsbym położył na łopatki Roberta Redforda, który grał w pierwszej wersji. A już w Co gryzie Gilberta Grape’a był po prostu genialny. Żaden wielki aktor, poza Day-Lewisem w Mojej lewej stopie, nie zagrał umysłowych ograniczeń tak rewelacyjnie. Dustin Hoffman, którego uwielbiam, przegrał – moim zdaniem – Rain Mana, De Niro w Przebudzeniu podobnie, a znakomity Sean Penn był nie do zniesienia w Samie. Zagrać takie role jest piekielnie trudno. Tym bardziej dziwię się jury w Gdyni, że nie nagrodziło Dawida Ogrodnika za Chce się żyć. Do dziś pamiętam słowa Kutza, który w aktorach najbardziej cenił naturalność. Mówił: „Ty jesteś takim prawdziwkiem. Co byś nie powiedział, zawsze jesteś prawdziwy”.

Po Skoku panów drogi się rozeszły.

Dlatego pisałem do niego rozpaczliwe listy. Prawie miłosne. „Kaziu, dlaczego nie gram w Soli ziemi czarnej? Dlaczego mnie nie wziąłeś? U ciebie mógłbym zagrać wszystko. Gram sporo tu i tam, ale to nie jest to samo”. Byłem nim autentycznie zafascynowany.

Dzisiaj pańskie aktorskie cechy odnajdujemy w Jacku Braciaku.

Nie tylko. W Zamachowskim, Malajkacie, Pazurze, Szycu, Kocie, Więckiewiczu, Małeckim, Dorocińskim, Woronowiczu, że nie wspomnę tu swojego syna, bo nie uchodzi. Nie tylko Anglicy i Amerykanie mają swoich wspaniałych… A Braciak to zdolna bestia. Vide Edi, Drogówka… Ten sam typ prawdziwka. Bardzo się lubimy. Zresztą wczoraj zrobił mi numer i znienacka pocałował w rękę. O, k… Przepraszam (śmiech). To kolega z Puław nauczył mnie tak przeklinać. Zresztą to właśnie z nim wdałem się w pierwszą bójkę w życiu. Wokół naszej ulicy – Krańcowej – było pełno sadów, więc narzędzi nie brakowało. Było się czym bić. Na przykład łopatą.

O co poszło?

Jak to o co? O dziewczynę, rzecz jasna. Mieliśmy w końcu po 7 lat. Daliśmy sobie po łopacie, a potem byliśmy najlepszymi kolegami. Obaj umieliśmy się bić, że hej. Naprawdę! Byłem niski, ale za to bardzo wysportowany. Gimnastyka przyrządowa, szermierka, lekkoatletyka, piłka nożna, biegi, skoki i szczypiorniak. Po prostu sprężyna.

O pańskich wyczynach krążą legendy.

Od razu legendy… Nigdy nikogo nie zaczepiałem. Co najwyżej stawałem w obronie kolegów albo dawałem odpór. A że siłę mam po dziadku, to bywało ostro. Jak walnąłem i trafiłem, to pękała szczęka. Najwięcej spięć tego typu miałem w czasie studiów. Jak już opowiadałem, byłem osobnikiem strachliwym, ale wykształciłem w sobie specyficzną pseudoodwagę. Serce skakało mi jak nieprzytomne, a krew odpływała do nóg. Niby paniczny lęk, ale gdy dodawałem do tego moją siłę i szybkość – nie można było mnie zatrzymać. A że trenowałem trochę boks, to nie raz dawałem radę trzem. Jak ktoś mnie zaczepiał, budził się we mnie Azjata. Ale uderzałem po polsku (śmiech).

Polski Tatar.

Taki, niestety, jestem. Może i nikczemnego wzrostu, ale nie daj Boże zaczepić… Kompleksy bywają potworną siłą napędową. Wszystko zależy od tego, w którą stronę się tę siłę nakieruje. Bo jeśli w złą, to dobrze radzę – lepiej nie zaczepiać kurdupla. Historia nas tego uczy. Aleksander Macedoński, Napoleon, Hitler, Stalin, a dzisiaj… wystarczy się rozejrzeć.

Skoro pan jest zawziętym kurduplem, to jakie cechy osobnicze prezentuje druga część kabaretu Duo – wieżowiec Zborowski?

Jaki pan?! Przestańcie wreszcie! Co prawda moglibyście być moim synami, ale co tam! Marian jestem. Bardzo mi miło… A Wiktor to nie wieżowiec, tylko „żyraf”. Nie mylić z żyrafą, bo to samiec. Kiedyś graliśmy w telewizyjnej bajce: ja małego słonika, a on żyrafa. Stąd nasza znajomość. Powolny, majestatyczny, za to niebywale inteligentny, błyskotliwy, dowcipny i zdolniacha.

Czy ten powolny żyraf dobrze gra w kości?

Największe szczęście we wszystkich grach mam i tak ja. Ale największą przemyślność, wręcz diabelską, posiada właśnie Wiktor. Dlatego czasem ze mną wygrywa. Cała reszta, ze świętej pamięci, Guciem Holoubkiem i Kociniakiem na czele, dostawała ode mnie przeważnie manto. Był taki czas, że nawet obliczałem swoje roczne przychody tylko z gry w kości. Miałem pomysł, żeby wygrawerować na moim kominku: „Sponsorem tegoż kominka jest Marian Kociniak”, a na oknach umieścić tabliczkę: „Okna sfinansowane przez aktorów Teatru Ateneum”. Co prawda grozili mi, że jak zacznę przegrywać, to będą zrywać z poszycia dachówkę.

W Totka też ci kiedyś poszło.

Wówczas zagrałem pierwszy raz w życiu i trafiłem piątkę w systemie. Za stare 2,5 miliona złotych polskich nabyłem dwa kupony po 10 skreśleń. Wygrałem 234… miliony. Małżonka urządziła mi karczemną awanturę, że tak drogo zagrałem. Wytłumaczyłem jej, że gdybym zagrał normalnie, wygrałbym 5 milionów, a tak wygrałem 234. Przynajmniej mogliśmy z żoną odwiedzić naszą córkę w Japonii, która miała tam stypendium rządu japońskiego.

W kartach też jesteś mocny?

Nie, to za inteligentne dla mnie… Ciekawe, dlaczego moja żona jeszcze nie dzwoni. Mija druga godzina naszej rozmowy. Czyżby się nie niepokoiła? (Śmiech).

Pozdrawiamy serdecznie… Rozmawialiśmy o Miniu, Miśku, Azjacie, a nawet Padalcu.
A co z „Gliździarzem”?

Aaa… to taki gość, który łowi ryby na robaki i spławik. Bardzo to lubię. Nie przepadam za sztuczną przynętą, trzeba się dużo namachać kijem i nie ma czasu na rozmowy z tym, co na górze.

Jakieś rekordy?

Nigdy nie zawyżam. Największa sztuka, jaką złowiłem, to dorsz – 8,8 kg. Kawał ryby. Ciągnie się go jak worek kartofli z 80-metrowej głębi.

Bywasz też podobno „Dzięciołem”.

Dzięki mojej pasji, czyli rzeźbieniu w drzewie. Siedzę na przyzbie i stukam. A potrafię w tym być bardzo zacięty. Marcin Wolski spojrzał kiedyś na moje rzeźby i powiedział: „Gdybyś był gejem, to przypuszczalnie byłbyś drugim Michałem Aniołem”. Mimo wszystko nie żałuję. Hołduję zasadzie, że kobieta to najpiękniejsza forma białka – jak mawia Daniel Passent. W pełni się z nim zgadzam.

W takim razie może byś nam wyrzeźbił jakąś playmate?

Na Jennifer Lopez trzeba by mieć kawał drewna. Szczególnie w pewnym miejscu. Poza tym nie rzeźbię aktów kobiecych, tylko motywy sakralne.

Kiedy wystawa?

Miałem kilka, ale się nie chwalę. Jeżeli chcecie zobaczyć moje dzieło, zapraszam na Powązki. Dość oryginalny Chrystus Frasobliwy czeka na mnie przy grobie rodzinnym, gdzie będę mieszkał. Moi drodzy, znam się trochę na sztuce i wiem, ile jest warte moje rzeźbienie. Robię to z porywu serca. Wyłącznie. Wartości poważnej sztuki to chyba to nie ma.

I to mówi członek Związku Polskich Artystów Plastyków?

Mimo tego Michałem Aniołem nie jestem i niestety nigdy nie będę. Rzeźbię, żeby zostawić po sobie materialny ślad. Nawet dobrze wykonane krzesło potrafi nas przeżyć. Aktorstwo to zawód pachnący mizerią i ulotnością. Nic po nas nie zostaje. Dzięki pracy w drewnie tworzy się coś namacalnego. Nic nie znacząca, ale jednak – materia. Materia. A skąd się ona wzięła? Ongiś zafascynowała mnie książka profesora bioelektroniki i twórcy pojęcia wszechpróżni Włodzimierza Sedlaka. Był to ksiądz, wykładowca na KUL-u. Książka ma tytuł: Na początku było światło. Jest to przepiękna i działająca na wyobraźnię teoria. Na początku wszechświat był jedną wielką wszechpróżnią i nagle w tych praciemnościach pojawił się pojedynczy foton i począł tę próżnię niejako „ubijać”. Po miliardach lat powstała w niej materia. Można by pomyśleć, że ksiądz profesor zbliżył się do myślenia materialistycznego. Musimy jednak zapytać – skąd wziął się ten pojedynczy foton i czym lub kim był?

Pora na klasyczną materię PLAYBOYA. Kogo moglibyśmy dla ciebie rozebrać?

O! Tu przesadziliście. To jest chamstwo wysokiej próby. Ja wychodzę. Jak można łączyć Stwórcę z waszą rozkładówką? Bójcie się Boga. Zresztą co bym nie wymyślił i tak dostanę w łeb od żony. Eva Mendes, Charlize Theron, Reese Witherspoon i niepozorna Madeleine Stowe.

A nad Wisłą?

Może Maja Ostaszewska. Ciekawą osobowość ma Roma Gąsiorowska. Mówi się czasem: „Ta to zwierzę aktorskie”, w jej przypadku zdrobnijmy – zwierzątko o wielkiej indywidualności. Jest wspaniale naturalna. Z góry panie przepraszam, ale ja tylko w imię sztuki… Nie rozumiem kobiet, które w młodym wieku majstrują sobie przy buziach. Przecie to widać. To jakiś rodzaj ułomności psychicznej. Taka biedna, utalentowana Nicole Kidman – jakoś jej nigdzie ostatnio nie widać.

Czy gdybyś mógł wybierać ponownie, zostałbyś aktorem?

Nigdy w życiu. Byłbym raczej historykiem, fizykiem jądrowym albo stolarzem mebli artystycznych. Za wcześnie straciłem ojca. Nie było nikogo, kto mógłby mi wybić to z głowy, a matka miała duszę artystyczną.

Synowi aktorstwa z głowy nie wybiłeś.

A no nie. Ma tę samą wrażliwość, wyobraźnię, brak odporności na stresy i niekoniecznie umie twardo stąpać po ziemi. Czyli w rodzinie mamy dwóch wariatów. Dlaczego wariatów? Bo w miarę upływu lat coraz częściej myślę sobie – co ja tutaj robię, poważny człowiek, żona, dzieci, wnuki, a ja szlocham nad wyimaginowanymi problemami. No bo jak na przykład można nazwać Costnera, tak świetnego w Nietykalnych i Tańczącym z wilkami, który raptem snuje „filozoficzne rozważania” na temat, czy trafi w piłkę baseballową, czy nie (Gra o miłość – przyp. aut.)? Mając takie zadania aktorskie, musi się człowiek czuć głupio. A już teoria, że aktor to prawdziwy mężczyzna… Polemizowałbym. Facet, który pudruje się i robi sobie oko?

Z feministkami też polemizujesz.

Bo nie wiem, o co im chodzi. Przecież światem i tak zaczynają rządzić kobiety. Obserwuję to od lat. Mężczyźni niewieścieją, a kobiety chłopieją. W szkołach przewaga kobiet, na studiach przewaga kobiet, na widowniach teatralnych przewaga kobiet, w kościołach – duża przewaga kobiet. To musi przynieść efekty. My do kopania rowów, a one do rządzenia – czyli Seksmisja. Prędzej czy później cały świat będzie ich, być może nawet za 50 lat, bo to silniejsza i bardziej przemyślna rasa. My jesteśmy prości – „w mordę i koniec”, a one lepiej znają tajniki człowieczej duszy. Myślę, że kobiece wojny byłyby największym horrorem w dziejach świata. Wystarczy obejrzeć jakiekolwiek kobiece sporty walki.

Wracając do twojego zawodu… Jak na człowieka, który tak otwarcie krytykuje różne układy i koterie, radzisz sobie zaskakująco dobrze.

Chyba tak… Nie wchodzę w żadne układy, ale jak dostanę ciekawą szansę artystyczną, jestem gotów płynąć po nią wpław do Australii. Właściwie nie chodzę na castingi i nie mam agentów. Nie bywam i rzadko pokazuję się na festiwalach. Źle się czuję na rautach i spędach artystycznych. Być może wyłazi ze mnie „snopek” z prowincji, którym widocznie chcę pozostać. I pewnie dlatego, na własne życzenie, jestem trochę poza. Zdecydowanie wolę ciężko pracować. Pasjami. Umrę w biegu.

Czyli grozi ci karosi (po japońsku „śmierć z przepracowania” – przyp. red.)?

Moja córka japonistka tak powiedziała. Mam siedem dych, dwa stenty w tętnicach, nie umiem rzucić palenia, lubię słodycze, a mam przecież cukrzycę – muszę się pilnować. (Dzwoni telefon) O! Wreszcie. Żabka dobrze wie, w którym momencie zadzwonić… (Po chwili) Oj, już zła jest na mnie. Kończymy powoli. O czym to my rozprawialiśmy?

O karosi

Nie mogę się zarzec, że mi nie grozi. Jestem zachłanny na dobrą robotę, nie oszczędzam się, a dawno temu nie szanowałem swojego zdrowia. Oj, nie szanowałem… Matko Boska, nigdy nie miałem tak długiego wywiadu. Kończmy już. Przepraszam za chaos w odpowiedziach. To po mamusi, która skakała od ery mezozoicznej do Nowej Huty. Miała też tendencje konfabulacyjne… Ja, słowo daję, nie. Chyba udało mi się być sobą, czyli zwykłym, normalnym, ale bezkompromisowym gościem.

Całkiem niezła pointa na zakończenie.

Dopiszę kolejną: cytat z mojego monodramu w Teatrze Ateneum – W PROGU, czyli tajemnica zaniechanych spodni pióra Glena Bergera. „Jak wysoko te gwiazdy nad tobą… niedosiężne”. A więc sięgajmy gwiazd, choć są niedosiężne. I jeszcze: „zapamiętajcie moje słowa, aby obudzić w sobie tę namiastkę tworzenia, podjąć łajno i święty brud życia i usunąć je, a ujawnić każdy ślad piękna i wartości, jakie w nim tkwią”. I będę to czynił tak długo, jak żyję. „A więc idźmy – dalej”. No to lecę. I najważniejsze: nie grać, a być, nawet w zatraceniu. Cześć!

Mamy jeszcze małą prośbę. Jak już będziesz w Opagnii, wypij za nas lampkę wina.

Waszą prośbę przekażę żonie. Bo ja, z racji zdrowia, przeszłości i przyszłości, nie korzystam. Od ćwierćwiecza.