Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Kazimierz Kutz

PLAYBOY nr 12, 2007 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Andrzej Georgiew

Gdy zadzwoniliśmy do pana, żeby umówić się na rozmowę, zdziwił się pan: „O Boże, ale co ja mam wspólnego z pierdoleniem?”. Dlaczego?

Bo ja jestem już kategorią minioną. Jak długo można się męczyć? Nie ma mnie już na korcie centralnym.

Jest pan posłem. Ma pan niesamowitą energię. Kobiety się panu nie znudziły.

Ale o czym ja wam będę opowiadał, jak jeszcze nawet nie widziałem nowych posłanek? Piękne kobiety to rzadkość w polityce. Zwykle są to już w pełni ukształtowane panie w pewnym wieku lub po prostu stare działaczki. Zdarzają się też ciotki rewolucji, ale one z seksem się nie kojarzą. Choć i w parlamencie zdarzają się wyjątki.

Zamieniamy się w słuch.

Dwie kadencje temu zasiadała w Senacie pani Krystyna Doktorowicz z Katowic. Teraz kandydowała z LiD-u i niestety się nie dostała. Pamiętam, że załatwiłem jej kampanię wanną (śmiech). Ona jest taka kudłata, cielista, przystojna blondyna. Pełna seksu. Kiedyś na jakiejś konferencji przed wyborami zapytano mnie, jak będę walczył z konkurencją polityczną. A ja odpowiedziałem, że nie mam zamiaru walczyć z panią Doktorowicz, bo wolałbym się z nią wykąpać w wannie. I media to podchwyciły. Potem w Senacie co i rusz nagabywała mnie, co z tą kąpielą (śmiech).

Widać nadzwyczaj lubi pan wodę, bo kiedyś oznajmił pan: „W takim brodziku, to ja bym z chęcią się wykąpał, pani Joasiu”.

Robiłem wtedy próbne zdjęcia do Sławy i chwały. Przez moje ręce przewinęła się masa młodziutkich aktorek tuż po szkole, w tym Joanna Brodzik. Trzeba powiedzieć, że z tego miotu wylansowałem parę dobrych nazwisk. Między innymi Małgorzatę Foremniak i Kasię Bujakiewicz, której nikt wtedy nie znał. Była potwornie stremowana, a ja stary wyga, żeby trochę rozładować napięcie mówię: „Pani ma małe trójeczki…”. Zarumieniła się i przyznała mi rację. Więc drążę dalej: „W tym filmie jest scena, w której pani postać się rozbiera”. Spuściła oczy i mówi: „Na planie jeszcze tego nie robiłam, ale dla pana zrobię”. Czy może być coś piękniejszego niż takie wyznanie? Słuchajcie, ona przed tą rozmową była pewna, że zaproponuję jej łóżko. Takie są podobno teraz standardy. Reżyserzy seks traktują jak myto.

Kiedyś tak nie było?

Nie w takim stopniu. Ja w każdym razie nigdy nie konsumowałem napięcia erotycznego między aktorką i reżyserem przed skończeniem pracy. A to, że jestem bezpośredni w kontaktach, to inna sprawa. Kobiety to lubią, bo cenią szczerość. I odwdzięczają mi się za nią. Jakich rzeczy ja się dowiaduję o obyczajach, ho, ho… Uszy więdną.

A jak to bywa w filmowych relacjach homoseksualnych?

To się wszystko z góry wie. Ja żyję z talentów i wiedzy o ludziach. Muszę być wścibski, żeby wiedzieć jak wykorzystywać emocje. Miałem kiedyś ciekawy przypadek. Przyszedł do mnie młody, bardzo utalentowany aktor i poprosił o rozmowę. Skarżył się, że od jakiegoś czasu żyje w piekle, bo odkrył, że jest homo. Spytał mnie, co robić. Powiedziałem, że jeśli chce być dobrym aktorem, to musi być sobą. Bo jak w głowie będzie miał bałagan, to niczego na scenie nie osiągnie, a do tego będzie miał fatalne życie. Dziś odnosi wielkie sukcesy. Zresztą dzisiaj jest łatwiej.

A dawniej?

Działy się rzeczy wstrząsające. Kiedyś opowiedział mi swoją historię pewien świetny, nieżyjący już, aktor. Będąc bardzo młodym człowiekiem, za okupacji, zakochał się w oficerze Wehrmachtu. Po wojnie zawisło na nim piętno kolaboranta. Przy SPATiFie była komisja, która wyznaczała kary. Często polegały one na banicji, na zesłaniu. Po prostu dostawało się zakaz grania w Warszawie i Krakowie. Na nim zapadł taki właśnie wyrok. To naprawdę jest materiał na świetny film. On wtedy, czując się skrzywdzony, złożył sobie przysięgę, że będzie tak długo żył, dopóki ostatni z tego pseudo-sądu nie umrze. Dlaczego? Bo po śmierci każdego członka owej komisji jeździł na jego grób i… srał. Wymierzał sprawiedliwość.

Porażająca historia. Nie żałuje pan, że zamiast kręcić kolejne filmy, zajął się pan polityką?

Zawsze byłem człowiekiem czynnym obywatelsko. Poza tym miałem i mam imperatyw mówienia o Śląsku. I to nie ku swojej chwale, ale z bardzo poważnych powodów. Żeby tym moim Ślązakom, którzy mają kompleks niewolników – bo zawsze byli na samym dole i nauczono ich, że muszą się cieszyć, kiedy mają pracę – pokazać, że mogą sami sobą rządzić. No więc, ten historyczny kompleks, który otwarcie nazywam „dupowatością”, chcę jak najbardziej niwelować.

Posłowi będzie łatwiej niż senatorowi.

Mówiono, że PO łata dziury. Jedną z łat miał być Kutz. Pomyślałem, że to prawda. Że na tym biednym Śląsku nie było kogo wystawić. Że ta moja ziemia jest wciąż jak zaorana. Że nie wydała swoich naturalnych przywódców. To kraj, który od Fryderyka Wielkiego aż po dziś dzień traktowany jest jak kolonia. To miejsce, z którego się bierze, i któremu się nie za bardzo daje. Platforma mnie długo namawiała, a ja nie chciałem się zgodzić, bo nie miałem sił na prowadzenie kampanii wyborczej. Po drugie, uważam, że dziejowym przeznaczeniem tej ekipy jest wpuszczenie do polityki młodej generacji. Więc gdzie mi staremu?

Jak pana przekonali?

To były ostatnie chwile. Oni liczyli na Buzka, który byłby dobry, bo jest Ślązakiem i ma cechy, które Ślązacy bardzo lubią. Przede wszystkim jest przyzwoity. Buzek się jednak nie zgodził. Wtedy zostałem jedynym, który się do tego nadaje. Zostały dwa dni do zamknięcia list, a ja się wciąż wahałem. Uległem dopiero Balcerowiczowi, który zadzwonił do mnie z Ameryki. A ja do niego mam wielki szacunek. Tuskowi postawiłem jednak warunki dotyczące dwóch spraw – mojej starości i promowania autonomii Śląska. Tusk przystał na jedno i drugie. Obiecał, że nie będzie mnie zanadto eksploatować.

Skoro nie chce się pan eksploatować, to jak widzi pan swoją pracę w Sejmie?

Moja praca polega już tylko na tym, aby Ślązaków dźwigać. W tej chwili są zaledwie jedną trzecią mieszkańców Śląska. Reszta to przybysze. Ale ci przybysze zawsze lokowali się na lepszych posadach. Proszę popatrzeć, mimo, że mówię o Ślązakach tak straszne rzeczy i nie owijam w bawełnę, chcą na mnie głosować. Przecież nie powinienem być dla nich żadnym wzorcem. Jestem niewierzący, chodzę na manifestacje z pedałami, mam trzecią żonę, nie mam ślubu katolickiego… Jestem zaprzeczeniem tradycyjnego Ślązaka. Ale ja coś zrobiłem. I oni widzą, że robię to autentycznie. Do tego wiedzą, że umiem korzystać z wolności, czyli z tego, za czym oni skrycie tęsknią. Jestem ich delegatem, bo są mądrzy. Bo nie patrzą na człowieka powierzchownie. Księża, którzy prowadzili podwójne życie, mogli zawsze liczyć na wyrozumiałość Ślązaków. Bo patrzyło się nie na to, co ksiądz robi prywatnie, tylko czy jest dobrym księdzem. Każdy ma swoje słabości. I ze mną jest trochę podobnie. Najważniejsze, że nie jestem złym człowiekiem. Na Śląsku liczy się prawdomówność i szczerość.

Czy te cechy pomagały panu w pracy zawodowej?

Na pewno. Nie byłem z inteligencji. Z robotniczej rodziny poszedłem do szkoły filmowej i wybrałem dla siebie zawód idealny, nie wiedząc jeszcze, co się we mnie kisi. W tym paskudnym PRL-u dostałem możliwość robienia wszystkiego, na co mnie stać. Towarzyszyła temu wielka radość życia, a co za tym idzie – pewien sposób bycia. Zawsze mówiłem, że robienie filmu to zbiorowe święto, taka ruchoma orgia, która wszystkich wciąga. Jeśli reżyser jest zdolny, to z tej energii powstają rzeczy niepowtarzalne. Jak mówił Gałczyński: „Są ogórki, które śpiewają”. I wtedy właśnie ogórek śpiewa. Ale eksploatacja organizmu w tym zawodzie jest tak ciężka, że w pewnym momencie należy dać sobie spokój. Bo inaczej można zwyczajnie wykitować.

W polityce jest lżej?

Jest inaczej. Poza tym żyjemy w bardzo ciekawym momencie historycznym. Ta dzisiejsza wielka fala emigracyjna to finał rewolucji solidarnościowej. Bariery zostały złamane. Młodzi chcą się zmierzyć ze światem. Moja córka z mężem też wyjechała na rok do Irlandii. Młodzi nie chcą żyć w zatrutym nienawiścią skansenie. Gwarantuję panom, że gdybyśmy byli państwem izolowanym, ten bunt zakończyłby się na ulicy. 21 października 2007 roku jest kolejną historyczną datą w historii Polski. To było jak wycięcie raka. Natychmiastowa ulga. Proszę spojrzeć: afera Rywina zadała śmiertelny cios lewicy pookrągłostołowej. Otworzyło się pole dla radykalnej prawicy, dla Kaczyńskich. A oni po dwóch latach się skompromitowali. Dlatego, że fałszowali historię i przyzwalali na cynizm polityczny w postaci dopuszczenia do władzy Leppera i Giertycha. Od początku byłem przekonany, że to jest początek końca władzy Kaczyńskich. Wykształciuchy i młoda generacja rozszyfrowała ich krętactwa. 21 października spłonął na stosie wielki lider – Aleksander Kwaśniewski. Ale spłonęli także: Jarosław Kaczyński, jego „państwo historyczne” i ojciec Rydzyk.

A ten, który pozostał na stolcu?

Lech jest bez wątpienia ofiarą silniejszego brata. Teraz czeka ich ciężki czas. Po raz pierwszy zostali poważnie rozdzieleni. Lech ma urząd, musi go sprawować i nie może już grać tylko pod dyktando brata, który jest w opozycji do rządu. A Jarosław za wszystkie nieszczęścia będzie wciąż obwiniał innych. Proszę popatrzeć, po wyborach okazuje się nagle, że PiS przegrała przez jakąś telewizyjną reklamę, przez rysunkowe ludziki mówiące: „Idź na wybory. Zmień kraj”. A najśmieszniejsze w tym okazuje się to, że autor tego spotu to syn Przybory – Kot. Jest w tym piękna prawidłowość. Oto dobre geny wykształciuchów w stosownej chwili dają o sobie znać i „zmieniają kraj”. Szalenie mi się to podoba – zemsta wykształciuchów.

Może były nam potrzebne te dwa lata szoku?

Jak najbardziej! To była dziejowa konieczność. To był awers do Okrągłego Stołu. Kaczyńscy odegrali tę rolę genialnie – w swoim samoubóstwieniu i cudownym samobójstwie. Poza ich świadomością dział się niesamowicie ważny dla nas wszystkich proces historyczny. Chwała Bogu, że ta wielka smuta trwała tylko dwa lata.

W tym obozie znalazł się ktoś panu wyjątkowo bliski – Zbigniew Religa. Jak pan to przyjmował?

Wciąż bardzo go szanuję. Z Piesiewiczem byli dla mnie najbliższymi przyjaciółmi w Senacie. Kiedy Religa postanowił kandydować na prezydenta, to zwrócił się do mnie z pytaniem, co o tym myślę. Odradziłem mu. Pamiętam, że powiedziałem okrutny żart: „Jeśli chce pan zostać prezydentem, to chyba zależy panu na wystawnym pogrzebie państwowym”. Przez głowę mu nie przeszło, żeby się na mnie obrazić. Wyczuł w moich słowach troskę. Pamiętam też, jak kiedyś byliśmy z profesorem Religą na jakimś spotkaniu towarzyskim w Zabrzu. Siedzieliśmy obok siebie, lekko podpici. W pewnym momencie Religa się nachyla i pyta: „Panie Kazimierzu, ile miał pan kobiet w życiu?”. Do dziś mnie to śmieszy. Zrozumiałem, że on poświęcił temu za mało czasu. A przecież miał urodę, pozycję, wszystko. Był za bardzo zapracowany. I po latach pojawił się lekki żal. Nigdy nie zadałby mi tak pięknego pytania, gdybyśmy nie byli naprawdę blisko.

A propos bliskości. Jak blisko bywał pan ze swoimi aktorkami? Krążą na ten temat legendy. I czy w takim razie zatrudnił pan kiedyś aktorkę, która się panu w ogóle nie podobała?

Nie. Zawsze musi to być osoba, która ma w sobie coś. Nie musi być piękna. Musi mieć osobowość. Osobowość zresztą często ujawnia się dopiero na skutek jakichś okoliczności. Ostatnio czytałem bardzo ciekawy wywiad z Marianem Opanią. On, jako młody chłopaczek, grał u mnie razem z Olbrychskim w Skoku. Po tylu latach Marian powiedział, że wszystkiego nauczył się na planie tego właśnie filmu. Skonfrontowałem go wtedy z Danielem, który był gwiazdą. Żeby tę konkurencję wytrzymać, Opania musiał zyskać osobowość. Odnaleźć swoją siłę. I udało mu się znakomicie. Aktorów trzeba umieć otworzyć. Ja mam ten dar.

Na przykład otworzył pan Annę Dymną, mówiąc do niej: „Ty masz dupę, ty masz cyce”.

Tak. I była mi wdzięczna. Ania wie, że zawsze może liczyć u mnie na bezinteresowną życzliwość. A wtedy była nieszczęśliwa, w depresji. W jednej chwili, po ciąży, straciła wspaniałe warunki. Przecież to była dziewczyna zjawiskowa. Oczu nie można było od niej oderwać. Moje słowa pomogły jej znaleźć się w nowej sytuacji. Powiedziałem coś, co naprawdę było jej potrzebne.

W Opowieściach Hollywoodu Anna Dymna grała żonę Janusza Gajosa. Zatrudnienie warszawskiego aktora w Teatrze Starym w Krakowie było wtedy ryzykownym przedsięwzięciem…

Świadomie doprowadziłem do konfrontacji. Wiadomo, że rywalizacja między tymi miastami zawsze istniała. Kiedy Krakusy zobaczyli, jak Janusz fenomenalnie gra, to tak się potwornie przerazili i tak zmobilizowali, że zaczął się fantastyczny mecz. Ja, kurwa, tylko zręcznie nimi manipulowałem. To była erupcja talentu Gajosa.

Czy wszystkie imiona z piosenki Jeremiego Przybory – Kaziu, zakochaj się są wymyślone?

Raczej podmienione. Stałem się przyczyną tego utworu. Przybora był ogromnym wielbicielem kobiet. Wasowski też lubił kobiety, ale bardziej delikatnie, w ukryciu. Za bardzo kochał swoją żonę… Do filmu Upał zatrudniłem tabun sanitariuszek – studentek i dziewczyn z STS-u. Postanowiłem zrobić Starszym Panom niespodziankę. Któregoś dnia ogłosiłem, że wydaję bankiet kubański. Z pomarańczami, rumem i kubańskimi likierami – bo akurat to rzucili do sklepów. Powiedziałem dziewczętom, że mają się wykąpać, wymyć i przyjść bez biustonoszy. Żeby Starszym Panom było miło. A poza tym, żeby wkurwić kolegów-reżyserów, którzy mieszkali w tym samym hotelu. Było bardzo wesoło. Co i rusz któraś dziewczyna padała na wielkim małżeńskim łożu. Po pewnym czasie łóżko było ich. Starsi Panowie dyskretnie się wycofali i zostawili mnie biednego w tym łożu. Następnego dnia schodzę na śniadanie, spotykam ich przy stole, a Jeremi mi mówi: „Dzięki tobie wpadł nam do głowy pomysł na piosenkę”. Jerzy wyjął paczkę Grunwaldów, na której miał już zapisane nutki. Zaczęli śpiewać. A potem, żeby żart się sprawdził do końca, zaprosili do prawykonania tej piosenki Zosię Kucównę, która zresztą okazała się moją bliską krewną… Parę lat temu w „Gazecie Wyborczej” ukazał się wywiad ze mną. O kobietach. Pamiętam, że wtedy na tę okoliczność była zrobiona sesja. Ze mną i nagą modelką. Ale to wkurwiło moich kolegów! Mówili: „Ciągle te dupy fotografują się z tym starcem pierdolonym!”. A Jeremi przeczytał tę rozmowę i postanowił napisać wiersz Boskie ciało – ostatni w swoim życiu (patrz ramka).

Kiedy u kobiet głupota jest wielką zaletą?

Przeważnie zawsze, bo jest autentyczna, taka babska. A gdy jej towarzyszy wdzięk – jest zabawna. Jest to rodzaj zwodniczej bezbronności. Uroczy osłabiony instynkt samozachowawczy. Uwodzenie kobiety obdarzonej tego rodzaju głupotą jest bardzo rajcujące, bo zwykle jest ona niekonwencjonalna, nie kombinuje i można ją nakręcać. I nie chodzi o to, że ten typ kobiet jest łatwiejszy, tylko przyjemność jest czystsza.

Intelekt przeszkadza?

Oczywiście, że nie. Jest najbardziej podniecającą cechą kobiecą. Wtedy jednak przygody damsko-męskie wchodzą na inny poziom. A chodzi o to, żebyśmy dostawali to, czego oczekujemy. Kontakt z kobietą bardzo inteligentną jest ciężką pracą. Czasami się odechciewa w połowie drogi, bo górka jest zbyt stroma, a potem – być może – doznania nie satysfakcjonujące. Pamiętajcie panowie, że to nie problem, że z pięknymi, głupimi kobietami nie ma o czym porozmawiać. Najważniejsze, że da się porozmawiać o nich.

Spotkał pan więcej tępych bab czy chłopów?

Zdecydowanie bab, bo panami się nie interesuję. Z kobietami jest swobodny kontakt i dobrze czuję się w ich towarzystwie. Są autentyczne. Lubię je zaczepiać, dla samego zaczepiania, chociaż dzisiaj muszę na to uważać. Raz, że żona. Dwa, że w tym wieku mogą mnie wziąć za pedofila.

Co myśli pan o feministkach i Partii Kobiet?

Jeśli one chcą, to dlaczego nie? S’il vous plait. Patrzę na to bardzo łagodnym okiem. Kiedy tylko mogę, to je wspieram. Wszystkie takie ruchy wzbogacają nasze życie społeczne i dają wielu osobom do myślenia. Poza tym uczą nasze zaściankowe cymbalstwo szerszego spojrzenia na katolicyzm.

Często jednak jest pan wrogiem numer 1 dla feministek. Zarzucają panu, że mówi pan o kobietach jak o kotletach.

Mówić tak mogą tylko te, które mnie nie poznały (śmiech).

W jakich dyscyplinach sportowych kobiety prezentują się najlepiej?

W siatkówce, bo to sport intymnego podglądania. Dziewczyny są skąpo i ładnie ubrane, a rywalizacja powoduje, że nie mogą się kontrolować. Więc są naturalne.

A przy jakich instrumentach?

Wiadomo – przy wiolonczeli. Trzymanie między nogami takiego pudła musi rodzić jakieś konsekwencje, do cholery. Każdy facet myśli o możliwości stania się tym pudłem.

Działają na pana kobiety w garniturach?

Nie. Wszelka forma maskulinizowania kobiet jest głupotą.

Czy głupotą jest również współczesna moda na silikony?

Na mnie to w ogóle nie działa. To jakiś powierzchowny biznes dla onanistów. Wydaje mi się, że to podoba się tylko komuś erotycznie niespełnionemu. Ale Doda na przykład mnie bawi. To taka zabawna osoba, która prezentuje prostą filozofię. Wie, że życie jest krótkie, i że trzeba się przepchnąć przez tłum, a do tego nagle odkrywa w lustrze, że ma coś, na czym się trzeba wesprzeć. Wtedy zapada decyzja, co do dalszej kariery. Że do celu dojdzie, choćby po trupach. Po trupach mężczyzn, oczywiście. Wymyśla więc opakowanie i idzie na całość. Socjologicznie Doda jest bardzo ciekawym zjawiskiem. Jej ojciec był wybitnym sportowcem, po którym odziedziczyła waleczność. Pozwala jej to iść bardzo daleko w swojej bezczelności.

Zaangażowałby ją pan do filmu?

Nie wiem. Musiałbym z nią porozmawiać i lepiej ją poznać. Obawiam się jednak, że mogłaby się okazać bardzo mało ciekawa od środka. Być może ma tylko opakowanie. Ale to nie zmienia mojej opinii o niej. Naprawdę ją podziwiam. Za konsekwencję.

Podobają się panu dziewczyny w pielęgniarskich strojach?

Szpital to wspaniałe miejsce. Moja żona nie może uwierzyć w to, że ja tak lubię tam bywać. Parę razy w życiu bardzo poważnie chorowałem. Nawet groził mi paraliż. Aplikowano we mnie setki zastrzyków. A wokół mnie fruwały te aniołki. Szczególnie zapamiętałem taką jedną Ślązaczkę. Wydawała się kompletnie nie na miejscu – była taka piękna. W jej czystości, bieli, tej aseksualnej swobodzie było coś niezmiernie podniecającego. Wspaniale mnie dotykała. Od ciągłego wstrzykiwania miałem dupę jak z marmuru. I trzeba było coś na to zaradzić… Przełożyć mnie na bok, przesunąć. Ten kontakt fizyczny był fascynującym przeżyciem. Podobnie mam z charakteryzatorkami. Zawsze mnie korci, żeby za coś złapać. Zwykle te panie mają zajęte ręce i są troszkę bezbronne (śmiech). Ale tak naprawdę to już poza mną. Człowiek w moim wieku nie może nadstawiać tyłka, bo to obrzydliwe.

Dla nas na pewno nie obrzydliwa jest pana przygoda z dzieciństwa. Jak miał pan 14 lat został zgwałcony przez kobiety. Potem to się jeszcze zdarzało?

Nie, ale tamten gwałt najbardziej utkwił mi w pamięci. W 14. roku życia zostałem wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Nie było tam w ogóle mężczyzn. Wszyscy na froncie. Po okolicznych wsiach grasowały kobiece gangi i gwałciły jakieś niedobitki facetów. Trafiłem na wieś pod dzisiejszym Bolesławcem. Pracowało tam 25 dziewcząt, w tym 5 mieszkało ze mną pokój w pokój na poddaszu. Jedna z nich była niezwykle piękna. Miała arystokratyczną urodę i zachowywała się, jakby była księżniczką. Niestety, ta mnie nie zgwałciła. Pewnego razu było jakieś święto, zjedliśmy pyszny obiad i napiliśmy się wina. Wieczorkiem leżę sobie grzecznie w łóżeczku, a tu otwierają się drzwi i wchodzą do mojego pokoju trzy dziewczyny z jednoznacznymi minami. Poniekąd na to czekałem. Dwie mnie trzymały za ręce i nogi, a trzecia – taki wielki holenderski babus – zgwałciła. Jak było już po wszystkim, to ubrałem się i spierdoliłem do ogrodu pod czereśnię. Taki byłem przejęty. Dziewczyny miały do mnie ogromne zaufanie, bo byłem z miasta, co dla nich było jednoznaczne z tym, że wiem wszystko o zapobieganiu ciąży. Stałem się wyrocznią w tym temacie i musiałem się takiej roli podjąć. Tylko, że ja nie miałem o tym pojęcia (śmiech).

Kiedyś o kobietach rozmawiał pan z Cybulskim i Kilarem. A dzisiaj?

Z kim się da! Cybulski nie żyje, a Kilar od pewnego czasu jest moherowym katolikiem, więc gada tylko z Zanussim.

A w parlamencie?

To instytucja aseksualna. Nie ma mowy. Dobrze, że jest coś takiego jak Czytelnik – resztka wykształciuchowatej piaskownicy (jadłodajnia w okolicach Sejmu – przyp. red.). Jeszcze przychodzą tam niedobitki – Holoubek, Konwicki, Bereza, Głowacki. Poza tą piaskownicą jest już tylko cmentarz. Tam przeżywamy swoje stare, dobre lata. Tam toczą się wspaniałe dyskusje o kobietach i nie tylko. Tam pojawiają się byłe piękne panie. Często na „Głowę” rzucają się kobiety, a on nie wie, kto to jest i co z nią miał. Tylko w Czytelniku poza tym można poczuć smak dobrej zupy i zapach kotleta mielonego. To miejsce jest spełnieniem marzeń śląskiego robotnika: żeby mieć robotę blisko domu. I ja to mam!

Zna pan dzisiaj kobiety, które „są tak piękne, że wzwód przy nich staje się niestosownością”?

Nie, bo zwykle są to dziewczyny nieznane. Takie, które spotyka się na ulicach, w galeriach handlowych, w restauracjach. Również te głupie.

Proszę się nam przyznać: często dostawał pan w twarz za swój niewyparzony język?

Nie, nigdy, ale nie mam zdolności do pamiętania negatywnych zdarzeń. Za to mam zdolność do wybaczania (śmiech). Może to wynika ze zwykłego safandulstwa, ale uważam, że trzeba się wystrzegać pożywki dla niskich instynktów.

Jak by tak uzbierać ludzi, którym pan co nieco powiedział, to wyszłaby z tego cała kompania wojskowa. Sporo osób się poobrażało.

Gdybym ja się tak wszystkim przejmował, to po Nikt nie woła, po słowach Toeplitza: „jak długo państwo będzie wydawało pieniądze na fanaberie małego Kazia?”, powinienem popełnić samobójstwo.

Bareja, pana przyjaciel, obraził się do końca życia.

Reżyseria to jest taki zawód, w którym ludzi się cały czas napierdala. Bareja w sensie zawodowym robił potworne ludowe knoty. Nieestetyczne i złe warsztatowo. Nawiązujące do przedwojennych polskich komedii. Powiedziałem mu, że robi filmy z papendekla, czyli kartonu. Wymyśliłem słowo „bareizm”. A on, przewrażliwiony na swoim punkcie, śmiertelnie się na mnie obraził. Podobnie jak wszyscy, którzy wówczas się przy nim kręcili. Zacząłem być przedstawiany jako pupilek komunistów, który chciał go wyeliminować, a tym „bareizmem” wydał na niego wyrok.

W Zmiennikach Bareja odgryzł się panu monologiem – „dawniej pisaliśmy się Kloc, ale potem mój brat został reżyserem i zmienił pisownię na Klotz”.

Nawet o tym nie wiedziałem! Ale to płaski żart, dosyć tandetny. Chyba bym się obraził za jego marnotę. To dowcip podejrzewający każdego Ślązaka o proniemieckość.

Ale pan zmienił nazwisko.

Byliśmy Kutze, ale w ramach przedwojennej polonizacji zmuszono ojca, żeby zmienił pisownię na „Kuc”. W końcu się wkurwiłem i wróciłem do starej pisowni.

Wkurwił się pan „ogierkiem?”

Między innymi. Ludzie podejrzewali mnie o kumpelstwo z Gierkiem. Mówili tak o mnie Warszawiacy, którzy sądzili, że mój powrót na Śląsk był wykalkulowany. Że ja jestem członek ekipy Gierka, czym okazali kompletną niewiedzę o Śląsku. Większość osób nie odróżnia Zagłębia od Śląska, więc o czym my mówimy.

A dlaczego Bronisław Wildstein nazwał pana „kucykiem nadętym do roli rumaka polskiej kultury”?

Pewnie musiałem go gdzieś przyszorować, jak został prezesem telewizji. To jest bardzo agresywny prawicowiec, więc takie docinki wynikają z jego innej orientacji politycznej. A gdzieś na dole są kompleksy nieudacznika, jakaś zawiść. Nie lubi się u nas ludzi, którzy zrobili karierę. W końcu to facet wykształcony, wszystkowiedzący, w swoim mniemaniu wybitny, a tu mu się jakaś bakteria ze Śląska plącze i pierdoli. Myślę, że nie podoba mu się także mój dosadny język. Ale jakbym mu przywalił, to wszyscy od razu rzuciliby się na mnie, że jestem antysemitą. A ja uważam, że Ślązacy są wice-Żydami w Polsce. I czuję z nimi bardziej braterstwo niż cokolwiek innego. Jak ktoś mnie atakuje, to ja łagodnieję, zadając sobie takie pytanie: „Ty kutafonie, proszę bardzo. Możesz o mnie mówić najgorsze rzeczy, masz do tego prawo, ale co ty zrobiłeś w życiu, żeby mi tak dojebywać?”. Zwykle okazuje się, że niewiele.

Twierdzi pan, że brakuje panu „schlagfertigkeit” (ciętej riposty – przyp. red.). My jakoś tego nie zauważamy.

Brakuje mi refleksu, klepki. Muszę się zastanowić nad pointą, a są tacy, którzy od razu lecą.

Ale to pan ostatnio powiedział na żywo w telewizji: „Ale napierdoliłem o tym Śląsku”.

No tak, bo myślałem, że już wyłączyli kamerę. Mam już chyba jakieś wariackie papiery. Po moim wystąpieniu u Miecugowa nie dostałem żadnego negatywnego maila. Wszyscy już się do mnie przyzwyczaili! Wiedzą, że taki jestem, że takie mam właściwości i że nie mogę się czasami powstrzymać. Poza tym ludzie często się boją, a ja się, kucia, nie boję. Jeden z ministrów za komuny powiedział mi: „Panie Kutz, pan jest białym słoniem. Panu nic nie można zrobić” (śmiech). Poza tym jestem w wieku, w którym ludzi się już nie aresztuje. Starość jest bardzo podobna do dzieciństwa i można być absolutnie wolnym.

Narzeka pan, że nie sprawdza się w polemikach.

Bo często tracę głowę i potem widzę, ile możliwości zmarnowałem. Poza tym zawsze boję się naruszyć czyjąś godność osobistą, wolę przyjąć nawet niesprawiedliwy cios, niż mścić się za wszelką cenę. Trzeba na to uważać, bo słowo może zabić. Ale za to mam łatwość spontanicznego wymyślania metafor – bon motów. Ona wynika z ciągłego treningu nazywania rzeczy po imieniu. To jest jednak inny refleks, spowodowany wiekiem intelektualnym.

Na przykład Wajdę nazwał pan „pelargonią”.

Nie tylko. Również powiedziałem kiedyś, że to facet, któremu staje do środka.

Proszę nam powiedzieć: zrobił pan połowę Kanału, czy nie?

Wajda zaproponował mi i Kubie Morgensternowi, żebyśmy pomogli mu w kręceniu. W ramach dyplomu. Zaczęliśmy pracować, mając pełną świadomość, że pracujemy na nazwisko Andrzeja. On był zbyt delikatny i wykwintny, żeby się grzebać w gównie, a ja to uwielbiałem. Kozaczyłem jako pirotechnik, siedziałem w kanałach, w których Andrzeja w ogóle nie było, organizowałem plenery, smarowałem wszystkich gliną i ropą. Jednym słowem, wszystkie sekwencje kanałowe robiliśmy z Kubą. Jak film dostał nagrodę w Cannes, zapomniano o nas. Ale nigdy nie robiłem z tego problemu. Dzięki Wajdzie, na jego koszt, pouczyłem się kina. Nie mam żalu, bo on taki jest. Ma poczucie własnego geniuszu i wie, że na prawdziwą wielkość pracują tabuny innych. Tak było i będzie w całej sztuce.

Twierdził pan, że jest parę osób, które podtrzymywały pana na duchu. Między innymi Stanisław Lem, którego już nie ma. Kto dzisiaj podtrzymuje na duchu posła Kutza?

Stanisław Lem był kosmitą. Ideałem absolutnej niezawisłości. Do tego typu ludzi należał ksiądz Tischner, Leszek Kołakowski, Jacek Kuroń, arcybiskup Nosol i nieżyjący biskup Musiał. To elita lewicowa. Najpiękniejsze w nich jest to, że zachowali swoją tożsamość. Potrafią nazwać świat po imieniu. Są wybitnymi bojownikami wolności. I dają takim jak ja codzienną witaminę.

Kiedy w końcu doczekamy się pana książki Piąta strona świata?

Znowu napatoczyła się Ojczyzna i znowu muszę to odstawić, a mam napisane trzy ćwierci. Mój wydawca mnie nęka, bo podpisałem umowę i chce tę książkę ze mnie wydusić. Obiecałem, że przed 80. urodzinami skończę na pewno. Poprosiłem też, żeby mnie traktowali jak starca. Z pobłażaniem. Mam też zamiar zrobić Cholonka według Janoscha. To będzie mój ostatni film. Chcę pokazać tę niezwykłą integralność i samoistność Śląska.

Nie będziemy już pana zamęczać. To była nasza najdłuższa rozmowa w historii.

Kurde, ja myślę. Okropnie mnie żeście wydoili. Mam nadzieję, że nie wyszedł ze mnie obrazoburca, tylko zwykły liberał, no powiedzmy – libertyn w sosie pomidorowym.

Na skróty:

O FACETACH:

Mężczyźni to zwykle chamy i brutale. Poza tym każdy facet jest seksualnym bucem, a i tak kobiety wybierają nas, a nie my je.

Dla mężczyzn zawód aktora jest zawodem idiotycznym. Dlatego w pewnym wieku szukają działalności innej, zastępczej. Tak jak Marek Kondrat. Popełniają harakiri na talencie.

O REŻYSERII I POLITYCE:

W moim zawodzie wyzwolenie się z religii jest nieodzowne. Reżyser musi być wolnym człowiekiem. Ale nieważne, czy człowiek wierzy, czy nie. Najważniejsze, żeby być człowiekiem prawym i porządnym. Mam brata, który jest totalnym bigotem. Po moim przedwyborczym występie w telewizji dostał szału. Typowy moher. Ale porządny człowiek.

Jako reżyser w polityce także muszę umieć czytać drugie dno. Ostatnio rozczytałem, o co chodziło w mianowaniu na marszałka seniora Senatu – Ryszarda Bendera. To jest prezent na otarcie łez dla księdza Rydzyka.

O MAMIE:

W kinie byłem wiecznym chłopcem do bicia. Moja matka czytała różne recenzje moich filmów i myślała, że ja w tej Warszawie jestem kopany i żyję na dnie. Przysłała mi kiedyś bez słowa swoją rentę. A ja po cichu ją odesłałem. Przez rok była obrażona (śmiech). A jak umierała, to powiedziała, żeby niczym się nie martwić, bo ona opłaciła grób, trumnę i nie będzie nas obarczać swoimi problemami.

O ŻYCIU:

Jak jest nudno, to trzeba robić coś, żeby nudno nie było.

O PiS-ie:

Pedały są takimi samymi ludźmi jak członkowie PiSu.

JEREMI PRZYBORA

Kaziowi Kutzowi – po przeczytaniu jego sierpniowego wywiadu:

BOSKIE CIAŁO

W BOŻE CIAŁO

BOSKIE CIAŁO

DO MNIE NA WIEŚ PRZYJECHAŁO.

MĄ SAMOTNIĘ ODWIEDZAŁO.

POSIEDZIAŁO, SZCZEBIOTAŁO

I NA UPAŁ NARZEKAŁO.

PIĘKNIE PRZY TYM WYGLĄDAŁO –

JAK TO CIAŁO,

BOSKIE CIAŁO.

A JAK WSTAŁO,

SIĘ UJRZAŁO,

ŻE NA SOBIE MAŁO MIAŁO,

BO POD SŁOŃCE PRZEŚWIECAŁO.

BARDZO ŚMIAŁO

PRZEŚWIECAŁO.

ALE ZARAZ ODJECHAŁO

BOSKIE CIAŁO.

W CZAS PROCESJI TO SIĘ DZIAŁO.

ALE SIĘ NIE OGLĄDAŁO.

CIAŁO

WZROK ABSORBOWAŁO.

BOSKIE CIAŁO.

WTEM ZAGRZMIAŁO

I POLAŁO.

WIĘC SIĘ PANU DZIĘKOWAŁO,

ŻE CHOĆ TO TAK KRÓTKO TRWAŁO,

NIE TAK MAŁO

UKAZAŁO

BOSKIE CIAŁO

W BOŻE CIAŁO