Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Marek Kondrat

PLAYBOY nr 10, 2007 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Andrzej Georgiew

Kiedy ostatnio pił pan jabola?

Ze 20 lat temu, jak budowałem dom na Mazurach. Ze szwagrem kupiliśmy skrzynkę tego typu trunków robotnikom, ale sami po nocnych połowach raczyliśmy się jabolami o 4 nad ranem. Było pysznie. Wilgotny nos, długość zakończenia – docenialiśmy to już wtedy (śmiech).

A pierwszego?

W przedmaturalnej klasie. Mieszkałem na Muranowie, więc okoliczności spożycia było sporo.

Ale pan przecież był sportowiec! Szermierz.

Trenowałem w Pałacu Młodzieży. Jeździłem na zawody i walczyłem ze sławami i mistrzami olimpijskimi. Z Witkiem Wojdą, Ryszardem Parulskim, Leszkiem Koziejowskim. Dzięki szermierce byłem drugi raz za granicą. Najpierw z rodzicami byłem w Jałcie, a potem na zawodach w Eisenach w NRD. Przywiozłem wtedy krem Florena – odpowiednik Nivei. Czasami, jak spotykam Parulskiego, to mu przypominam, że walczyliśmy na planszy. Ale on mnie nie pamięta (śmiech). To tak jak Pazura przyszedł kiedyś do Gajosa. Wspominał: „Wjechałeś na czołgu na Piotrkowską, a ja, wtedy gnojek, podszedłem do ciebie i poprosiłem o autograf. A ty mi powiedziałeś: „Spierdalaj!”. Janusz słucha, słucha i mówi: „Było mi powiedzieć, że to ty!” (śmiech).

A jakim pan był piłkarzem?

Niezłym. Na podwórku dzieliliśmy się na kraje. Najlepsza była Brazylia. Już prawie nikt z nich nie żyje – to byli bardzo charakterni goście. Lubili jabole i mieli nogi – pałąki. Nie dało się ich okiwać. Poza tym mieli też inne argumenty. Jak domagałeś się karnego, mogłeś dostać karnego w łeb (śmiech). Ja zwykle zasilałem kraje europejskie – Niemcy, Francję. Poza tym grało się w palanta… „Wywołuję wojnę, wojnę, wojnę, wojnę – Ameryce!”. Rzut patykiem i chodu. Pikuty, Zośka, Cymbergaj… Piękne czasy.

Wojsko też pan wspomina pięknie?

A jakże! Po pierwszym roku szkoły teatralnej służyłem w Morągu. Wojsko wtedy pomagało w rozeznaniu, kto jest kim na studiach. Szalenie profitująca sprawa. Mieliśmy fajnych żołnierzy-poetów, żołnierzy-fizyków. Zresztą z jednym z nich troszkę zabaniowałem, zostawiając w jakiejś chłopskiej chałupie broń i całe oporządzenie. Potem biegałem w masce, czyściłem kible i malowałem krawężniki. Klasyka. Na szczęście trafiliśmy do tak zwanej jednostki pajaców, bo mieliśmy przygotować program artystyczny na przysięgę. Bardzo fajnie wyszło. Pozwalało nam to spać przez trzy godziny na worach z bielizną, kiedy koledzy szli biegać w polu.

Synów pan do wojska posłał?

Oni się sami nie posłali. Jeden muzyk, to właściwie nie mógł… Chociaż my mieliśmy w jednostce chłopaków po szkole muzycznej. Nawet pamiętam, że jednemu zapalnik wybuchł w ręku i wiadomo – koniec kariery. Dowództwo niespecjalnie się przejęło. Nie takie rzeczy widzieli. Część naszej kadry to byli jeszcze dowódcy frontowi, wycofani z czynnej służby głównie z powodu alkoholizmu i światłości umysłu. Potrafili stanąć przy tarczy, do której strzelaliśmy my – pajace, po raz pierwszy w życiu. Oparci o tarczę, krzyczeli: „Wal!”. Kula obok. „Siódemka, wal jeszcze raz”. Nawet im powieka nie drgnęła, mieliśmy do takich szacunek. Natomiast druga kategoria to wykładowcy, ludzie na poziomie żenującym, którym przyszło uczyć młodą inteligencję. Pamiętam majora Kuźmę, który kiedyś wszedł na wykład i zobaczył napisane na tablicy „Major Kuźma jest chuj”. Zapytał naiwnie: „Któren z żołnierzy to napisał?” Cisza. „Dobrze, pójdziemy do grafomana i się dowiemy” (śmiech). Albo kapitan Gudzejko, który przed rozpoczęciem wykładu zastał na swoim biurku pokrytym ceratą, peta postawionego na sztorc. „Któren z żołnierzy postawił tego peta, pytam?”. Cisza. „Czyj to pet, pytam wtórnie?”. Nikt się nie odzywa. „Czyj to pet, pod karą sankcji, pytam po raz ostatni?”. Wtedy wstał Jonasz Kofta i powiedział: „Niczyj panie kapitanie, może pan wziąć”.

Proszę się nam przyznać. Od czego ostatnio włos zjeżył się panu na głowie?

Od niczego. Stępiałem. Natura zrobiła swoje. Pozbawiła mnie z upływem czasu pewnych zmysłów. Jestem mniej zadziorny. Odczuwam zwiotczenie mięśni, więc omijam bandziorów. Jak widzę Playmate, to muszę założyć okulary, a to trochę trwa (śmiech).

Na ulicy też pan zakłada okulary, żeby obejrzeć się za ładną dziewczyną?

Ładne dziewczyny, w ogóle współczesne kobiety są dla mnie za wysokie. Za moich czasów było prościej, bo panował model obecnie panującej najjaśniejszej władzy.

Podobno w czasach Historii żółtej ciżemki i Dwóch takich… bracia Kaczyńscy byli wyżsi od pana.

Tak, dlatego bardzo mnie ucieszyło, że po latach zobaczyłem ich z góry. Pamiętam ich z dzieciństwa i mam teorię, że jeżeli kogoś w bardzo młodym wieku trafia uczucie, które się nazywa „nienawiść”, to po prostu przestaje rosnąć!

(Śmiech). To jeden z byłych wicepremierów musiał mieć dzieciństwo wręcz sielankowe.

Myślę, że pan Roman był bardzo karcony. Więc do ideału było raczej daleko. Bracia Kaczyńscy natomiast żywili się nienawiścią do ustroju, ich otoczenie również. To pożywka mało wzrostowa.

Ale skuteczna.

I to jest niebezpieczne. Jednojajowe bliźniaki, które dzięki demokracji mogą zrobić prawie wszystko. Prezydent jest prezydentem swojego brata, a nie naszym. To wynika z natury. Kiedy kilkadziesiąt lat temu obserwowałem ich relacje, już wtedy było widać dominację Jarka. Prawdopodobnie wcześniej pojawił się na świecie, a w łonie pozostawał biedny, przyduszony Leszek. Dzisiaj bracia Kaczyńscy mają w Polsce władzę porównywalną do Nixona pod koniec kadencji, kiedy to jego fiksacja i temperament mogły spowodować nieodwracalne szkody na całym świecie. Na szczęście ktoś się zorientował i go powstrzymał.

A może czas na pana? W końcu aktorzy bywali prezydentami. I to dobrymi.

Dziękuję za wyróżnienie. Skromny nie będę – nie panowie pierwsi składają mi propozycję. Ale umówmy się, aktorzy, którzy zostawali prezydentami, byli marnymi aktorami (śmiech).

Pan by zaprzeczył temu stereotypowi.

Bardzo panowie mili. Jednak mnie nie przekonacie. Pamiętam, z jakim wynikiem skończył pewien, dzisiaj już zgorzkniały, satyryk. Koledzy i dziennikarze mówili mu: „Zna cię cała Polska. Wszyscy cię lubią”. Rezultat tragiczny. W społeczeństwie budzi się odruch wątpliwości w stylu: „O co chodzi temu gościowi?”.

Ale pan by świetnie przemawiał do ludzi.

Wiem nawet, co bym mówił… Kiedy warszawiacy w sondzie ulicznej wybrali mnie na prezydenta Warszawy, Najsztub z Żakowskim spytali mnie, czemu nie podnoszę rękawicy. To byłaby fantastyczna próba, bo miasto jest przedmiotem prawdziwej troski, prawdziwie załatwianych spraw. Mam słabą wiedzę o Polakach. Nie wiem, kim są. Podobnie jak rządzący, którzy mało podróżują i nie znają, jak to oni mówią – narodu. Tylko ja się do swojej niewiedzy przyznaję, a oni powołują się na nic nieznaczące liczby. Władza separuje i stawia władającego poza kontrolą. Wokół pojawiają się klakierzy i cwaniaki – ludzie niscy, karierowicze…

Nie lubi pan klakierów?

To strasznie kłopotliwe. Ale wiem, że aktor, który gra Hamleta nie istnieje bez Bernarda i dwóch żołnierzy, którzy widzieli ducha ojca Hamleta i idą mu o tym zameldować. Bez nich i jeszcze paru drugich i trzecich planów nie ma roli Hamleta. Nawet w najlepszym wykonaniu. Drugie i trzecie plany budują plan pierwszy.

Prosimy jednak pana o parę słów do elektoratu. Jakby pan opisał Polskę?

To państwo inne od wszystkich. To kraj, z którym mam nieustanny konflikt. Tak jak z przedmiotem uczuć wyższych, obok którego nie przechodzi się obojętnie. Bólem Polaków jest to, że nie chcemy należeć do żadnej cywilizacji: ani wschodniej, ani zachodniej. Wolimy taplać się w swojej bohaterskiej przeszłości w momencie, gdy Europa funduje nam koegzystencję. Trudną, owszem, ale opartą na odrzuceniu bolesnej europejskiej przeszłości. A my mamy to gdzieś! Wolimy mówić: „Gdyby nie wojna, byłoby nas ponad 60 milionów”. Szalenie mnie wkurza, że niedouk, cwaniak czy cham wmawia mi, że uprawia jakąś misję, używając słów „naród”, „Polska”, „patriotyzm” czy „ojczyzna”, traktując mnie jak idiotę. A do tego korzystając z dobrodziejstw demokracji. Irytuje mnie, że Polacy są szalenie skrajni. Albo są podrzędni, wstydzący się swej prowincjonalności, albo niesamowicie bufonowaci w stosunku do tzw. „gorszych” – Albanii, Rumunii, Cyganów… W kabarecie Stanisławskiego mieliśmy taką piosenkę – „Dzięki ci Albanio, że istniejesz. Dzięki ci Albanio, dzięki ci. Dzięki tobie tak źle z nami nie jest, dzięki tobie nie ostatni my”. Są chwile w historii tego kraju, które napawają mnie smutkiem, które sprawiają, że bardzo źle się w nim czuję.

Na przykład?

Zaczyna się niepotrzebnie rozdymać rocznicę powstania warszawskiego. Słyszę w radiu, że spiker jest szczęśliwy, bo obchody obejmują całą Polskę. Myślę sobie: „O, zaczyna się nowy obłęd”. Przestajemy wnikać w znaczenia. Byliśmy bohaterscy i to wystarczy. Nie ważne w jaki sposób i jakie efekty przyniosło to bohaterstwo. Jest w tym coś zaklętego. „Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój…”. Jakaż to hipokryzja! Oglądamy dzisiaj w telewizji murzynka w Ruandzie z karabinem na ramieniu i mówimy: „To jest degrengolada świata”. A nasze dzieci z butelkami, które zasuwają na barykady? To już coś innego? Z czego się cieszyć? Co to za walka, że „na tygrysy mamy wisy”? Gdzie są ci, którzy wysyłali w powstaniu dzieci na śmierć? Dziś mają swoje muzeum.

Zastąpi pan Magdalenę Środę na tronie feministek?

Nie, choć kiedyś to zapowiedziałem (śmiech). Naprawdę jestem bardzo za kobietami. Nie mogę być jednak feministą do końca, bo nie mam wiary, że da się wiele zmienić. Natura tak nas stworzyła, a nie inaczej. Uważam kobietę za poszkodowaną w związku damsko-męskim. Ale z reguły kobiety biorą ten krzyż na swoje barki. Często biorą go z ochotą. Natomiast ewidentnie jestem za próbą cywilizowania społeczeństwa w kwestii wyrównywania szans. Świadomość, którą feministki budują w kobiecie, może jej pomóc w wyborach życiowych. W to wierzę. Także w to, że w pewnych środowiskach kobiety bez wsparcia feministek są skazane na wybory, których tak naprawdę nie chcą. Bez uczuć decydują się na związek – byleby on był. To dotyczy środowisk ubogich, wiejskich, i to przy ogromnym, złym wpływie kościoła, który jest obrzydliwie hipokratyczny, który – zgadzam się z Magdaleną Środą – wpływa na stan relacji damsko-męskich. Kościół w Polsce podkreśla służebność kobiety przy mężczyźnie.

No, to chyba niestety nie będzie pan prezydentem. Taka deklaracja przekreśla pańskie szanse.

I bardzo dobrze. Powiem więcej. Kiedyś w Rzymie miałem okazję razem z Teatrem Starym dostać się do Watykanu. Przyjął nas papież, który był wtedy rok po zamachu. Zapamiętałem go jako postawnego mężczyznę, ze świetnie postawionym głosem, mocną, ciężką chłopską ręką. Był z krwi i kości. Natomiast to co widziałem wokół, przyprawiło mnie o smutek. Długo czekaliśmy na dziedzińcu aż papież skończy audiencję na placu Św. Piotra i miałem okazję przyjrzeć się wszystkim możnym kościoła. Siedzieli z przodu, a za nimi ciżba. Zobaczyłem cały obrządek cwaniactwa i lizusostwa. Księża udawali tylko, że są zajęci modlitwą. Bez przerwy patrzyli tylko w stronę bramy. Liczyło się to, kto będzie bliżej najważniejszego. Ujrzałem wtedy cały sztafaż tej instytucji i jej najwyższego urzędu. Fotograf; facet z pudełkiem, który rozdaje różańce; kolejny informujący, że zdjęcia do odebrania jutro, po uiszczeniu konkretnej opłaty. Rąsia, klapa, goździk. Kiedyś mieszkanie załatwił mi towarzysz Kempa. Na moim podaniu po przekątnej napisał czerwonym długopisem: ZAŁATWIĆ. W 92 roku umarła moja mama. Pomyślałem, że chciałaby leżeć na Powązkach. Ksiądz oczywiście powiedział, że nie ma takiej możliwości i muszę iść do kurii biskupiej. Poszedłem i znowu musiałem napisać podanie! Kanclerz w ten sam sposób machnął czerwonym długopisem po przekątnej – ZAŁATWIĆ. Jeżeli ktoś liczy na to, że w niebie będzie inaczej, to w moim przekonaniu, grubo się myli.

Niebo na ziemi zaprowadzi niedługo Partia Kobiet. Będzie pan na nią głosował?

Nie. Jest w tym coś nienaturalnego. Zresztą wolałbym nie mówić już o polityce. Lepiej rozmawiać o winie, o naturze, o plonach, o słońcu. Wiem, że ciągle się powtarzam opowiadając o winach, ale przestałem się tym przejmować. Panowie mi wybaczą. W końcu jestem aktorem i powtarzanie się mam wpisane w zawód.

Wybaczamy, bo wiemy, że myśli pan nawet o emigracji, o winnicy w Toskanii. Wyjeżdża pan czy zostaje?

Pewna firma znalazła tam mnie i mojej żonie trzy domy. Podczas oglądania jednego z nich żona spytała: „A czy ty jesteś w stanie wytrzymać ze mną 24 godziny na dobę? Bo ja z tobą na pewno nie” (śmiech). To mnie przekonało. Poza tym uświadomiłem sobie, że dla Anglików, którzy są właścicielami wielu domów w Toskanii, pobyt tam jest bardzo swobodny. Oni nie musieli się uczyć języka, to cały świat musiał nauczyć się angielskiego. I teraz oczekują, że każdy sklepikarz w Dupowie Włoskim będzie gadał po angielsku. Oczywiście po 20 latach i oni nauczyli się włoskiego. A dzisiaj wynoszą się na przykład do Prowansji i sprzedają dom we Włoszech. Czują się obywatelami świata i przeprowadzka w wieku 70 lat nie jest dla nich problemem. Ja uświadomiłem sobie, że przeniesienie życia byłoby dla nas prawdziwą rewolucją. Nie mógłbym już oglądać, co poseł Filipek z siebie wydala (śmiech). Krótko mówiąc, na razie stchórzyłem.

To może winnica w Polsce?

Mamy na razie około siedmiuset winiarzy. To bardzo fajni polscy kamikadze, którzy walczą z cywilizacją. Nigdy nie zrobią na tym interesu, ale ja czekam, żeby ich niektóre wina umieścić w swoim sklepie. Kiedyś na Mazurach facet częstował mnie rocznikiem 2004 i narzekał, że cierpki. Ale zaraz potem powiedział, że w 2003 wino było malina. Rok był słoneczny, idealny, grona okazałe, wspaniale dojrzałe. Ja na to: „No to proszę mnie poczęstować!”. „Niestety nie mam. Okoliczne chłopstwo zeżarło mi na krzakach” (śmiech).

Żonie lepiej wychodzi picie wina, czy panu joga?

Mnie joga w ogóle nie wychodzi. Ja się tylko przyglądam temu, co żona robi w swoim klubie jogi. Ale nie wykluczam. Kiedyś na lotnisku w Weronie zobaczyłem faceta w moim wieku, który mnie zafascynował. Od razu domyśliłem się, że musi być joginem. W tym potwornym zamieszaniu, zgiełku, hałasie, stał sobie spokojnie, oddychał przeponą i niczym się nie przejmował. Oddychał naprawdę wspaniale. Miałem dużo ćwiczeń poświęconych oddychaniu i wiem coś o tym. Poza tym wierzę, że harmonijne oddychanie ma wielki wpływ na to, jak żyjemy. Dlatego joga jeszcze przede mną. A żona oczywiście pije wino, ale śmieszy ją, kiedy wkładam nos do kieliszka.

To prawda, że kobiety słabiej odczuwają zapachy?

Bzdura! Nie ma żadnych różnic. Znam wiele znakomitych enolożek. 10 lat temu w Bordeaux znalazłem się po raz pierwszy na kursie. Miałem przed sobą sześć kieliszków i zlew. Obok przed swoim zlewem i swoimi kieliszkami siedział aktor Linda. Diana, francuska enolożka, opowiadała nam o szczepach i różnicach między białym a czerwonym winem. Kiedy powiedziała, że na naszym etapie wiedzy, z zamkniętymi oczami nie będziemy w stanie odróżnić wina białego od czerwonego, to się żachnęliśmy. Oczywiście miała rację. Potem już łapałem każdą okazję, żeby dowiedzieć się o winie coraz więcej. Teraz są dni, kiedy zawodowo muszę wypróbować około 70 win. Oczywiście, żadnego z nich nie mogę wypić.

Czy pański obecny biznes i hobby to przypadkiem nie wpływ dziadka, który miał karczmę?

Być może we krwi przenoszą się takie wzorce. Może jestem zaprogramowany genetycznie. Kto wie?

Gdzie była ta karczma?

W Przemyślu. Mój ojciec był jedenastym dzieckiem w karczmarskiej rodzinie. Znałem jego siostrę i dwóch braci. A ojciec pod koniec życia miał trudności z przypomnieniem sobie wszystkich imion rodzeństwa. Wiem, że wujek Ludwik zginął gdzieś pod Płońskiem w armii Hallera. Jeden był dyrektorem kopalni – porządnym człowiekiem. No, a Józek był aktorem, w przedwojennej nomenklaturze – nieporządnym człowiekiem (śmiech). Niedawno go widziałem w „Komediantach” i strasznie się uśmiałem. Był takim aktorusem z XIX wieku, podkreślającym aktorstwo w dobitny sposób. Pamiętam, że tym zachowaniem wywoływał u mnie dreszcze wstydu i zażenowania. Co do dziadka, to uwielbiam karczmy i restauracje. Mogę powiedzieć, że świat poznawałem przez kuchnię, przez jedzenie. Dużo podróżowałem i nawet pierwsze pieniądze zarabiałem w hotelu z restauracją. To było w 69 roku w Londynie na Kensington. Pojechaliśmy tam pracować z moją żoną, wtedy jeszcze narzeczoną. Ona była pokojówką, ja myłem naczynia. Kiedyś dwa lata spędziłem we Francji, w teatrze, w miejscowości, w której była michelinowska restauracja trzygwiazdkowa. Dwieście parę kilometrów dojeżdżali do niej klienci z Paryża. Parę lat później ściągnąłem tamtejszego kucharza do Warszawy na jakąś fetę Air France. To był 84, może 85 rok. Pytał mnie, co on tu może dostać. Zaprowadziłem go na Polną i dostał wszystko, oprócz ostryg. Był zachwycony. Zrobił wspaniałe jedzenie dla 300 osób.

Co najbardziej przeszkadza w promowaniu picia wina w Polsce?

Kuriozalna ustawa o wychowaniu w trzeźwości, która zabrania nam skutecznego reklamowania wina, a piwo może się lać hektolitrami. I to jest polska hipokryzja. Szwedzi mieli o wiele większy problem z mocnym alkoholem niż my. W połowie XIX wieku walili 50 litrów spirytusu na ryja. To naprawdę był wynik. Zresztą czemu się dziwić. Co oskarżony robił w nocy z 20 września na 30 marca – pyta sąd.

A, niewiele się działo…

(Śmiech). Właśnie. Jak tu nie pić, kiedy za oknem wieczny mrok?

A propos Skandynawów. Grał pan w fińskim filmie Vieras. Proszę nam o tym opowiedzieć, bo nie mamy szansy go zobaczyć.

Ja też go nie widziałem (wybuch śmiechu). Ten film to wypadkowa znajomości z Jankiem Nowickim, a pośrednio z jego żoną Martą Meszaros, która mnie w nim obsadziła. Tyle, że to dłuższa historia…

Bardzo prosimy.

Spotkaliśmy się bodajże w 82 roku z Jankiem w Rzymie. To wtedy mieliśmy audiencję u papieża, a Teatr Stary przyjechał z Anastazją Filipowną i Hamletem. Ja byłem na kontrakcie w Sprawie Dantona, którą reżyserował Andrzej Wajda w Trieście. Ale pierwsze 10 dni prób mieliśmy w Rzymie i tam właśnie kolegowałem się z koleżkami z Krakowa. Miałem pieniądze, a oni nie, bo byli na dietach, więc rozprowadzałem ich po Rzymie. Najlepiej do tego nadawał się Janek. Był u szczytu sławy i opowiadał, która z kolei kobieta targnęła się z jego powodu na życie. W końcu rozstaliśmy się z Jankiem i pojechałem do Triestu. Jak zobaczyłem ten ogromny, operowy teatr na trzy tysiące widzów i pomyślałem, że mam w nim spędzić pół roku, to mimo stanu wojennego w Polsce, postanowiłem wracać. Poszedłem do dyrektora, Sergio Dorno, starego Żyda, i powiedziałem: „Sergio, scusi, ale ja… wyparowuję”. Ten wyzwał mnie od ostatnich kretynów, cazzo, stronzo i tak dalej. Po czym wyjął dużą butelkę Ballantinesa i kiedy byliśmy w jej połowie obaj płakaliśmy nad losem narodu polskiego i żydowskiego, który przecież jest taki sam. Spłukany do ostatniego grosza wróciłem pociągiem do Rzymu, oczywiście na koszt Sergio.

Czy to jedna z najważniejszych decyzji w życiu?

Z pewnością. I nie było mi z nią łatwo. Na lotnisku w Rzymie spotykam jednak Janka. On patrzy na mnie i pyta: „Co ty tu robisz? Wyrzucili cię za pijaństwo!”. „Nie, wracam do ojczyzny”. Na nim zrobiło to piorunujące wrażenie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego jestem taki smutny, skoro podjąłem tak brawurową, wręcz literacką decyzję. Mówię: „Jestem smutny, bo wypłukałem się z pieniędzy, między innymi na ciebie, a teraz nie mam za co kupić moim synom samochodzików”. Janek zniknął na chwilę i zaraz wrócił z dwoma wielkimi pudełkami Burago. Wróciłem z nimi do domu. Chłopcy się bardzo ucieszyli, a po dwóch dniach zadzwoniła Marta Meszaros i powiedziała: „Sloneczko, ja kręcę taki film w Finlandie i tam przyjedziesz, ja ci taką rólkę napiszę, masz tam być”. Znowu musiałem wyciągnąć od władz paszport i wsiadłem na prom. Myślałem, że to będzie chwila. Tymczasem statek płynął dwie doby, a kelnerzy i barmani natychmiast rozpoznali we mnie faceta z Zaklętych rewirów. Chcieli koniecznie skonfrontować wiedzę – jak ja umiem walić klienta i jak oni. Napatrzyłem się na fantastyczne rzeczy. Jak otwierać otwartą butelkę szampana, jak oszroniona litrowa butelka wódki może zawierać tylko ćwierć litra wódki i temu podobne. Dzięki tej znajomości, w Helsinkach wysiadłem odpowiednio przygotowany, bo z Jankiem i pewnym bardzo znanym fińskim aktorem od razu przeszliśmy do picia mrożonej wódki pod ogórki ze śmietaną i z miodem. Do tego ciągle śpiewaliśmy pieśni polskie i fińskie. A po planie chodziliśmy do koedukacyjnej sauny. Tylko tyle pamiętam z kręcenia tego filmu. Większość swoich filmów pamiętam w podobny sposób. Poprzez ludzi i historie, a nie pracę.

Dzień świra również?

To akurat film szczególny. Z planu pamiętam głównie ciężką pracę.

Czy Marek Koterski nadal przypomina panu urzędnika z gazowni?

Pamiętam, że kiedyś wymyśliłem to określenie. Ale ono już nie pasuje do Marka. Chodzi teraz na Kung Fu i do zajezdni tramwajowej na chór. Jest o wiele bardziej swobodny niż wtedy, bo osiągnął sukces. Ale nadal jest człowiekiem bardzo skrytym i o powierzchowności zupełnie nie filmowej. Do tego ma niebywały dar rozmowy. Fenomenalny.

Żałuje pan, że nie zagrał w żadnym filmie Barei?

Nie. Proszę pamiętać, że te filmy, razem z Rejsem Marka Piwowskiego, były traktowane jako dość przeciętne. Zyskały swoje nowe życie po upływie czasu, dla następnych pokoleń mają zupełnie inną wartość. Dla mnie opisywały one rzeczywistość w skali 1:1. Rzeczywistość, która wcale nie była wesoła. A ja nie lubię rzeczywistości…

Bo pan woli kino baśniowe.

Tak. Lubię baśnie o miłości lub takie baśnie jak Ojciec Chrzestny. Ten film mogę oglądać 24 godziny na dobę. Nad drzwiami w mojej sypialni wisi podarowany przez młodszego syna Marlon w smokingu, nad którym nachyla się Amerigo Bonasera, któremu zgwałcono córkę i prosi ojca chrzestnego o sprawiedliwość. A Brando trzyma na kolanach kota i go głaszcze. Odczuwam szczególne wzruszenie, kiedy oglądam ten film, szczególnie pierwszą część. Ze względu na Marlona.

Zerwał pan z aktorstwem, ale u Pasikowskiego jeszcze pan zagra. W Maszynie losującej.

Nie wiem, skąd się wzięła ta plotka. Ciągle słyszę o tym, co mnie czeka w życiu, w jakich filmach właśnie gram i będę grał. Czasem okazuje się nawet, że gdzieś grałem, mimo, że nie grałem. Na przykład w Katyniu. W tym przypadku, to chyba potęga mistrza sprawiła. Zwrócił się do mnie z propozycją, ale najwyraźniej nie spostrzegł, że odmówiłem (śmiech).

Ma pan zamiar być konsekwentny w tym odmawianiu?

Tak, dopóki coś się nie zmieni. Nasz przemysł filmowy nie interesuje się ludźmi. Już nie mówię o tym, że jesteśmy pozbawieni możliwości nakręcenia takiego filmu jak Okruchy dnia, które są świetnym opowiadaniem o człowieku. O służącym. Kto u nas by nakręcił taki film? Albo Między słowami Coppoli? Dlaczego nie można w Polsce nakręcić czegoś w stylu Broken flowers? O facecie, którzy leży na kanapie. To jest moje życie dzisiaj! Dostrzegam w nas, w Polakach, taką straszliwą bezradność. Póki mieliśmy ograniczenia, one nas niesłychanie twórczo pobudzały. Wolność nas kompletnie spętała. Z czego to wynika? Z braku wolności w nas samych. Bo u nas jest tak, że „ja to naród”, a nie „ja to człowiek”. Jeżeli w tej kondycji chcielibyśmy nakręcić film o facecie leżącym na kanapie, to zaraz zaczęlibyśmy pytać, z jakich powodów tam leży. Może został potrącony przez samochód. A jeżeli tak, to z pewnością w drodze na spotkanie partyjne, najlepiej podziemne. Brak nam dystansu do samych siebie.

Ale mamy dystans do spraw duchowych. Oto przykład. „Nie wierzę w dozgonną miłość. Miłość to nie jest japoński samochód. Ona zawsze prędzej czy później się popsuje, jak się o nią należycie nie zadba”. Kto to powiedział?

Jakiś klasyk.

Pański syn. Mikołaj Kondrat.

Coś podobnego! Zgadzam się z fragmentem o dbałości. Ale każdy ma inne doświadczenia. A gdy ktoś jest stary, to mistyfikuje życie jak byli powstańcy. Szczególnie, jeśli życie było średnio udane. Wtedy nadaje się mu sens, którego z mojego punktu widzenia nie ma. A miłość w tym wszystkim jest wartością lekko mistyczną. Upatruje się w niej powodów działania, i w to wierzę. Mężczyźni są aktywni, wspinają się po drabinie sukcesu, dopóki mają naturalny napęd – kobiety.

Napęd to daje nasza Playmate Roku. Proszę powiedzieć, z jakim winem się panu kojarzy?

Z żadnym. Myślę, że ona nie pije i nie je. Na ogół wasze modelki, z małymi wyjątkami, kojarzą mi się ze spełnianiem marzeń ogólnych. A nie z podkreślaniem pewnej indywidualności, w której mieści się także wybór alkoholu. Gdybym miał porównać urodę tej pani do alkoholu, musiałoby to być coś, co nie istnieje, czyli alkohol uniwersalny – płyn o smaku wina, mocy wódy, łatwości zaspokojenia pragnienia, jaką ma piwo oraz z ceną wina „Szkwał” (śmiech).

Czy nad biustem Playmate można zapłakać?

Nie, bo wzruszenie bierze się z okoliczności, a nie z poczucia, że coś jest piękne. Dlatego mój bohater zapłakał nad biustem Renaty Dancewicz (w Pułkowniku Kwiatkowskim – przyp. red.). Człowiek jest ułomny i niezwykle docenia rzeczy niedoskonałe. Po prostu piękne niedoskonałością.

Jak pan jeszcze dorzuci coś o biuście, to zaliczymy tę rozmowę do pięknie niedoskonałych i na tym skończymy.

Z przyjemnością. Wracałem ostatnio z Hiszpanii z międzylądowaniem w Rzymie. Tam jest taki barek Frescobaldiego, wielkiego winiarza. Właśnie w nim sobie usiadłem, wziąłem parmezan i trochę dobrego włoskiego chleba. Leniwie przyglądałem się podróżnym. Patrzę, idzie ładna stewardesa w mundurze i ciągnie nieduży bagaż. Ma świetne nogi, więc patrzę na nogi i po chwili widzę obok nich, wolno sunące piękne szpilki odziane w jeszcze lepsze nogi. Patrzę wyżej, świetny kostium spódnica-marynarka, a ja uwielbiam kostiumy na kobietach. Świetne biodra, wcięta talia, no i macie – idealny biust. Kobieta była wysoka, więc dojście do twarzy zajęło mi trochę czasu. Twarz skryta za okularami. Nie sposób jej jednak nie rozpoznać – Sophia Loren. Kobieta siedemdziesięcioletnia. Wspaniała. Pochwyciła moje spojrzenie i lekko się do mnie uśmiechnęła. Mit może się jednak ucieleśnić… Od razu przypomniałem sobie pewną scenę. Kiedyś Grażyna Torbicka robiąc wywiad z Loren zapytała ją, czy jest szczęśliwa. Ta, nie odpowiedziała od razu, popatrzyła lekko na bok, zastanowiła się i powiedziała: „Contenta”. Zadowolona. O to mi chodzi w życiu! Ojczyzna, Polska, naród to wszystko takie nazwy milowe, które mają wyznaczać drogowskazy. Ale pośród nich jest przecież jeszcze mnóstwo innych nastrojów. I można śmiało z nimi żyć i być właśnie – zadowolonym. Bo szczęśliwym, w moim głębokim przekonaniu, jest być nie sposób.

Na skróty:

O SOBIE:

Niedługo pojadę na winne wyprawy do Coppoli i Depardieu.

O POLSCE:

Polska to niekończący się remont. Każdy fachowiec, który coś naprawia, najpierw zadaje pytanie: „A kto panu to wcześniej robił?”.

Jak lecę samolotem nad naszym krajem, to wygląda to tak, jakby ktoś gówno w wentylator wrzucił. Tu chałupa, tam chałupa.

W Polsce zawsze trzeba wybierać i musieć. Znużyło mnie to i poszedłem na swoje.

O ŚRODOWISKU (NIE TYLKO NATURALNYM):

Martwią mnie bardziej zwierzęta niż ludzie. Wiem, dlaczego w sporze wokół Rospudy, żaba jest ważniejsza niż człowiek. Podobnie jak dzięcioł, glista i robak. Z nimi lepiej mi się obcuje.

Miłosne ściskanie się aktorów w trakcie wręczania nagród na festiwalach filmowych jest pewnego rodzaju przeprosinami za to, że nagrody nie otrzymała ściskana osoba.

Kazimierz Kutz dzisiaj przyznaje, że kobiece piersi służą głównie wykarmieniu potomków. Ale były czasy, gdy służyły mu do czego innego.