Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Jacek Poniedziałek

PLAYBOY nr 5, 2009

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Szymon Szcześniak


Miewasz w swoim życiu okresy agresji i łagodności. Na czym stoimy?

Gdy się obudziłem i przypomniałem sobie, że za chwilę przyjdziecie, byłem nieźle wkurwiony. Chciałem nawet was przełożyć, ale nie mam numeru telefonu. Teraz przyszła faza łagodności po fali wściekłości (śmiech).

Czyli 12.30 w poniedziałek to dla Poniedziałka niezbyt dobra pora?

To mój wolny dzień. Wczesny poranek.

Mamy nadzieję, że nie będziesz w nas niczym rzucał. Wiemy, że to lubisz.

Rzucałem przeważnie w pracy, w akcie bezsilności wobec koleżanek-aktorek, które nigdy nie mają czasu i których ciągle nie ma na próbach, a jak się w końcu łaskawie zjawią, to wszystko ma być tak, jak im pasuje. I oczywiście mówią to z rozbrajającym uśmiechem na ustach. Wszystko wywracają do góry nogami, a jeśli nieśmiało powiesz „nie”, dowiesz się, że masz złą energię, albo jesteś „feminofobem”, albo że jesteś zawsze na nie. Więc rzeczywiście zdarzało się, że wtedy czymś rzucałem. Ale żeby było jasne, nie w nie, tylko w ściany, podłogi etc. Ale to było dawno.

I nie rzucisz już w nikogo słoikiem z dżemem?

Zdarzyło się to tylko raz.

Oprócz słoika masz na koncie także komórkę, okulary i wgniecione drzwi w samochodzie.

Szczególnie to ostatnie było widowiskowe. Kopnąłem ostro w stare BMW. Powód był bardzo poważny. Otóż, mój przyjaciel twierdził, że należy jechać tędy, a ja mówiłem, że tamtędy. Zniszczyłem drzwi, ale w kwestii wyboru drogi miałem rację.

Uszkodzenia dotyczą tylko przedmiotów martwych, czy też i ludziom się dostaje?

Zdarzyło mi się zaatakować bufetową (śmiech).

Bufetową?! W teatrze?!! To akt szaleńczej odwagi.

Do dziś jest mi bardzo przykro. Była obdukcja, były też oczywiście kwiaty. A poszło o to, że w trakcie naszego przedstawienia nawijała przez telefon. Ponieważ bufet przylega bezpośrednio do sceny, wszystko było słychać. Zwróciłem jej uwagę, a ona pierdolnęła słuchawką i krzyknęła: „Jacek, kurwa, zamknij się!”. Nie wytrzymałem i ją odepchnąłem. Nie powinienem tego robić. Tym bardziej, że to bardzo dobra kobieta.

Dobrych facetów też atakowałeś?

Zdarzało się. Raz, niestety, w odwecie – człowiek podniósł na mnie nóż. Chodziło o zazdrość. Nie jestem łatwym partnerem. Ani w życiu, ani w pracy. Ale nie chcę wyjść na potwora. Naprawdę się zmieniłem.

Wierzymy ci, ale dzięki tym histerycznym wybuchom osiągasz swoje cele. Zacząłeś bardzo wcześnie…

Jestem histeryczny, gdy coś dotyczy osób, które kocham. W dzieciństwie, gdy moja mama była chora i nie chciała pójść do lekarza, rozbiłem pół kuchni i w końcu poszła. Myślę, że histerykiem jestem po ojcu, którego właściwie nie zdążyłem poznać. Był kochliwy, skakał z kwiatka na kwiatek, zdradzał matkę. Myślę, że to również jakiś rodzaj histerii.

Lekko nie było.

Nie narzekam.

Czy problemy wychowawcze z aktorem-Poniedziałkiem miały wszystkie teatry?

Prawie. Z Teatru im. Słowackiego odszedłem, wychodząc w trakcie żenującego przedstawienia, w którym grałem. Wszyscy potem szukali mnie na strychu, myśląc, że się powiesiłem. Ze Starego i Narodowego odszedłem sam, więc nie było źle. Ze Studia musiałem odejść, bo równolegle zacząłem występować w Rozmaitościach. Co prawda prawie pobiliśmy się w bufecie z Majchrzakiem, ale nie miało to wpływu na moje odejście.

O co poszło?

My mieliśmy przedstawienie, on nad nami próbę. A ponieważ facet ma siłę w nogach i gardle, wszystko co robił, było doskonale słychać. Postanowiłem mu w przerwie zwrócić uwagę. Gdyby nie pomoc paru osób, pewnie by mnie zabił jedną ręką (śmiech).

Kupiłeś kwiaty?

Nie. Na drugi dzień Krzysiek mnie przeprosił. Lubię go, bo to człowiek o bardzo dobrym sercu. Jak widzicie – lubię ciszę w teatrze.

Wróćmy do Rozmaitości.

Tam sytuacja była skomplikowana, bo grałem większość głównych ról w najważniejszych spektaklach. Jarzyna jednak nie miał wyjścia, po prostu musiał mnie wywalić.

Dlaczego?

Bo byłem niedysponowany w trakcie holenderskiego tournee. Postanowiłem przypomnieć sobie stare czasy i poeksperymentować przed spektaklem. Facet w Funny Shopie zaproponował mi tym razem „Thai Mushroom”, bo mojego ukochanego „Filozofa” nie było (śmiech). Twierdził, że jest łagodniejszy i dlatego trzeba zjeść całą paczuszkę. Już minutę po konsumpcji gwiazdki z wykładziny hotelu Radisson uniosły mnie i przeniosły w kosmos. Ostatkiem sił zadzwoniłem do tour menedżerki i powiedziałem, że w przedstawieniu nie zagram, bo zjadłem grzyby. „W jakiej restauracji tak się strułeś?” – zapytała przerażona (śmiech). W końcu przyjechało po mnie pogotowie. Przedstawienie trzeba było odwołać z powodu „choroby aktora”. Gdy publika usłyszała ten argument, wybuchnęła śmiechem. Prawdopodobnie nie byłem pierwszy. Musiałem zapłacić 11 tysięcy Euro za odwołany spektakl. To był, jak dotąd, najdroższy grzyb w moim życiu (śmiech).

Dobrze, że było cię na niego stać.

Ależ skąd! Zadzwoniłem do koleżanki z agencji reklamowej i poprosiłem o jakąś reklamę. Była to moja pierwsza i ostatnia reklama telewizyjna, nie licząc spota-żartu dla apteki mojego kumpla (z hasłem „Stop pedałowaniu. My przypedałujemy do Ciebie!” – przyp. red.).

Potem znowu byłeś w TR.

Po trzech miesiącach Jarzyna mnie przyjął, bo musiał. Byłem po próbach do „Kruma”. Grałem w nim główną rolę. Inaczej byłbym za drogi. W końcu jednak po ciągłych walkach z dyrekcją o nasz repertuar ponownie wyleciałem, zresztą z doborowym towarzystwem, które odeszło samo. W tym miesiącu premiera naszego Nowego Teatru.

Przestaliście się dogadywać z Jarzyną?

Gdy dyrektor teatru jest jednocześnie jednym z reżyserów, często tak się kończy. Konkurencja z Warlikowskim, była dla Grześka nie do wytrzymania. A ponieważ to do niego należały decyzje, to po prostu nie grał naszego repertuaru i już. Teraz natomiast aresztował spektakle – ani ich nie gra, ani nie chce odsprzedać, ani grać pod własnym szyldem za pieniądze Nowego. Ta ostatnia decyzja jest najbardziej wymowna!

Ponieważ trochę się to nam kojarzy z przedszkolem, spytamy o pewną niewiastę, której miłość wyznałeś w trakcie leżakowania. W jaki sposób to zrobiłeś i jaka kara cię spotkała?

To bardzo przyjemne wspomnienie. Wyznałem jej miłość namacalnie. Dotykaliśmy się nawzajem w miejsca intymne, bawiąc się „w lekarza” bądź „w rodziców”. Do dziś pamiętam zapach tego miejsca, a przy okazji moją pierwszą erekcję. Nasza pani bardzo się zaniepokoiła, a ponieważ stanęła centralnie nad moją głową, spojrzałem jej pod sukienkę. Przegiąłem. Dostałem klapsa i stałem potem w kącie. To była kara za mój pociąg do płci przeciwnej. Już wtedy dowiedziałem się, że muszę się zwrócić w innym kierunku (śmiech).

Miałeś w tamtym czasie szparę między zębami?

Oczywiście i codziennie wsadzałem sobie w nią dużą PRL-owską złotówkę.

Karolak pewnie wsadzał sobie pięć takich złotówek.

Sprawdza się zasada, że wszyscy z diastemą mają sympatyczne usposobienie (śmiech).

Parę lat potem recytowałeś wiersze patrona swojej szkoły – Broniewskiego. Pamiętasz coś jeszcze?

„ Kiedy przyjdą podpalić dom,

ten, w który mieszkasz – Polskę,

kiedy rzucą przed siebie grom,

kiedy runą żelaznym wojskiem

i pod drzwiami staną, i nocą

kolbami w drzwi załomocą –

ty, ze snu podnosząc skroń,

stań u drzwi.

Bagnet na broń!

Trzeba krwi!”

Jesteśmy pod wrażeniem.

Niedawno nocowałem w łódzkim Grandzie. Otwieram księgę z wpisami sławnych osób, a tam na pierwszej stronie wpis Broniewskiego – od niego zaczyna się ta księga. Łzy stanęły nam w oczach. Siedzieliśmy wtedy z Maćkiem Stuhrem, który znalazł wpis własnego ojca: „Dla przesympatycznej pani Kasi, która przyszła do mnie do pokoju o 8 rano” (śmiech). Maciek bardzo się zdziwił, bo wpis pochodził z 2007 roku.

IPN pewnie się do ciebie dobierze za inne wierszyki.

Nie pamiętam, żebym recytował jakichś socrealistów, ale pamiętam, że w bibliotece Technikum Elektronicznego natknąłem się na takie oto dzieło:

„ Na wysokim dębie

ponad krajem całym,

dwa słynne sokoły z sobą rozmawiały.

Obu tych sokołów wszyscy dobrze znali.

Jeden to był Lenin, drugi to był Stalin.”

Masz dobrą pamięć.

Ale krótką.

Pamiętasz swoje wiersze?

Nie bardzo. Pisałem je pod wpływem miłości do Kory. Kochałem jej odrębność, osobowość, wyjątkowość i przebojowość. Była cudownie ekscentryczna i chyba to mnie do niej przyciągało. Dzięki Korze zakochałem się na przykład w reggae. Poza tym był pewien niuans: gdy ją poznałem, poznałem również bardzo malowniczego Kamila Sipowicza. I w sumie nie wiem, kto mi się bardziej podobał: ona, czy on… Kiedyś Kora, patrząc na zdjęcie z Gazety Krakowskiej, na którym dwóch facetów całowało się z języczkiem, stwierdziła: „Uwielbiam całujących się chłopców”. Wtedy zrobiłem się czerwony, a ona zapytała: „A z tobą jak jest?”. Byłem purpurowy. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą: „Jeszcze nie wiem”. Nie akceptowałem u siebie tego do końca, więc nie miałem pewności. Jeszcze nie uprawiałem tego procederu (śmiech).

Ale marzyłeś, jak prawie każdy facet, o seksie z Korą.

Miewałem takie sny.

A jak patrzyłeś na „kapele” typu Erasure, Bronski Beat, czy Boya George’a?

Nie wiedziałem, że to geje (śmiech). Sposób zachowania i ubierania tego ostatniego strasznie mnie irytował. Może byłem za prosty. Dla mnie – człowieka z robotniczego środowiska – taki pedał to był już ostateczny upadek, kompromitacja i przegrana.

Może nie wiedziałeś, że to geje, bo wcześniej kupowałeś pismo „Razem”, by gapić się na fotografie nagich dziewczyn?

W szczególności nie mogłem się pozbierać patrząc na wielkie balony Raquel Welch. Wtedy to ona była dla mnie wszystkim. Potem jednak jej wdzięki poszły w zapomnienie, gdy zobaczyłem pierwsze niemieckie świerszczyki. Kumpel podkradał je swoim rodzicom. Przez miesiąc przychodziliśmy do szkoły z podkrążonymi oczami.

Co dała ci zawodówka telekomunikacyjna?

Nic. Nie potrafię nawet pociągnąć kabli telefonicznych. Ale była to niezła szkoła życia. Znalazłem się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu. Mimo to wyszedłem z tego obronną ręką.

Z jaką ksywą?

„Lotka”, bo wszystkim kojarzyłem się z szybkością. Czasami „Lotkę” zdrabniano na „Lodzię”, co już nie bardzo mi się podobało. W Technikum zostałem „Mondayem” i tak właściwie jest do dziś.

„Monday” – naczelny gej Rzeczpospolitej. Czujesz się nim?

Niestety tak. Telefony się urywają. „Niech pan skomentuje Obywatela Milka”, „niech pan powie, co myśli o zakazie demonstracji”. I tak w kółko. Na szczęście ostatnio zdetronizował mnie Tomasz Raczek wespół ze swoim chłopakiem. I chwała im za to. Ale nie jestem typowy, bo chodzę na heteryckie imprezy do heteryckich klubów. Knajp gejowskich nie lubię, bo są gettem. Poza tym w Polsce chodzą do nich dzieci. Na Zachodzie już dawno tak nie jest. Tam gejowskie kluby się zamyka, bo nie ma już potrzeby ich funkcjonowania.

Wchodzisz do tzw. normalnego klubu i wyczuwasz, którzy faceci mają w sobie gejowski pierwiastek?

Lubię obserwować, jak przedstawiciele heteryckiego społeczeństwa z klasy średniej są naturalnie zainteresowani transgresją. Po paru „łiskaczach” faceci zaczynają się uśmiechać, poklepywać, prowokować, obejmować, ściskać i całować. Czuje się potrzebę ich bliskości. A dziewczyny na to patrzą i są zazdrosne.

Nadal masz z nimi problemy?

Cały czas. Kobiety lubią gejów, bo są ładni i przyjemnie się z nimi obcuje. Dlatego się w nich zakochują. Niedawno byłem na imprezie z pewną dziewczyną, która non stop się chciała całować. Tak na serio. Miała zresztą fantastyczne ciało… Moim zdaniem kobiety w relacjach z gejami zachowują się zwyczajnie, jak dziewczyny, które chcą kogoś poderwać, z tą różnicą, że czują się bezpieczniej niż z heterykami, bo wiedzą, że nie zrobimy im czegoś, czego by nie chciały. Może właśnie to powoduje, że potrafią się wyluzować i chcą się całować. Mam tak z kilkoma dziewczynami.

My nie mamy tak dobrze.

Bo całowanie się z wami od razu by coś znaczyło. Ze mną jest bezpieczniej.

Bo słyniesz ze swojego nieomylnego „gej-daru”, czyli innymi słowami – „gej-radaru”. Wyczuwasz w nas coś, co powinno nas niepokoić?

To feromony. Nie mogę wam od razu powiedzieć wszystkiego (wybuch śmiechu).

Heterycy też mają taki radar?

Myślę, że gejów zauważają tylko ci, którzy są na to wrażliwi. Taki Eminem na przykład prześwietla i od razu wie. Być może miał jakiś epizod. W końcu przez łóżko jego matki przewijało się mnóstwo facetów. Któryś mógł wstąpić do pokoju małego Eminema… Ogólnie jednak uważam, że jesteście przytępawi w tych sprawach (śmiech).

Czy Fidel Castro jest gejem?

Nie mam pojęcia. Przez telewizor mój gej-dar nie działa.

Warszawa plotkuje, że nasz naczelny jest.

(Wybuch śmiechu). Dlaczego? Bo jest przystojny?

Nam się nie podoba. Plotka wzięła się pewnie stąd, że jest naczelnym PLAYBOYA, magazynu, którego pierwszym szefem był Tomasz Raczek.

No tak, a każdy kolejny naczelny to jego dupa. Wiadomo (śmiech).

Czy nasze pismo jest zauważane przez środowisko gejowskie?

Zero. PLAYBOY nie istnieje.

Jest jakiś gejowski odpowiednik?

Raczej nie. Prasa gejowska jest specyficzna, głównie chodzi w niej o anonse. Wszystko kręci się wokół jednego. A PLAYBOY to pismo kulturalne o zabarwieniu erotycznym. W ogóle „playboy” to fajne słowo. Lubię je.

A jak jest z magazynem „Playgirl”?

Widziałem to pismo parę razy u znajomych, więc jakiś oddźwięk chyba ma.

Zgodziłbyś się na swoją sesję w nim?

Tak.

A na bycie naczelnym?

(Wybuch śmiechu). Nie. Głównie dlatego, że mam proletariackie uprzedzenie do zniewieściałości. Po prostu kompletnie mnie to nie pociąga i nie bawi. Tymczasem bycie szefem takiego pisma nieodzownie kojarzy się z byciem „girl”. A mnie szlag trafia, kiedy chłopaki mówią do siebie per „ona”.

W odniesieniu do ciebie też sobie pozwalają?

Generalnie cioty są wredne, a takie cioty-cioty mówią o mnie „Poniedziałkowa”. Nienawidzę tego! Dlatego kategorycznie nie mógłbym prowadzić „Playgirl”. Naczelną powinna być kobieta.

Najlepiej żona naszego naczelnego.

Wtedy musiałaby radzić sobie z plotkami, że jest lesbijką, skoro mąż jest gejem (wybuch śmiechu).

Kogo z chęcią obejrzałbyś w „Playgirl”, oczywiście poza sobą?

Zakościelnego, Bosaka albo Mateusza Damięckiego, który ma chłopięcą urodę, do tego przypakował i ładnie tańczy. Nadawałby się do „Playgirl” idealnie.

Tak jak Daniel Olbrychski 30 lat temu.

Na pewno. Nawet znam dwie kobiety, które go bliżej znały. Opowiadały sobie takie rzeczy o Danielu, jak moi znajomi geje o Michale Żebrowskim (śmiech).

Jak powiedziałeś „a”, to powiedz „b”.

Parę lat temu koledzy pytali mnie, czy to prawda, że Żebrowski ma wielkiego. Niestety nie znałem odpowiedzi. (śmiech). To oczywiście off the record… Chociaż, właściwie dlaczego? Jemu powinno się to spodobać. Ciekawe, czy będzie dementi?

(Ogólny wybuch śmiechu)

A czy ty możesz zdementować informację, że „Happy together” Wong Kar Waia to film kultowy w środowisku gejowskim?

Dementuję. To nie gimnastyka sportowa ani synchroniczne skoki do wody, które są gejowskimi ikonami. Sportowcy uprawiający te dyscypliny są marzeniem homoseksualistów. Film Wong Kar Waia natomiast jest kultowy tylko dla ludzi z mojego pokolenia i dla tych, którzy interesują się sztuką. Większość gejów to ignoranci skoncentrowani głównie na wyglądzie. Często chłopaki z prowincji przyjeżdżają do miasta, by po krótkim czasie przez pięć dni szukać t-shirtu na sobotnią imprezę w Utopii.

Tobie to nie grozi, bo jesteś gwiazdą.

Dziwi mnie właśnie ten fenomen gwiazdy, czyli kogoś z innego świata. Telewizor tak spowszedniał, iż ludziom wydaje się, że skoro codziennie mówię do nich z ekranu, to jestem Rafałem (Lubomskim – bohaterem serialu „M jak Miłość” – przyp. red.), a nie Jackiem. Mylą mnie też z Hubertem Urbańskim.

Kiedy wreszcie zagrasz geja w serialu albo w kinie?

Nie wiem, może nigdy…

Za to bardzo prawdziwie grasz heteryckie sceny miłosne.

One mi dobrze wychodzą, bo mogę grać je na luzie. A heteroseksualny mężczyzna, który ma pocałować drugiego heteroseksualnego mężczyznę, od razu jest spięty, mimo że teoretycznie powinien czuć podobny luz, jaki ja czuję z kobietą. Powodem tej napinki są sankcje społeczne, rodzinne i środowiskowe. Ja ich nie odczuwam, co było widać w „Przemianach”.

Twierdzisz, że gdybyś należał tylko do środowiska serialowego, wpadłbyś w alkoholizm albo narkotyki. Cieszymy się, że nie grywasz tylko w serialach.

Mam bardzo słaby charakter i czuję się źle, kiedy robię coś, co mnie nie cieszy. A seriale mnie nie cieszą. Z kolei, gdybym robił tylko to, co mnie cieszy, ale nie przynosi dostatku, też bym się frustrował. A wtedy zwykle sięgam po rzeczy, które szybko rozładowują stres: alkohol albo jointa. Miałem kiepskie chwile w życiu. Byłem załamany, nie chciałem już być aktorem i wydawało mi się, że mój zawód jest pozbawiony sensu, że mi nic nie daje, że się w nim nie sprawdziłem, że nie jestem potrzebny.

Co wtedy robiłeś?

Byłem akwizytorem otwartych funduszy emerytalnych, bo właściwie nie miałem za co żyć. Zarabiałem tylko w teatrze, a seriale i filmy były dla mnie abstrakcją. Sprzedałem kilka polis znajomym. Udało mi się za to przeżyć parę miesięcy.

A jak zarabiałeś na życie w młodości?

W wieku dwunastu lat zbierałem truskawki, rabarbar i inne zielska. Poza tym w połowie lat 80. doszło do mnie, że świetnie maluję mieszkania. Malowaliśmy je z kumplem, ale niestety mieliśmy opinię bardzo drogich (śmiech). Zbierałem też gruszki i brzoskwinie w Grecji. Potem handlowałem na Ukrainie, w Sofii i Stambule gumą do żucia „Donald”, lornetkami, nożyczkami, dżinsami, a nawet mini tokarkami. Nie zarobiłem nic, ale co się najeździłem, to moje.

Już wtedy pomyślałeś o nauce języków obcych. Dzisiaj jesteś cenionym tłumaczem. Drogim?

Drogim. Stać mnie na komfort tłumaczenia tylko tego, co sam chciałbym wypowiedzieć na scenie. Z reguły tłumaczę dla naszego teatru, ale nie tylko.

Bardzo natrudziłeś się przy tłumaczeniu „Aniołów w Ameryce”?

To była potwornie ciężka praca. Ponad dwieście stron bardzo trudnego tekstu. Zażądałem więc odpowiedniej stawki. Dyrektor teatru powiedział, że to za dużo i że nawet Masłowska za napisanie dla niego sztuki dostała o połowę mniej. Powiedziałem, że ja nie jestem Masłowska tylko Poniedziałek i spytałem, czy Masłowska pisała wcześniej dla teatru. Nie pisała. A to była moja siódma praca tego rodzaju.

Gdyby aktorstwo ci się znudziło, mógłbyś żyć tylko z tłumaczeń?

Tak, ale ja lubię płodozmian. Ślęczenie nad tekstem w domu i borykanie się ze świetnymi dramatopisarzami to raz. Potem serial i film w plenerze – dwa. A następnie długie próby w teatrze, papierochy, wino, toksyny i duże emocje.

Nawet za duże, bo zdarza ci się słabnąć na kolanach Magdy Cieleckiej.

(Wybuch śmiechu). Do tej pory mi nie wierzą, że to z powodu zatrucia. Myślą, że coś wziąłem. Nie wiem co wcześniej zjadłem, w każdym razie nazywało się to „cielęcina pięć smaków”. Dostałem potwornej biegunki i maksymalnie się odwodniłem, straciłem za dużo potasu. W trakcie sceny upadłem na Magdę, następnie z jej kolan spłynąłem na podłogę, a potem dosłownie doczołgałem się do zewnętrznych drzwi teatru, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. To było doświadczenie graniczne. Ci, którzy to widzieli, mówili, że przelewałem się przez ręce. Byłem jak flak, jak galareta. Zabrało mnie pogotowie. Tydzień spędziłem w szpitalu. Po pewnym czasie okazało się, że jestem uczulony na glutaminian sodu.

Twierdzisz, że dostałeś po ryju tylko dwa razy w życiu. Otarłeś się wtedy o szpital?

Nie, ale mogłem. Pierwszy raz „zaliczyłem” pod koniec podstawówki, w dniu rozdania świadectw. Dostałem regularny wpierdol od moich najbliższych kolegów. Za całokształt i za to, że ich irytowałem. Być może dlatego, że byłem cichym, spokojnym chłopcem, popisującym się swoimi umiejętnościami z języka polskiego. Zamiast śmiać się z nauczycielki, która miała zeza, traktowałem ją jak partnerkę…

Byłeś wtedy typem cherlaka?

Do siódmej klasy powoli rosłem. Byłem raczej mały, niepozorny, nie uprawiałem sportów. Ale jedno miałem zastanawiające – siłę w rękach. Uwielbiałem przyduszać coraz bardziej sinych kolegów. Miałem to opanowane do perfekcji. Niektórzy nawet się mnie bali (śmiech).

A ten drugi przypadek łomotu?

W Krakowie wyszedłem z siłowni i trafiłem na trzech napitych nastolatków. Chodnik był wąski. Nikt nie zamierzał ustąpić. Życie uratowała mi policja. Gdyby nie wyjechali zza rogu, prawdopodobnie gnojki skopaliby mnie na śmierć.

Według ciebie każdy aktor jest snobem, histerykiem, hipochondrykiem i babą. A ty?

Ja też. Najmniej chyba jestem babą. Ale snobem bez wątpienia. Dowodem jest choćby moja koszulka – A&F (Abercrombie & Fitch).

Gdybyś nam nie powiedział, nie wiedzielibyśmy, że to ulubiona firma wśród gejów. Na nas ten t-shirt nie zrobił najmniejszego wrażenia. Wychodzi na to, że nie możemy nawet udawać gejów.

A&F nie jest gejowską firmą. Ale trochę piercingu tu i tam i wtopilibyście się w gejowski tłum (śmiech). Całowaliście się kiedyś z facetem, który ma kolczyk w języku? Albo byliście tam całowani?

Jacek, nie tylko faceci mają kolczyki.

Kobiety robią to słabo. Nie znają wielu tajemnic (śmiech). Dziewczyny są zachłanne, za bardzo używają zębów, od razu chciałyby go odgryźć. Faceci robią to o niebo lepiej. Jako „samce” sporo tracicie (śmiech).

Ale na pewno jest nam łatwiej w kwestii rozkładówek. Powiedz nam, kogo widziałbyś w tej roli?

Dobre pytanie. A pytaliście Agnieszkę Grochowską? Ona jest cudowna! A Majka Ostaszewska? Ale pewnie się nie zgodzi. Tak samo jak Magda Cielecka. Ona by tego nie zrobiła w życiu. Nawet nie wiecie, jaka jest stanowcza. Na sesję nie macie najmniejszych szans.

Nawet nie chce się z nami spotkać na rozmowę. Jakby się bała. Czy my jesteśmy, twoim zdaniem, męskimi szowinistami?

Nie da się ukryć – jesteście samce. Bez wątpienia. Ale kobiety takich też lubią.